sobota, 6 października 2018

"Ostateczne rozwiązanie" czyli wszystko w białych rękawiczkach

Dawno dawno temu, kiedy oglądałam jeszcze telewizję, widziałam "Ostateczne rozwiązanie". Gdzieś tkwiło we mnie wspomnienie mocnego i interesującego filmu, ale na dobrą sprawę nie umiałam sobie przypomnieć nawet obsady. Postanowiłam więc wrócić do tego tytułu.
W Wannsee, w eleganckim dworku, spotykają się najpotężniejsi mężczyźni w nazistowskich Niemczech. Dowódcy wojskowi, statystycy, prawnicy - wszyscy oni będą debatować nad ostatecznym rozwiązaniem drażliwej kwestii żydowskiej.
Oglądając teraz ten film nie mogłam nie pomyśleć o "Dwunastu gniewnych ludziach" - bardzo podobny klimat i sposób rozegrania akcji. Kilkanaście osób w jednym pomieszczeniu, rozmawiających grzecznie przy stole - niby nic takiego, ale przez to właśnie fabuła przebrzmiewa tak mocno. Właśnie dlatego, że brakuje tu strzałów, krwi czy czołgów, jest to jeden z tych filmów wojennych, który do mnie trafia. Ma genialnych aktorów, nie tylko Kennetha Branagha, ale też Colina Firtha, Stanleya Tucciego i wielu innych, którzy spisują się absolutnie świetnie. Scenografia jest dobra, willa sprawia piorunujące wrażenie dostojeństwa i piękna, a do tego... No cóż, najmocniejszy jest chyba scenariusz. Dialogi, pełna odrębność każdego z mężczyzn, ich poglądy, które łączą się w jedno, by na koniec zaowocować wyrokiem podpisanym na ogromną część ludzkości. To kawał dobrego filmu, który cały czas trzyma w napięciu, choć przecież wiemy, jakie będzie jego rozwiązanie. Warto, warto, zdecydowanie warto.

niedziela, 30 września 2018

"Mother!" czyli Wcale-Nie-Horror

Ostatnio łaknę horrorów - nie wiem, czy poczułam już Halloween, czy w czym rzecz, ale tak jest. Zabrałam się za zbiór opowiadań Kinga (więc niedługo czeka was trochę recenzji ekranizacji - sama nie wiem, czy to będzie zdrowe dla mojej psychiki, ale przekonamy się!), ale uznałam, że dobrze byłoby też coś obejrzeć. "Mother!" ciekawiła mnie już od pierwszego zwiastuna, więc postanowiłam nadrobić swoje braki i zapoznać się z tym tytułem.
W domu pośrodku niczego mieszka On (Javier Bardem) i Ona (Jennifer Lawrence). Ona spędza dni remontując spalony kiedyś dom, On jest artystą - poetą w kryzysie twórczym. Ich idylliczne życie zostaje przerwane, gdy na progu staje Mężczyzna (Ed Harris). Od tej pory Ona będzie musiała walczyć o swój spokój i zmierzyć się z grzechem, a także niezrozumieniem męża...
Największą krzywdą, jaką ktoś wyrządził temu filmowi, było nazwanie go horrorem i kręcenie go w tym stylu. Mamy więc tu masę zbliżeń, ujęć jak gdyby zza ramienia Lawrence, budowanie napięcia, jak gdyby zaraz miał na to wszystko wyskoczyć duch, czy inne widmo. A tutaj czegoś takiego nie odnajdziecie. Dlatego muszę przyznać, że w stu procentach rozumiem ludzi, którzy byli zawiedzeni - jeżeli czekaliście na horror, to tu go nie dostaniecie i po prostu będziecie mieli poczucie oszukania i zmarnowanego czasu.
Co w takim razie dostaniecie? Alegorię na alegorii, alegorią poganiane. Całość mocno nawiązuje do Biblii, stworzenia człowieka i jego relacji z Bogiem, a także z Matką Naturą (tak, dokładnie o taką Matkę chodzi). Potop, pogwałcenie praw natury, kompletne niesłuchanie Natury, gdy ta zgłasza sprzeciw, poświęcenie swojego syna, a do tego Bóg w procesie twórczym, wciąż i wciąż dający na nowo szansę - tego macie tu mnóstwo. Problem w tym... Że to wszystko jest nieco karykaturalne. Bóg w pewnym momencie zdaje się wręcz upajać uwielbieniem, samemu również ignorując prośby swojej partnerki o uwagę i czułość w tym najważniejszym momencie. Ona zaś miota się, zupełnie pozbawiona narzędzi do obrony, by wybuchnąć dopiero w ostatecznym momencie. Gdzie ta karykatura? Między innymi w "strasznym klimacie", który przez połowę filmu po prostu mnie irytował.
Poza tym, początek wypada dość blado i nijako. Ciężko się zorientować w całej symbolice, kiedy człowiek nie jest na nią przygotowany - dopiero gdzieś w połowie można załapać i stwierdzić "aaa... To w tym rzecz!". Wtedy też akcja przyspiesza, by w końcu pędzić szaleńczo na złamanie karku, wywołując u widza coraz większe zdumienie i - w moim wypadku - obrzydzenie.
Jak odbierać "Mother!"? To kwestia bardzo indywidualna - myślę, że odczytacie ją dokładnie tak, jak będziecie chcieli. Zależnie od poglądów zobaczycie tu beznadziejną ludzkość, która nie szanuje niczego, Naturę zepchniętą na margines, pomijaną i pozbawioną szacunku, Boga jako zapatrzonego w siebie twórcę, kilka gorzkich scen pomiędzy mężczyzną a kobietą... Lub wszystko na raz.
Mówiłam już, że mnie ujęcia nie przypadły do gustu, a co z aktorstwem? Cóż... Lawrence gra tu bardzo dziwnie. Nie wiem, czy ona też nie do końca wiedziała, co się dzieje w tym filmie, ale momentami tak właśnie się zachowuje - jakby sama zagubiła się w tym szaleństwie. Dużo bardziej podobał mi się jej występ w "Czerwonej Jaskółce", jeśli mówimy o tegorocznych filmach. Co do Bardema, to nie powalił mnie jakoś na kolana, choć wypada całkiem nieźle.
"Mother!" to film specyficzny - jedni go kochają, inni nienawidzą, jeszcze inni są zupełnie wobec niego obojętni. Ja należę do trzeciej grupy. Nie powtórzę seansu, bo zbyt się na nim wynudziłam, a do tego symbolika jest tu moim zdaniem nieco zbyt toporna, a film oparty wyłącznie na niej... No cóż, nie, to nie mój gatunek.

wtorek, 25 września 2018

"Sycylijczyk" czyli jak to się mogło stać?

Wszyscy znają "Ojca Chrzestnego", ale kto zna "Sycylijczyka"? Mario Puzzo przelał na papier obraz Sycylii - szczery, okrutny, pełen ideałów a równocześnie bezwzględny. Powiem szczerze - sądziłam, że nie da się schrzanić tej opowieści i zrobić złego filmu.
Historia Salvatore Giuliano (Christopher Lambert), który założył jedną z największych band w historii Sycylii. Postrzelony przez policję Turi odradza się na nowo, by zostać włoskim Robin Hoodem i wyzwolić sycylijskich chłopów spod rządów mafii i Rzymu.
A jednak się dało. Nie wiem, co zawiodło w "Sycylijczyku" - może scenariusz, który przynudza i sprawia, że człowiek gubi się w zawiłościach politycznych i już po chwili właściwie nie wie, co się dzieje? Może aktorzy, którzy nie umieli zbudować żadnego napięcia, nie mówiąc już o ciekawych i wiarygodnych postaciach? Zawodzi tu wszystko, bo film ogląda się po prostu ze znudzeniem. Brakuje tu akcji, brakuje wyrazistości, brakuje w końcu dobrej gry Lamberta, który zrobiłby to, czego dokonali Al Pacino czy Marlon Brando - stworzył niezapomnianego bohatera, z którym do końca życia byłby kojarzony. Podziurawiona historia, w której nie sposób się ogarnąć - choć film trwa ponad 140 minut - to przede wszystkim wina niedostatecznej ekspozycji, która jest niezbędna, by objaśnić obyczaje i mentalność Sycylijczyków. Bez tego fabuła staje się absolutnie bezsensowna, a Giuliano z Robin Hooda, staje się zwykłym bandytą. Za mało czasu poświęcono na jego przemianę, na absolutną zmianę wartości i życia. Niestety, okrojenie książki Puzzo nie opłaciło się twórcom, bo film nie jest ani tak dobry, ani tak znany jak "Ojciec Chrzestny". Ale wiecie co? Tak jest zdecydowanie lepiej.

poniedziałek, 24 września 2018

"Szpieg, który mnie rzucił" czyli wygłupy na ekranie

Czasem nawet ja chodzę do kina na głupawe komedyjki, wiecie? Ot, dla zachowania czystości umysłu.
Kiedy chłopak Audrey (Mila Kunis) rzuca ją przez smsa, dziewczynie pozostaje tylko jedno... Spalić jego rzeczy! Wraz z przyjaciółką, Morgan (Kate McKinnon), nie mają pojęcia, że wśród nich znajduje się ważny pendrive, a przystojny Drew (Justin Theroux) tak naprawdę jest szpiegiem... Obie wplątują się w międzynarodową aferę i w ciągu jednego dnia całe ich życie wywróci się do góry nogami.
Jak mi się oglądało ten film? Głupawo, nieco naiwnie, ale - o dziwo! - dobrze. Naprawdę, uśmiałam się, powiem wam. Fabuła jest dość oczywista, ale to właściwie nie bardzo mi przeszkadzało - masa tu dowcipów, które faktycznie nie najgorzej działały. Bardzo przypadły mi do gustu stereotypy o różnych narodach - Francuzach, Rosjanach, a nawet Amerykanom się nieco dostało. Chcę wierzyć, że było to zagranie celowe, bo każde z takich zachowań czy cech było tak przejaskrawione, że nie chce mi się wierzyć, że to tak na serio. Mila Kunis jest naprawdę sympatyczną aktorką, więc ogląda ją się przyjemnie. McKinnon dała w tym filmie czadu - jest absolutnie świetna i kradnie praktycznie każdą scenę swoimi cudownymi minami. Do tego epizod Gillian Anderson (piszczałam, jak ją zobaczyłam, jest po prostu stworzona do ról silnych kobiet pracujących w służbach specjalnych), która miała minę jakby naprawdę nie do końca rozumiała, kto jej kazał pracować z takimi wariatkami, co w przypadku tego filmu wyszło idealnie. Oglądając seans, miałam wrażenie, że nie tylko ja bawię się dobrze, ale przede wszystkim niezłą frajdę mają z tego wszystkiego aktorzy i przyznam szczerze - to naprawdę fajnie zadziałało. Nie powiem, to dalej nie jest komedia wysokich lotów, ale... Do obejrzenia i rozluźnienia się całkiem nieźle się nada.

niedziela, 23 września 2018

"Koneser" czyli miara perfekcjonizmu

Do "Konesera" wróciłam po latach, mając niesamowite oczekiwania - w mojej pamięci zapisał się jako film zaskakujący, piękny, wyrazisty. Uznałam, że pora odświeżyć swoje wspomnienia i po raz kolejny odkryć ten tytuł.
Virgil Oldman (Geoffrey Rush) jest znanym i cenionym znawcą sztuki i licytatorem. Jego prywatna kolekcja jest warta tysiące, jednak zazdrośnie strzeże jej przed wzrokiem postronnych. Kiedy podejmuje się wycenienia majątku zmarłych państwa Ibbetson, poznaje ich córkę, Claire (Sylvia Hoeks). Dziewczyna cierpi na fobię społeczną, która nie pozwala jej opuszczać domu. Virgil, zafascynowany młodą kobietą, pragnie zgłębić jej tajemnicę. Ale czy miłość będzie dla niego równie łaskawa, jak sztuka?
Ten film przede wszystkim jest piękny. Ma cudowne zdjęcia, przepiękne wnętrza, jest pełen dzieł sztuki w każdej formie. To czysta uczta dla oczu, pokazująca świat artystów i koneserów. A w tym wszystkim tkwi nasz Virgil - cyniczny, zimny, zakochany w swoich eksponatach, a przez to tak bardzo oddalony od ludzi, nie potrafiący z nimi funkcjonować na dłuższą metę. To nie jest człowiek łatwy - to zaprzeczenie takiego określenia. W jego życiu nie ma miejsca na sentymenty, jest za to dużo przestrzeni, którą wypełnia coraz to nowymi nabytkami. Claire jest dla niego tajemnicą - początkowo irytującą, ale mimo wszystko na tyle intrygującą, że nie jest w stanie jej porzucić. To nieco podobny motyw do tego z "Nici widmo" - kobieta w życiu artysty, przerywająca jego uporządkowane trwanie, wprowadzająca w nie nutę szaleństwa. A jednak uważam, że w "Koneserze" działa to o niebo lepiej.
Mamy tu nieznane, mamy zagadkę i w końcu mamy kapkę niepokoju, który wciąż nam towarzyszy - nie sposób się od niego uwolnić, bo choć w początkowej fazie film rozwija się w kierunku love story, to widz wciąż czuje, że to się tak cudownie nie skończy, że nie ma prawa się tak skończyć. I w końcu wielki finał, który zaskakuje, bo gdy wszystkie elementy układanki wskakują na swoje miejsce, to jest to jednocześnie genialne i proste. Aktorzy są tu świetnie dobrani - nie tylko Rush i Hoeks, ale też Sutherland czy Sturgess, wszyscy razem tworzą jedną, doskonale ze sobą współgrającą całość. Absolutnie uwielbiam ten film - za Rusha, za muzykę, za fabułę, za każdy maleńki szczególik, który na koniec okazuje się ważny. Jeden z moich "must see".

sobota, 22 września 2018

"Tomb raider" czyli kolejna gra na ekranie

Wzbraniałam się przed nowym "Tomb raiderem" z wielu powodów. Po pierwszy, fabuły gier znam bardzo pobieżnie, nie jestem szczególną fanką, więc do całej serii nie mam szczególnego sentymentu. Po drugie, naprawdę źle wspominam film z Angeliną Jolie, który oglądałam już dobre osiem lat temu, a czkawką odbija mi się do dziś. I po trzecie w końcu... Naprawdę mierziły mnie te wszystkie awantury o to, czy Vikander ma za mały biust, czy też może nie. W końcu jednak... No dobra, czemu nie?
Lara Croft (Alicia Vikander) od wielu lat jest już skazana na siebie - jej ojciec wyruszył na wyprawę, z której nigdy nie wrócił. Lara nie ma jednak zamiaru uznać go za zmarłego. Kiedy nadarza się okazja, dziewczyna wyrusza w podróż śladami ojca, by odkryć tajemnicę jego zaginięcia... I być może coś jeszcze.
Ten film ogląda się dość... Nijako. Brakuje tu emocji, jakichkolwiek. Lara Alicii jest sympatyczną, silną osobą, ale jednak widz nie przywiązuje się do niej jakoś specjalnie. Nieźle wypada jej naturalność i niewinność - to dopiero "początkująca" Lara, nieobeznana w archeologii, ucieczkach i strzelaninach. Jednak, tak samo jak w grach, ta niewinność szybko umyka, bowiem dziewczyna przechodzi praktycznie natychmiastową przemianę. Czy to działa? No cóż, ani trochę. Lara to taka machina, która przeskakuje między kolejnymi trybami, tylko brakuje między nimi jakiegokolwiek powiązania, które nadałoby temu wszystkiemu sens. Jak na taki film, to stosunkowo mało tu efektownych scen, które mogłyby być czymś przykuć uwagę - sporo za to naiwnych, "tanich" rozwiązań (to wiszenie nad wodospadem, litości...). Sama Alicia... Cóż, poprawna, po prostu poprawna. Wydaje mi się, że tu naprawdę nie miała za dużo do zagrania, bo scenariusz jest do bólu przewidywalny - nawet dla mnie, która nie znam fabuły gry. To na pewno nie jest rola, która przyniesie jej dobrą sławę, a szkoda, bo sądzę, że dobrze napisana Lara mogła sporo wnieść do jej filmografii.
Najgorsze, że ten film zupełnie nie zapada w pamięć. Nie jest ani na tyle zły, by mierzić i irytować, ani na tyle dobry, by cokolwiek go wyróżniało - mam wrażenie, że zapomniałam go następnego dnia po obejrzeniu. Wydaje mi się, że można sobie podarować - dla fana z pewnością będzie policzkiem, dla przeciętnego widza przeciętnym filmem przygodowym. Jest masa lepszych tytułów.

wtorek, 11 września 2018

"Czerwona jaskółka" czyli szpiegowanie po rosyjsku

Gdzieś tak na wiosnę mignęła mi Jennifer Lawrence grająca Rosjankę w szpiegowskim filmie. Okay, zobaczyłam zwiastun, szybko o tytule zapomniałam i poszłam dalej. Minęło kilka miesięcy i w sumie pomyślałam "no dobrze, to zobaczmy, o co tu chodzi".
Dominika (Lawrence) jest baletnicą i równocześnie bratanicą rosyjskiego agenta, Ivana Egorowa (Matthias Schoenaerts). Kiedy ulega wypadkowi i łamie nogę, jej kariera jest skończona. Dziewczyna chcąc pomóc wujowi, zostaje wplątana w coś, o czym nigdy nie powinna wiedzieć. Teraz wyjścia są dwa - albo Dominika umrze... Albo stanie się przydatna dla rosyjskiego rządu. Chcąc przeżyć, dziewczyna decyduje się na zostanie Jaskółką - agentką specjalnie przeszkoloną w akademii, która teoretycznie nie istnieje. Jej pierwszym celem będzie Nate Nash (Joel Edgerton) z USA...
Zaczynając seans sądziłam, że doskonale wiem, jak potoczy się fabuła. Widziałam to tak "młoda agentka, oczywiście najlepsza, bezbłędna rozwala całe CIA, ale przy tym zakochuje się w Amerykaninie i odjeżdża z nim w stronę zachodzącego słońca". No cóż, myliłam się i przyznaję to z radością. Czerwona jaskółka przede wszystkim przykuwa zwrotami akcji, które raz po raz gmatwają historię i do samego końca widz nie wie, co jest prawdą a co kłamstwem i po której stronie tak naprawdę stoi Dominika. Początkowo niewinna dziewczyna, szybko musi się nauczyć, jak nie okazywać emocji, jak zachować zimną krew i - co najważniejsze - jak nie dać się zabić. Sądziłam, że sama jej przemiana będzie mocniej zaakcentowana, choć i tak szkolenie było przedstawione genialnie. Powolne pozbywanie się godności, a równocześnie rozpaczliwe próby, by zachować własną tożsamość i nie dać się do końca zniszczyć - oto, jakie jest największe wyzwanie bohaterki.
Mnie naprawdę poruszyła gra aktorska. Lawrence była naprawdę świetna, łącząc w sobie delikatność z bezwzględnością, Schoenaerts wypadł wiarygodnie jako rosyjski polityk. Smaczku dodawał Jeremy Irons, który wciąż był gdzieś w tle, nie robiąc wiele, ale doskonale wprowadzając widzów w klimat. Mógł nieco bawić sztuczny rosyjski akcent, którym posługiwała się większość aktorów, ale... No cóż, w sumie dlaczego nie? Skoro już robimy film o Rosji, a mówimy po angielsku, to chociaż akcent niech się uchowa. Można też się nieco czepić, że film pełen jest stereotypów, dotyczących tego ogromnego mocarstwa, ale... No cóż, najzabawniejsze jest to, że nikt nie jest w stanie powiedzieć "tak nie jest, nie ma opcji". Jeśli ktoś lubuje się w szpiegowskim kinie z naprawdę niezłą intrygą, to polecam Jaskółkę z całego serca.

poniedziałek, 10 września 2018

"Mamma Mia! Here we go again" czyli nareszcie się doczekałam!

Czekałam na drugą część Mamma Mia! i bałam się jej jak nie wiem co. Wiedziałam, że zabraknie Meryl Streep i zastanawiałam się, czy Amanda Seyfried jest na tyle charyzmatyczna, by pociągnąć całe to widowisko... Poszłam na film z mamą i duszą na ramieniu, niepewna, co na mnie czeka w kinowej sali.
Historia toczy się na dwóch płaszczyznach czasowych. W teraźniejszości Sophie (Amanda Seyfried) przygotowuje się do uroczystego otwarcia hotelu, który odrestaurowała po śmierci Donny. Jej trzej ojcowie - Sam (Pierce Brosnan), Harry (Colin Firth) i Bill (Stellan Skarsgard) - pomagają jak tylko mogą.
Druga część opowieści to przeszłość Donny (Lily James) - jej spotkania z kolejnymi mężczyznami (Jeremy Irvine, Hugh Skinner, Josh Dylan), złamane serce i w końcu ciąża i zakładanie hotelu.
Sentyment, który żywię do pierwszej odsłony Mamma Mia! jest zupełnie niczym nieuzasadniony, ale jest i już dawno przestałam z nim walczyć. Wiedziałam, że od drugiej części będę wymagać, choćby tego, by nie powtarzała zbyt wielu piosenek ABBY (a przecież w przypadku tego zespołu naprawdę jest z czego wybierać). I jeśli chodzi o ten wątek, to jest ukontentowana - fakt, że znowu słyszymy Mamma Mia, Dancing Queen, Thank you for the music absolutnie nie ujmuje niczemu. Pojawia się wiele wcześniej niewykorzystanych melodii - One of us, Waterloo, Fernando. Nóżka w kinie chodziła, można sobie pośpiewać, bo wykonania naprawdę są świetne - mam też wrażenie, że piosenki są nieeeeco lepiej dopasowane do wydarzeń w filmie (nie oszukujmy się, tylko nieco).
Tak jak sądziłam - Seyfried sama by tego filmu nie pociągnęła. Zarówno ona, jak i towarzyszący jej Dominic Cooper jako Sky, są dokładnie tak samo mdli i nijacy, jak w poprzedniej odsłonie. I właściwie to właśnie ich wątek jest tu zupełnie zbędny - Sophie niby pcha wszystko do przodu, ale tak naprawdę teraźniejsza historia nabiera rozpędu dopiero, gdy pojawiają się Christine Baranski i Julie Walters, a gdy dołączają do nich Skarsgard i Firth, zabawa rozpoczyna się na całego. Świetnie było patrzeć na tę obsadę i na radość, która od nich biła - ciężko było nie dostrzec, jak genialnie się ze sobą bawią, tańcząc, śpiewając i po prostu grając w filmie, który daje tak dużo pozytywnej energii. Seyfried kompletnie tu ginie, choć moim zdaniem... Może to i lepiej? Sophie służy tylko jako klamra, wydarzenia z jej życia komponując się z tymi, które dotknęły Donnę. W tej kwestii jest doskonała - końcowe sceny są dokładnie tak perfekcyjnie wzruszające, jak być powinny.
Za to nowa obsada dała absolutnego czadu. Byłam w szoku i nie dowierzałam widząc, jak doskonale radzi sobie Lily James - podeszła do tej roli na totalnym luzie, widać, jak świetnie wczuła się w radosną Donnę. Panowie Irvine, Skinner i Dylan - nie szło się nie zakochać, tak uroczy był każdy z nich. Absolutnym hitem były dla mnie Alexa Davies i Jessica Keenan Wynn jako młode Rosie i Tanya - obie cudownie słodkie, odwzorowujące młodsze wersje postaci, które tak dobrze zapadł nam wszystkim w pamięć. I choć sama historia rozjeżdża się trochę w kwestii spójności z tym, co już wiemy (nie zgadza się kolejność poznawania chłopaków, czy przekazanie domku na wyspie...), to mnie absolutnie to nie przeszkadzało. Wszystkich tych młodych aktorów oglądało się po prostu świetnie, momentami wręcz przyjemniej, niż wątek teraźniejszy.
I tak, druga część nie ustępuje oryginałowi w absolutnie wygodnych zwrotach akcji, w nieco naiwnym podejściu do życia i absolutnie ogranych motywach, które widzieliście już w każdym innym filmie z cyklu "komedia romantyczna". Występy Cher i Meryl Streep są tak epizodyczne, że wiem, że kilka osób zastanawiało się, po co właściwie je zaangażowano... Ale ja nie żałuję, choćby dla przepięknych piosenek, które śpiewają. Co z tego, że Cher jest zaledwie rok starsza od Meryl, może być jej matką! Wydaje mi się, że warto przymknąć oko i poświęcić te dwie godziny - to nie jest ambitny film, ale sprawia, że człowiek uśmiecha się wesoło, a jego troski na moment znikają.

A jeśli dalej nie czujecie się przekonani... Powiem tak - potrzebujecie zobaczyć Hugh Skinnera w tym filmie. Naprawdę, potrzebujecie tego.
No i hej! Pierce Brosnan nie śpiewa!

niedziela, 9 września 2018

"Anihilacja" czyli wybierzmy się wszyscy do strefy X

Podróż pociągiem to naprawdę świetna zabawa, zwłaszcza, kiedy podróżujesz pkp i masz opóźnienie. Cóż, tym razem jednak byłam przygotowana - słuchawki w torebce, komórka narzeczonego pełna filmów. Możemy oglądać!
Na "Anihilację" trochę się czailiśmy, głównie ze względu na Natalie Portman, co do której wciąż mam mieszane odczucia. Ale cóż... Tego typu filmy często bywają naprawdę ciekawe, oczekiwałam więc sporo. A na pewno więcej, niż otrzymałam.
Lena (Natalie Portman) jest biologiem i naukowcem, byłą wojskową. Kiedy po roku nieobecności wraca jej mąż, kobieta czuje, że nie wszystko jest z nim w porządku. Szukając rozwiązania trafia do tajnej, rządowej bazy, która znajduje się na granicy strefy X - miejsca utworzonego po uderzeniu meteorytu w Ziemię. Nikt nie wie, co znajduje się na terenie strefy, ponieważ żadna wyprawa, która do niej weszła, nie wróciła. Ocalałym jest tylko mąż Leny. Kobieta dołącza do kolejnej grupy badawczej, licząc na to, że odnajdzie sposób na wyleczenie męża.
Mam problem z tym filmem. Z jednej strony - temat może nieco ograny, wyprawa w nieznane, by odkryć obcą formę życia i dowiedzieć się, co zabija/doprowadza do szaleństwa/zjada/wstaw cokolwiek pozostałe ekipy. Z drugiej zaś naprawdę ciekawie przedstawiony świat "wewnątrz", dobrej klasy efekty, dużo fantazji i wyobraźni, które przeświecają przez obraz na ekranie. Anihilacja przede wszystkim zaskakuje kolorami, wyobrażeniem czegoś, co kiedyś było zwyczajną dżunglą, a w dodatku podsuwa nam ciekawe rozwiązania nieco ogranych wątków, jak międzygatunkowe hybrydy czy ożywione rośliny. Zdecydowanie można tu nacieszyć oko.
A z drugiej strony Anihilacja to nudne postaci i fabuła, na którą ktoś chyba nie miał pomysłu. Bo choć początek zapowiada się naprawdę nieźle, to potem wszystko przeradza się w rasowy horror - po kolei wszystkie bohaterki znikają w ten, czy inny sposób, a jedyną sprawą jest to, czy jest on mniej, czy też bardziej głupi. Ich zachowania stają się też coraz mniej logiczne, jakby reżyser i scenarzysta chcieli jeszcze podbić atmosferę grozy. A to nieco nie działa, bo im głupiej panie się zachowują, tym widz częściej krzywi się z zażenowania.
A o bohaterkach mówiąc... To niestety są potwornie nijakie. Oczywiście prym wiedzie Natalie Portman i to ona jest najbardziej zapadającą w pamięć postacią. Pozostałe panie... Cóż, są. Ten czasownik szczególnie odnosi się do Tuny Navrotny, która znika z ekranu jeszcze zanim na dobre możemy nauczyć się imienia jej bohaterki. Tak, gdzieś tam w tle przewijają się Gina Rodriguez, Jennifer Jason Leigh i Tessa Thompson, ale właściwie... Mogłyby być zastąpione zupełnie każdą inną osobą. Niby każda ma jakiś tam problem, ale film praktycznie się do nich nie odwołuje. Tak na dobrą sprawę, to nie sposób którąkolwiek z nich jakoś bardziej polubić - są absolutnie nijakie i płaskie, służą jedynie za tło. Bo przecież sama do Iskrzenia Lena wejść nie mogła, prawda?
Anihilacji czegoś po prostu brak. Był pomysł, była fantazja, ale wszystko utonęło w bezsensach. Kiedy człowiek ogląda sci-fi to podchodzi do niego nieco inaczej, niż do fantasy - potrzebuje więcej wytłumaczeń, choć odrobiny nauki, która trzymałaby się kupy. Tutaj to się niestety rozjeżdża. I wiem, że jest masa teorii o psychologicznej głębi tego tytułu... To nie tak, że jej nie widzę. Jasne, jest tu kilka przesłań o samozniszczeniu, o dążeniu do własnej zagłady, o chęci życia chociażby, ale to wszystko nie zamaskuje absolutnie dziwnego i bezsensownego zakończenia. Mieszanie gatunków jest w porządku, ale tu mam wrażenie, że reżyser chciał za bardzo. Thriller, horror, psychologia, sci-fi... No cóż, nieco tego za dużo, albo zbyt nieumiejętnie zrobione. A szkoda.

wtorek, 4 września 2018

"Underworld: Przebudzenie" czyli psujemy naukę

Kolejna część sagi Underworld przed nami i dzięki temu jesteśmy już coraz bliżej końca. Pamiętam, że po pierwszym obejrzeniu "Przebudzenia" byłam ostro zażenowana... No cóż, to uczucie towarzyszyło mi podczas powtórnego seansu.
W końcu ludzie odkryli istnienie Lykan i wampirów. Przerażeni istnieniem takich potworów robią wszystko, by je wyeliminować. W międzyczasie Selena (Kate Beckinsale) zostaje schwytana i poddana hibernacji na następne 12 lat. Gdy się obudzi, będzie musiała zmierzyć się z światem, który niezwykle się zmienił i w którym to ona jest teraz zwierzyną, a nie łowcą.
Cieszyłam się na kolejną odsłonę przygód Seleny, ale od początku coś mi w tej części nie pasowało. Może to właśnie ludzie - których to oryginalna trylogia dość mocno ignorowała - byli tą irytującą stroną? A może jeszcze większe wrzucanie się w tanie motywy, jak tajne, rządowe laboratorium, zaginione dziecko, połączenia umysłów (. . . To naprawdę nie ja to wymyśliłam, okay? Ja wiem, jak to brzmi)? A może po prostu połączenie tego wszystkiego?
Po raz kolejny Selena jest niepokonana, wręcz w przesadzony sposób - ale w porządku, do tego trochę można było przywyknąć. Problem w tym, że tutaj to się gryzie z całą resztą świata przedstawionego, bowiem w tej rzeczywistości wampiry i Lykanie stali się zdecydowanie słabsi, a to ludzie są górą - Selena zaś nieodmiennie rozwala wszystkich, wychodzi z tego bez szwanku i nigdy nie pudłuje. I trochę to boli, bo powinna być chociaż odrobinę słabsza! W dodatku scenariusz coraz bardziej zahacza o naukę, a coraz mniej rzeczy tłumaczy magią i niestety... To wcale nie działa dobrze. Przykro mi, ale kiedy ostatni raz pani Meyer próbowała bawić się w chromosomy u wilkołaków i wampirów, to naprawdę się nie udało i każdy powinien brać z tego przykład - takie rzeczy po prostu nie mają prawa się udać.
Co z nowymi aktorami? No cóż, jest tu ich dużo, bo właściwie ze starej obsady została tylko Beckinsale, która wciąż prezentuje się mrocznie, tajemniczo i dobrze. Pojawiają się więc Theo James, Michael Ealy, India Eisley czy Stephen Rea, ale żadna z tych osób nie ma w sobie nic charyzmatycznego - może jedynie Ealy dobrze się komponuje z tą nową fabułą, grając ludzkiego policjanta, starającego się rozwiązać zagadkę ucieczki eksperymentu z laboratorium. Sceny walki? Cóż, często już są zanadto przesadzone, brakuje im świeżości i ciekawych zagrań. Brakuje tu ciekawego rozwiązania, które wgniatałoby w fotel, jak w pierwszej części sagi. Z całą pewnością całość nie zachęca do kolejnej części, a przecież wciąż czeka ona na mnie...

niedziela, 2 września 2018

"Underworld: Bunt Lykanów" czyli wampirzo-wilkołaczy Romeo i Julia?

Jakoś tak nie idzie mi ostatnio w oglądaniu filmów - mimo wakacji mam wrażenie, że mam jeszcze mniej czasu, niż do tej pory! Mimo to ciągle się staram i nie poddaję!
Zanim wojna między wampirami a lykanami na dobre się rozpoczęła, Viktor (Bill Nighy) sprowadził krwiożercze wilkołaki do roli swoich sług i strażników. Względami otoczył szczególnie jednego z nich - Luciana (Michael Sheen). Jednak nawet najbardziej lubiany niewolnik nie może marzyć, że jego pan pozwoli na związek ze swoją córką, Sonją (Rhona Mitra). Nieszczęśliwa miłość i okrucieństwo Viktora popchną Luciana do buntu, którego skutki przez następne tysiąclecia będą pobrzmiewać echem.
Przyznaję się bez bicia - to moja ulubiona część tej sagi. Nie jest szczególnie odkrywcza, bo każdy, kto widział pierwszą odsłonę wie, jaki finał miał romans Luciana i Sonji. A mimo to film ma coś w sobie - może to ten mroczny klimat średniowiecznych wampirów, które ściągają haracz od biedaków z miasta, może to kwestia kolejnej wersji historii Romea i Julii? Mam też wrażenie, że trochę mniej tu głupot, które się dostrzega w poprzednich (i następnych, ale do tego dojdziemy...) częściach. Michael Sheen nie błyszczy tu jakoś bardzo (co powitałam z żalem), za to Bill Nighy wciąż bryluje jako okrutny i mroczny Viktor. Reszta obsady... No cóż, jest. I tak można podsumować ich występ. Po prostu film nie skupia się tu na snuciu nowej opowieści, a przedstawieniu sytuacji, którą na dobrą sprawę już znamy. Nie ma tu nic więcej, niż w poprzednich Underworldach, ale to ciągle niezła rozrywka z przyjemnym klimatem, znanymi nam postaciami i tragicznym końcem. Ja ciągle ją lubię, szczególnie po odświeżeniu sobie części numer cztery.

piątek, 6 lipca 2018

"Wojna państwa Rose" czyli jak zatrzymać kogoś, kto chce odejść?

Pierwszy raz usłyszałam ten tytuł, gdy miałam jakieś siedem lat. Pamiętam, że tata przerzucał kanały w telewizji i nagle wykrzyknął z nostalgią w głosie: "O! Wojna państwa Rose!", po czym usiadł wygodnie w fotelu i oglądał po raz kolejny film, który na dobrą sprawę znał chyba na pamięć.
Wiedziałam, o co chodzi w tej produkcji, ale nigdy nie zebrałam się, by obejrzeć ją od początku, do końca... Aż do teraz, bowiem wreszcie nadszedł ten czas.
Prawnik D'Amato (Danny DeVito) snuje opowieść o zaprzyjaźnionym małżeństwie. Oliver (Michael Douglas) i Barbara (Kathleen Turner) pokochali się od pierwszego wejrzenia. Ich małżeństwo, przez wiele lat udane, w końcu zaczęło się psuć - czy to na skutek rutyny, czy zmian charakteru, które zaszły w każdym z nich. Jednak żadne z nich nie ma zamiaru zrezygnować z pięknego domu, który stał się ich chlubą i wizytówką.
To jeden z tych filmów, które nigdy się nie zestarzeją. Ponadczasowa opowieść o jednej prawdzie - nie ma czegoś takiego, jak cywilizowany rozwód. DeVito nie tylko przed kamerą, ale i za nią sprawdza się naprawdę dobrze - opowieść toczy się w świetnym tempie, mamy tu sceny zarówno dobitne (jak obrzucanie się figurkami), jak i kilka bardziej subtelnych (jak chociażby rozprawy DeVito na temat małżeństwa). Ten film to popis aktorstwa i scenariuszowego majstersztyku - jak od kochającej się pary przejść do realnej wojny. Uwierzcie, wojna tutaj nie tkwi jedynie w tytule - czuć całą tę nienawiść, taktyczne rozplanowanie ataku i agresję, która emanuje z Douglasa i Turner tak wyraźnie, że to aż boli. Jest naprawdę pod wrażeniem tej historii, bo jest naprawdę świetnie dopracowana i odegrana. Aktorzy dali tu prawdziwy popis, mogłabym oglądać tę parę przez kolejne dwie godziny - tak cudownie między nimi iskrzy, nieważne co akurat przedstawiają. Szanuję też bardzo ludzi, którzy postarali się o tak piękny dom i wystrój do niego - ciężko się dziwić, że państwo Rose tak się o niego kłócili, jest cudowny! Nie mogę powiedzieć, że to typowa komedia - sporo tu czarnego humoru, który chyba nie do każdego trafi, a ogólny wydźwięk jest bardzo smutny, ale... Mimo to dobrze się bawiłam (czy to znak, że jestem psychopatką...?). To wciągająca opowieść, dobrze nakręcona, świetnie zagrana, z doskonale dobranymi szczegółami. Powiedziałabym, że klasyk.

niedziela, 1 lipca 2018

"Lucy" czyli siła umysłu

Długo się powstrzymywałam przed obejrzeniem "Lucy", zwłaszcza ze względu na jej niepochlebne recenzje. Kurczę, naprawdę lubię Scarlett Johansson i nie chciałam sobie psuć opinii o niej! Ale mimo wszystko ciekawość zwyciężyła.
Lucy (Scarlett) zostaje wmieszana przez swojego chłopaka w porachunki mafijne. Tajwański boss postanawia wykorzystać ją jako jedną z osób, które w swoim organizmie będą transportować nowy, niezwykle niebezpieczny narkotyk. Na skutek wypadku, substancja przedostaje się do krwiobiegu Lucy, przez co zyskuje ona nadnaturalne zdolności, dotąd niedostępne innym ludziom. A wszystko dlatego, że jej mózg zaczyna pracować na pełnych obrotach...
Kiedy oglądałam ten film, miałam wrażenie, że ktoś wsadził mnie do jakiego programu z ukrytą kamerą. Po pierwsze - sposób zawiązania akcji. Lucy kłóci się na ulicy ze swoim facetem, ten przypina jej walizkę do ręki i każe iść do wieżowca. Tam wywiązuje się strzelanina. Wszystko w pierwsze piętnaście minut.
Kto uznał, że tak się prowadzi akcję? My właściwie nawet nie wiemy, w jakim kraju się to wszystko dzieje! Kim był ten facet, co miał wspólnego z mafią? Kto normalny pozwala żyć świadkowi, który przynosi walizkę z narkotykiem, a zabija dealera? Co tu się wydarzyło? Scenarzysto, dlaczego?!
Potem jest w sumie jeszcze gorzej. Mamy zaszywanie torebek w jamie brzusznej. Kojarzycie, jakie problemy i afery są, kiedy zdarzy się zaszycie gazika po operacji? Zapalenie, bóle, problemy, natychmiastowa immunizacja organizmu - oto, co się dzieje w takiej sytuacji. Filmie, czy ty próbowałeś mi wmówić, że da się ot tak wpakować do ludzkiego organizmu kilkaset gram narkotyku w foliowej torebeczce i to nie wywoła żadnej reakcji?
Ale chyba absolutnie najgorsze jest to całe pseudo-naukowe bredzenie o wykorzystywaniu mózgu i jego konsekwencjach. Nie mam pojęcia, kto i ile zapłacił Morganowi Freemanowi, żeby swoją osobą te bzdury reprezentował, ale to zwyczajnie boli. Dlaczego lepsze panowanie nad połączeniami nerwowymi ma dawać wielką wiedzę? Na jakiej zasadzie hamowane są uczucia? Gdzie właściwie jest sens?!
Okay, wiecie już, że fabuła jest kiepska. Jak z resztą? Cóż, zarówno dla Johansson, jak i dla Freemana to nie są występy złe, ale daleko im także do ról życia. Zwyczajnie coś, co równie dobrze można by pominąć w CV, bo naprawdę nie ma się czym chwalić. Jest kilka efektowniejszych scen walki, ale uwierzcie - to nie ratuje filmu. Brakuje tu czegoś ciekawego, co przykułoby uwagę widza, bowiem choć wszystko dzieje się bardzo szybko (a sam film jest dość krótki), to ja naprawdę zdążyłam się znudzić. To zdecydowanie było coś poniżej oczekiwań - jakichkolwiek. Nie mam zielonego pojęcia, jak reżyser chciałby zrobić drugą część, ale zaklinam - panie Besson, proszę nie iść tą drogą. Proszę wracać do czasów, gdy robił pan "Leona Zawodowca", bo naprawdę, aktualnie to nie jest dobry trop.

poniedziałek, 25 czerwca 2018

O serialu słów kilka czyli "Altered Carbon"

Czy jest lepszy przyjaciel studenta, niż serial? Sądzę, że Netflix odkrył tę prawdę już jakiś czas temu, stąd wysyp seriali, jakimi postanowił nas uraczyć. Narzeczony uznał, że musimy zapoznać się właśnie z "Altered Carbon" (odmawiam nazywania tego Modyfikowanym Węglem, miejcie dla mnie litość). Obejrzeliśmy, przegadaliśmy... I oto moje wrażenia.
Co by było, gdyby ludzie stali się nieśmiertelni? Gdyby ich świadomość dało się transferować w coraz to nowe ciała? Czy w takiej rzeczywistości śmierć ma w ogóle jakieś znaczenie?
Takeshi Kovacs (Joel Kinnaman) budzi się po kilkudziesięciu latach, wepchnięty w powłokę, której zupełnie nie zna. Jego dawna reputacja buntownika nie przysporzyła mu popularności, ale to nie ma znaczenia, bowiem za jego wybudzenie zapłacił niewyobrażalnie bogaty i wpływowy Bancroft (James Purefoy). Chce on, by Kovacs odnalazł człowieka, który... Zamordował go zaledwie kilka dni temu.
Powiem wam, że zupełnie nie tego się spodziewałam, kiedy czytałam opis tej historii. Cały wątek kryminalny jest dużo mniej eksponowany, niż można by tego oczekiwać, zamiast niego pojawiają się liczne postaci drugoplanowe - początkowo każda z nich wydaje się zupełnie niezwiązana z resztą, ale na koniec wszystkie odgrywają mniejszą lub większą rolę, pięknie spinając do kupy całą historię. A jednak... Czuję fabularny niedosyt. Zwłaszcza wprowadzenie wątku siostry Taheshiego wywołało u mnie uśmiech politowania, bowiem uważam, że to było tu zupełnie niepotrzebne - po co, dlaczego i w ogóle, czy to musiało być tak głupie? To historia zamknięta w (zaledwie!) dziesięciu odcinkach, może przez to miałam wrażenie, że bardzo wiele w niej uproszczeń i niedomówień - być może scenarzystom nie starczyło czasu, by wszystko zbudować odpowiednio dokładnie.
Joel Kinnaman na dobrą sprawę nie dostał roli szczególnie ciężkiej, czy skomplikowanej - jego bohater to badass, którego absolutnie nic nie rusza, na nikim mu nie zależy i generalnie to klękajcie narody, bo i tak mnie nie obchodzicie. No w porządku, ta nieprzyjemna poza zostaje potem odrobinę skruszona, ale przez pierwsze odcinki ciężko było mi polubić Takeshiego - nieprzyjemny, szorstki, na siłę wyluzowany, sprawiał wrażenie kogoś, kogo najchętniej posłałabym do wszystkich diabłów. Czy Kinnaman wywiązał się z tej roli? Tak, jest okay, ale nie powiem o nim nic więcej - po prostu ani mnie nie urzekł, ani nie obrzydził. Po prostu był, ale gdyby go ktoś zamienił na innego aktora, to pewnie nawet nie zauważyłabym różnicy.
Jak reszta obsady? Cóż, dla mnie (prawie) nikt się nie wyróżnia. Martha Higareda spisuje się nieźle, ale jej postaci brakuje "tego czegoś", gdzieś w tle pomykają Purefoy, Dichen Lachman czy Ato Essandoh, ale w sumie nie przykuwają specjalnie uwagi widza. Nie mówię, że są źli, absolutnie! Po prostu niezbyt zapadają w pamięć, nie tworzą ról, z którymi mogłabym ich później kojarzyć. Jedynym wyjątkiem jest Chris Conner.
Kojarzycie moje zachwyty nad Michaelem Sheenem w "Pasażerach"? To bardzo podobny typ. Conner gra Poego, sztuczną inteligencję, prowadzącą hotel. I uwierzcie lub nie, ale uważam, że to najciekawsza i najlepsza postać w całym "Altered Carbon". Ma lekki potencjał komediowy, ale jest z gruntu dramatyczna i naprawdę żałuję, że została zepchnięta do roli sidekicka! Ze swoją uroczą wymową i wspaniałą mimiką, Conner stworzył idealnego gentelmana, nieco zagubionego i niedostosowanego do świata... A równocześnie w każdej mierze genialnego i sprytnego. Aż mi się zachciało obejrzeć "American Crime Story", bo tam również występuje!
"Altered Carbon" to także niezwykle ciekawa wizja świata. Trochę fatalistyczna i mroczna, ale naprawdę oryginalna i dająca olbrzymie możliwości, które - co muszę przyznać - scenarzyści świetnie wykorzystali. Mamy więc próby niszczenia pamięci, włamywanie się do sieci, neokatolików, którzy odmawiają przeszczepienia ich świadomości do nowego ciała, a nawet kawałki innych kultur (w tym wypadku meksykańskiej). Świat przedstawiony jest naprawdę dobry i warto obejrzeć serial chociażby dla zapoznania się z nim.
Denerwowała mnie jedynie wszechobecna nagość. Bo widzicie - w każdym odcinku musimy zobaczyć co najmniej jedną parę kobiecych piersi, inaczej to się nie liczy. O ile na początku jeszcze przymykałam na to oko, tak później... Cóż, słabo się to prezentuje i jedynie irytuje, bo zazwyczaj sensu fabularnego w tym nie ma żadnego.
Czy polecam? Cóż, dla mnie to taki serial 7/10 - można obejrzeć, pewnie nawet się nieźle pobawicie, ale nie oczekujcie niczego wielkiego - fabularnie to mocny średniak, nadrabia jednak oryginalnym światem i zamysłem. No i postacią Poego.

środa, 20 czerwca 2018

"Śmierć i dziewczyna" czyli rozliczenie z wojną

W naszym kraju jesteśmy chyba przyzwyczajeni do filmowych rozliczeń z wojną. Wydaje mi się, że każde dziecko zdaje sobie sprawę z tego, czym był Oświęcim, co się tam działo. W szkołach czytamy "Niemców" czy "Inny świat", jesteśmy zarzucani wspomnieniami, opowieściami, wywodami. Nie jest nam obce godzenie się z tym, co zrobiono skrzywdzonym podczas wojny czy PRLu.
Ale kiedy usiadłam do "Śmierci i dziewczyny" poraziła mnie zupełnie, mimo, że tematy przecież zupełnie nie odbiega od tego, o czym wam napisała chwilę temu. Tyle, że wszystko dzieje się w Ameryce Południowej.
Ameryka Południowa, kraj po upadku dyktatury. Paulina Escobar (Sigourney Weaver) wciąż żyje w strachu - reaguje nerwowo, często denerwują ją nieprzewidziane sytuacje. Kiedy jej mąż, Gerardo (Stuart Wilson) przyjmuje w domu gościa, doktora Mirandę (Ben Kingsley), Paulina wpada w popłoch - oto rozpoznaje w nim człowieka, który wiele lat temu poddawał ją nieludzkim torturom. Czy to jedynie jej omamy, czy może faktycznie coś w tym jest?
To jeden z tych filmów, który na początku się trochę ciągnąć, by potem - właściwie nie wiadomo kiedy - pochłonąć widza i wypuścić go dopiero na koniec, zupełnie zmieszanego i nie wiedzącego, co się właśnie stało. Polański igra z widzem, nie dając mu jasnych odpowiedzi, pokazując mu historię z trzech różnych punktów widzenia. To od nas zależy, który weźmiemy za prawdę i któremu bohaterowi uwierzymy. Paulina jest przekonana o swojej racji i nawet na moment nie dopuszcza do siebie myśli, że się myli. Jest rozhisteryzowana, pełna skrajnych emocji, gotowa na wszystko. Weaver sprawia, że każda twarz jej bohaterki staje się jak najbardziej namacalna, ciężko nie zrozumieć jej bólu i tragedii. Z drugiej strony mamy Mirandę, który przerażony zarzeka się, że jest niewinny, a cała ta sytuacja to niefortunna pomyłka i żart. Nie mamy powodu, by mu nie wierzyć, a jednak nie jest tak prosto sklasyfikować, kto ma rację, a kto się myli. Widz jest jak Gerardo - nie do końca wie co się dzieje, jest rozdarty pomiędzy tym, co mówi mu logika, a tym, co gdzieś cichutko podpowiada serce.
Weaver jest tu aktorsko zdecydowanie najlepsza, panowie nieco od niej odstają, ale na pewno nie na tyle, by źle się ich oglądało. Od pewnych scen ciężko się oderwać, a jednak ja musiałam robić przerwy, bowiem tematyka filmu tak mocno mnie poruszyła. Całości towarzyszy piękna muzyka Schuberta, a końcowa scena w filharmonii... Cóż, wbija w fotel.
Trzeba mieć odpowiedni nastrój, by zapoznać się z tym tytułem. Chociaż nie mam nic do zarzucenia całej opowieści, to momentami tempo zanadto zwalnia, zaczyna nieco nużyć. Niejasne, dwuznaczne zakończenie dla mnie jest dużym plusem, ale wiem, że nie każdy takie lubi. Wydaje mi się, że jeśli ma się ochotę na coś poważniejszego, co utrzyma w napięciu, a równocześnie da do myślenia, to jest to odpowiedni tytuł.

"Rzeź" czyli satyra na rodzinę

Przekładanie sztuk teatralnych na ekran nie jest proste i naprawdę trzeba umieć to robić. Chyba jednak jestem fanką takie "gatunku" - zakochana w "Fences" postanowiłam dać szansę również "Rzezi".
Dwie pary (Jodie Foster-John Reilly i Kate Winslet-Christoph Waltz) spotykają się w mieszkaniu tej pierwszej, by porozmawiać o bójce swoich synów. Niby nic - wydarzenie w końcu nie jest szczególne ani groźne - ale ta wizyta przerodzi się w dysputę o życiu, dzieciach, a także małżeństwie i pracy.
Mimo, że "Rzeź" nie jest ani specjalnie efektowna, ani odkrywcza, ja nie mogłam się od niej oderwać. Przede wszystkim widać tu genialny scenariusz, świetne dialogi i bardzo życiową sytuację - brak tu sztuczności, aktorzy świetnie wczuli się w role i genialnie oddają trywialność sprawy, a równocześnie później pokazują, jak całe podejście się zmienia. Moim zdaniem króluje tu Jodie Foster - jej bohaterka jest tak potwornie irytująca, że miałam ochotę ją pobić, ale z drugiej strony... Musiałam oglądać dalej, bo przyciągała mnie do ekranu jak magnes. Winslet, Waltz i Reilly wcale jej nie ustępują, bowiem każde z nich tworzy kreację prawdziwą i namacalną, a równocześnie po prostu genialną.
Doskonale wplecione są elementy komediowe, które nie rażą, nie są nachalne, a jednak bawią do łez. Jeśli spodziewacie się tanich dowcipów, to tu ich nie znajdziecie - to bardzo subtelny humor, wynikający z kuriozalnej sceny, jaka rozgrywa się w mieszkaniu jednej z rodzin. Tak, ubogo tu z lokacjami, bowiem wszystko dzieje się zasadniczo w jednym pokoju (plus kawałek korytarza i łazienka), ale mnie to absolutnie nie przeszkadzało - oglądanie tego teatralnego przedstawienia rekompensowało mi całkowicie swoistą monotonię. Siłą tego filmu jest obsada i genialny scenariusz, jeśli szukacie pościgów i wybuchów to nie jest to dobra dla was pozycja. Jeśli jednak chcecie się pośmiać... Cóż, polecam.

niedziela, 17 czerwca 2018

"Pozycja obowiązkowa" czyli pozycja na dzień matki

Dzień matki był już jakiś czas temu, ale dopiero teraz mam chwilę, by opowiedzieć wam, jak go spędziłam. Generalnie, co roku staram się spędzić z moją drogą Mamą choć trochę czasu - na co dzień obie jesteśmy zajęte, więc to taki nasz czas. Jak w ostatnich latach wybrałyśmy się na kawę i do kina. Muszę przyznać, że moja Mama ma naprawdę farta - zawsze uda jej się wybrać filmy, które nam obu przypadną do gustu!
Cztery przyjaciółki jeszcze w college'u założyły klub książki - co miesięczne spotkania, na których omawiają kolejne pozycje są jedynie pretekstem do rozmów o życiu i plotkowania. Każda z nich jest w zupełnie innym punkcie swojego życia, każda przeżywa zupełnie inne problemy. Diane (Diane Keaton) jest wdową, którą córki próbują przekonać do przeprowadzki do Arizony. Spotkany przypadkowy Mitchell (Andy Garcia) może zupełnie przewrócić jej w głowie! Vivian (Jane Fonda) to kobieta sukcesu - ma własny hotel, podwładnych, młodych mężczyzn na pęczki. Cóż, wszystko to zupełnie straci na znaczeniu, kiedy w jej życiu znów pojawi się Arthur (Don Johnson)... Sharon (Candice Bergen) naprawdę może onieśmielać - poważna pani sędzia po rozwodzie stała się jednak dość samotna i chyba potrzebuje pomocy portalu randkowego. Carol (Mary Steenburgen) jest szczęśliwą mężatką, ale doskwiera jej problem - od wielu miesięcy zupełnie nie uprawia seksu!
Czy wszystkie te problemy może rozwiązać lektura "Pięćdziesięciu twarzy Greya"?
Nie będę was oszukiwać, że "Pozycja obowiązkowa" jest szczególnie odkrywcza, czy oryginalna. Absolutnie nie jest i jej koniec możecie pewnie przewidzieć już po przeczytaniu samego opisu. Czy to jednak odbiera temu filmowi cokolwiek? Absolutnie nie. Aktorki tworzą ciekawą mieszankę różnych postaci o odrębnych charakterach i ogląda się je naprawdę przyjemnie - nie ma tu liderki, każda ma swój czas antenowy, a ich historie potraktowane są dokładnie z taką samą dbałością. Dużo tu humoru i to takiego, który nie żenuje, a faktycznie bawi, sporo też takich sytuacji, które można odnieść do realnego życia. Choć to lekka komedia, nie brak tu poważniejszych tematów - relacji z dziećmi, wypalającej się namiętności, emocjonalnej dojrzałości, strachu przed zaangażowaniem się. I powiem wam, że naprawdę dobrze się bawiłam, spędzając te kilkadziesiąt minut w kinie. Miałam zapewnioną porządną rozrywkę, która mnie odstresowała, dała trochę do myślenia, ale przede wszystkim pozwoliła na przeżycie miłego popołudnia. Dla mnie - obowiązkowa pozycja pośród lekkich komedii.

sobota, 2 czerwca 2018

"Powrót do miasteczka Salem" czyli ślub z wampirzycą

Kinomaniaczka się nie uczy, wiecie? Zupełnie nie uczy się na własnych błędach. Już po sequelu mojej kochanej "Carrie" powinnam była dać sobie spokój i nigdy więcej nie oglądać "podróbek" Kinga. Można schrzanić film na podstawie jego twórczości, ale jednak... Historie są porządne. A kiedy ktoś próbuje wyjść z twórczą inwencją... No cóż, wychodzi mu "Powrót do miasteczka Salem".
Joe Weber (Michael Moriarty) zostaje zmuszony do zajęcia się swoim nastoletnim synem, Jeremym (Ricky Addison Reed). Chcąc nawiązać z nim jakąś bliższą relację zabiera go do miasteczka Salem, w którym spędził kiedyś wakacje. Ale w miasteczku nie jest już tak, jak dawniej...
Nigdy w życiu nie powiązałabym tego z "Miasteczkiem Salem", gdyby nie tytuł. Ten film właściwie niczym nie nawiązuje do tamtej historii - nie ma tu tych samych bohaterów, samo miasto wygląda zupełnie inaczej, nie zgadza się nawet przeszłość tego miejsca! Bohaterowie są tak nudni i nijacy, że nawet na końcu filmu miałam problem z ich rozróżnieniem, nie wspominając nawet o podaniu imion. Sama fabuła sprawiła, że miałam ochotę rwać włosy z głowy, bo oto okazało się, że Stephanie Meyer nie była pierwszą, która wpadła na ślub wampira z człowiekiem i rodzenie wampirzo-ludzkich hybryd. Nie wiem dlaczego, nie pytam, co miał w głowie scenarzysta, ale polecam odstawienie grzybków, bo to nie jest dobra droga. Do tego wszystko przypomina raczej dziwną komedię bardzo słabych lotów, niż horror, sequel dość znanej opowieści. Zdecydowanie nie polecam, bo zmarnujecie jedynie swój czas i nerwy.

piątek, 1 czerwca 2018

Remake kontratakuje! - "Miasteczko Salem"

Czas na kolejną opowieść, która wyszła spod pióra Stephena Kinga. Jeśli macie dość słodkich, filozoficznych wampirów, to "Miasteczko Salem" jest dla was - krew, flaki, generalnie dużo klasycznego podejścia do wampiryzmu. Od 40 lat powstały dwie ekranizacje tego dzieła - jedna w roku 1979, druga w 2004. Obie długie, dokładne... Ale czy dobre? I która radzi sobie lepiej z tą historią?


Oba filmy są długie - trwają po trzy godziny każdy - więc można by było powiedzieć, że historię opowiadają porządnie. Faktycznie tak jest, ale każdy z nich robi to w nieco inny sposób. Wersja z 1979 bardzo się skupia na budowaniu małomiasteczkowego klimatu pełnego zdrad, kłamstw i oszustw. Jasne, nie brak tu wampirów, ale ja miałam wrażenie, że są one jedynie dodatkiem. W 2004 roku Salomon postawił na coś innego - na horror zaznaczony dzięki nieustannemu niepokojowi, który calutki czas towarzyszy widzowi. Mnie tu może tego klimatu miasteczka na końcu świata - a wszelkie międzyludzkie historie przywodzą raczej na myśl tani melodramat - za to więcej dziwnych i niepokojących sygnałów, które do nas dochodzą. Nie umiem powiedzieć, co podoba mi się bardziej - obie historie są poprowadzone ciekawie, obie zawierają dużo szczegółów z książki, obie generalnie trzymają się konceptu. Zakończenia są nieco inne, tak samo jak poprowadzenie niektórych postaci, ale żadna nie zrobiła na mnie takiego wrażenia, żebym mogła zakrzyknąć "arcydzieło!". 

Powiem wam szczerze - w książce Ben nie jest moją ulubioną postacią, mimo, że jest głównym bohaterem. To nie tak, że go nie lubię - po prostu jest mi w sumie obojętny. Może też dlatego żaden z panów go grających nie podbił mojego serca?


Bowiem absolutnie żadna z tych ról mnie nie zachwyciła. Gdybym musiała wybrać lepszego, to bez wahania wskazałabym na Davida Soula, ale tylko dlatego, że Rob Lowe był dla mnie zupełnym niewypałem, w tej roli. Wydawał się być zagubiony, chyba zupełnie nie wiedział, kogo ma grać - czy ma mieć traumę, czy ma być odważny, czy się załamywać? Pod tym względem Soul spisał się lepiej - jego gra jest konkretniejsza, dużo bardziej wyrazista, ale wciąż nie zrobił z Bena specjalnie ciekawej postaci. Po prostu... Jest i w sumie nieźle sobie radzi.

Wampiry. Przedstawiane na tak wiele sposób, a mimo to wciąż fascynujące dla wielu twórców i odbiorców. "Miasteczko" podchodzi do nich bardzo tradycyjnie - są to po prostu potępione istoty, które boją się święconej wody i wysysają z ludzi krew. Niby żadna filozofia... Ale nawet coś takiego da się różnie pokazać. Głównym antagonistą jest tu Kurt Barlow - najstarszy i najmądrzejszy z wampirów.

Jak widać, Tobe Hooper postawił na wampira w stylu Nosferatu - niebieska skóra, żółte oczy, karykaturalne wręcz kły. Jego monstra dokładnie tak wyglądają - pomalowane niebieską farbą, kiedy być może budziły grozę, jednak teraz wywołują uśmieszek politowania, którego nie sposób ukryć. Przykro mi, ale oglądając wersję z 1979 miałam wrażenie, że to taki horror klasy B i bardziej chciało mi się śmiać, kiedy pojawiały się wampiry, niż faktycznie czułam dreszcze.
Salomon zrobił to inaczej. Jasne, od razu widać, kto tu jest złą postacią - jego potwory są bledsze, mają podkrążone oczy, ale nie wyglądają śmiesznie. W gruncie rzeczy Barlow to całkiem miły staruszek i to decyduje o jego sile, bo przecież równocześnie to przerażająca i inteligentna istota. Wiem, że wiele osób czepia się, że w remake'u Barlow łazi po suficie, ale... Wiecie co? Nie przeszkadza mi to, a na pewno nie tak, jak niebieska farba na twarzy Naldera. Obaj panowie ze swoich ról wywiązali się świetnie, ale przygotowanie wampirów i przedstawienie ich w filmie bardzo pasowało mi w nowszej wersji.

Na plus dla remake'u mogę zapisać rolę Donalda Sutherlanda - jego postać jest fascynującym, szalonym człowiekiem, którego mogłabym w sumie oglądać na okrągło. Jednak mimo to... Po raz pierwszy nie potrafię zdecydować, która wersja podobała mi się bardziej. W oryginale doskonale odwzorowano dom Marstenów - jego wnętrza są przerażające i genialnie wprowadzają klimat - ale to dalej nie przeważa szali. Oba filmy są na tym samym, niezłym poziomie. Nie są arcydziełami, w sumie nie zapadają specjalnie w pamięć - da się je obejrzeć, ale nie przyciągają do siebie, nie zachęcają do kolejnego seansu. Po prostu... Są.


sobota, 26 maja 2018

"Les Misérables: Nędznicy" - co się podoba, co się nie podoba?

Dziś będzie trochę w innym stylu. "Nędzników" męczyłam dość długo - zarówno książkę, jak i wersję filmową. Moja przyjaciółka jest wielką fanka musicalu i rzuciła mi wyzwanie - miałam po raz kolejny dokładnie obejrzeć "Les Miserables" i wypisać dziesięć rzeczy, które naprawdę mi się tam podoba. I wiecie co? Udało mi się!
. . .
No cóż, ale nie byłabym sobą, gdybym na tym poprzestała, prawda? Wypisałam więc przy okazji rzeczy, które zupełnie mnie od tej adaptacji odrzucają, które sprawiają, że seans staje się istną męczarnią. Zapraszam więc na zestawienie tego, co - moim zdaniem - jest dobre, a co złe w głośnych "Les Mis"!

Jednak najpierw trochę o fabule. Jean Valjean (Hugh Jackman) wiele lat temu został skazany na ciężkie roboty na galerach po tym, jak ukradł bochenek chleba. Teraz jego kara dobiegła końca, ale nie czuje się wolnym człowiekiem - podążająca za nim opinia niebezpiecznego przestępcy nie pozwala mu podjąć jakiejkolwiek pracy, czy wrócić na łono społeczeństwa. Dzięki pomocy pewnego biskupa może jednak rozpocząć swoje życie na nowo. Po piętach jednak depcze mu inspektor Javert (Russel Crowe), który nie ma zamiaru dopuścić, by Valjean żył spokojnie. W tle rozgrywać się będą wydarzenia paryskich przewrotów, a także miłość Cosette (Amanda Seyfried) i Mariusa (Eddie Redmayne).

Powiem szczerze - nie jestem w ogóle fanką tej historii. Doceniam fakt, że Hugo postanowił napisać książkę grubości Biblii, zawrzeć w niej wydarzenia na przestrzeni kilkunastu lat i wepchnąć tam tyle wątków, ile tylko zdołał - ale mimo wszystko to nie jest moja ulubiona opowieść. Nie znam wersji teatralnej, nie widziałam jej i pewnie nie zobaczę, więc opieram się wyłącznie na filmie, kiedy mówię o piosenkach.

Co się podoba:


1. Look down

Tak, to pierwsza piosenka w filmie, ale naprawdę ją lubię. Daje dobre pojęcie o tym, jaką traumę ma za sobą nasz Valjean, jakim człowiekiem jest Javert i jak okrutne jest życie w tamtych czasach. Jest tu kilka takich słów, które naprawdę mnie uderzają... "You'll always be a slave", "Sweet Jesus doesn't care" to tylko dwa przykłady.
. . . No i okay, dalej śmieję się na słynnym już "And I'm Javert", ale do tego dojdziemy później.


2. Russell Crowe jako Javert

Ile memów powstało, ponieważ Russell postanowił zagrać rolę inspektora Javerta... A jednak ja lubię jego grę i postać. Ma w sobie coś takiego, co wywołuje u mnie dreszcze - nie wiem, czy to jego poważna mina, czy tragizm, jaki nadaje temu bezwzględnemu człowiekowi, ale coś mnie przyciąga, kiedy tylko pojawia się na ekranie. Jego śpiew to kwestia osobna (którą zajmę się później), ale w samej grze i mimice Crowe jest naprawdę dobry.


3. Lovely ladies

To chyba jedna z tych piosenek, które nie mogą nie zrobić wrażenia. Moment, w którym Fantyna zostaje prostytutką, jest tragikomedią - z jednej strony melodia wcale nie jest żałosna i przywodzi raczej radosną pioseneczkę, ale tekst wdeptuje w ziemię. Dla mnie to dużo dramatyczniejsza scena, niż słynne "I dreamed a dream". Powolne staczanie się młodej kobiety, która robi wszystko, by ratować dziecko - to naprawdę się udało. W ten piosence Hathaway mnie autentycznie wzrusza.



4. Stars

To chyba jedyna piosenka Crowe'a, która tak mi się spodobała. Może dlatego, że porzuca tu swoją durną manierę, może to dlatego, że możemy zobaczyć tu choć odrobinę Paryża (wrócę do tego wątku!), a może po prostu podoba mi się, jak idealnie pasuje do Javerta? Ten facet ma obsesję, ale przynajmniej tu mamy jej kawałeczek - przez resztę filmu inspektor po prostu się przewija, nie wyjaśniając swoich motywacji i podejścia, tutaj wreszcie ktoś poświęcił mu chwilę, by ukazać go nie jako karykaturę, a targanego obowiązkiem człowieka. Pomińmy litościwym milczeniem składanie przysięgi gwiazdom, których nie ma na niebie.


5. Daniel Huttlestone jako Gavroche

Przy okazji "Into the woods" wspominałam, jakie wielkie wrażenie robił na mnie ten młodzieniec. W "Nędznikach" był jeszcze młodszy, jego głos jeszcze nie do końca dojrzały, ale ciągle - Daniel Huttlestone robi wrażenie. Jest idealnym Gavrochem - to taki dzieciak, który chyba nie do końca rozumie, czym jest rewolucja i wojna, ale podświadomie czuje, że to jest właściwa postawa, więc walczy do ostatniej kropli krwi. Za każdym razem, kiedy Daniel zaczynał śpiewać, ja miałam ciarki na plecach. Naprawdę go tu lubię, zdecydowanie odrywał mnie od monotonii filmu.

6. Do you hear the people sing

Okay, to jest moja absolutna słabość. Wyję na tej piosence, często słucham jej również poza oglądaniem musicalu - w autobusie, przed zajęciami na uczelni, dosłownie wszędzie, kiedy tylko najdzie mnie odpowiedni nastrój. Ma w sobie niesamowitą siłę i ładunek emocji, który bardzo mocno mnie uderza. To cudowne wezwanie do walki i poświęcenia, szczere i bez idealizacji - "Some will fall and some will live, will you stand up and take your chance?", te słowa nie pozostawiają żadnych złudzeń. Żadna inna scena "Nędzników" tak doskonale nie oddaje przesłania tej historii, jak ten wyrywający się do walki tłum, śpiewający "Then join in the fight, that will give you the right to be free".


7. Postać Eponiny

W książce Eponina okrutnie mnie mierziła - rozpuszczona złodziejka, która wpada w obsesję na punkcie młodego i przystojnego sąsiada to nie jest postać, której mogłabym współczuć (ogólnie w prozie Hugo niewiele jest postaci, które by mnie nie mierziły, ale to druga sprawa). W musicalu to wygląda zupełnie inaczej - raz, że Eponinie dodano więcej tragizmu a zabrano cały jej bezsens, dwa, że aktorka ją grająca zrobiła naprawdę dobrą robotę. Nie pałam do Samanthy Barks taką miłością jak do Daniela Huttlestone'a, ale naprawdę doceniam, że ktoś postanowił nieco "umilić" obraz Eponiny - ta urocza, cierpliwa dziewczyna sprawia dużo lepsze wrażenie i przede wszystkim da się lubić.


8. Turning

Przysięgam, to ostatnia piosenka! O ile sam motyw ginięcia za wolność średnio mnie pociąga, to ta melodia dosłownie wyciska łzy. Tekst o tym, jak chłopcy z barykady zginęli w pierwszy dzień i nikt nie dał im nawet szansy... Tutaj przymykam nawet oko na to, że melodia powtarza się z "Lovely ladies". To po prostu cholernie wzruszający moment.


9. Fakt, że "naprawili" idiotyzm Cosette

Nie lubię Cosette ani w filmie, ani w książce - to nijaka panienka, głupawa i zupełnie mdła. Jednak musical zrobił jedną rzecz dobrze - dołożył Cosette odrobinę mózgu. W momencie, kiedy Jean Valjean ją opuszcza, dziewczyna jest przekonana, że ojciec wyjechał i nie ma pojęcia gdzie jest - z tego powodu go nie szuka. Widzicie, w oryginale córka po prostu olewa nieobecność ojca, bo w końcu co ją obchodzi człowiek, który ją wychował i dał jej wszystko, czego tylko mogła zapragnąć? To był chyba ten moment, w którym poczułam prawdziwe obrzydzenie do tej postaci - bo nie dość, że głupia, to tak mocno skupiła się na swoim nowym ukochanym, że zupełnie zapomniała o ojcu. Film mi tego oszczędził, za co jestem mu naprawdę wdzięczna.

10. Umieranie Valjeana i finałowe "Do you hear the people sing"

Motyw, w którym po duszę Valjeana przychodzi Fantyna jest po prostu świetny. Dwójka bohaterów, którzy musieli się sporo wycierpieć, nareszcie odchodzi w spokoju do świata, gdzie wszyscy martwi śpiewają po raz kolejny piosenkę o nadziei i sile, która może zmieniać świat. Dziękuję filmie, dlaczego takich scen nie dałeś więcej?

Dosyć tych peanów! Czas wam powiedzieć, co moim zdaniem jest słabe i co wpływa na moją (jednak niską) ocenę tego musicalu.

Co się nie podoba:

1. ŚPIEW RUSSELA CROWE'A - czy to naprawdę kogokolwiek dziwi? Powstało o tym już milion memów, świat skrytykował to w każdy możliwy sposób. Nie wiem kto mu kazał wyczyniać z głosem te dziwne rzeczy, czy był to reżyser, czy on sam stwierdził, że to będzie najlepsze wyjście, ale... Russell, nie rób tego więcej, błagam. Cały występ byłby naprawdę w porządku, gdyby tylko ten karykaturalny śpiew nie robił z Javerta błazna.

2. Niemelodyjność niektórych tekstów, aktorzy śpiewają kompletnie bez połączenia z muzyką. Czasem to naprawdę brzmi, jakby każdy jechał sam sobie, do wymyślonej melodii, która gra tylko w jego głowie.

3. Czemu to wszystko jest kręcone tak ciasno, ja nie umiem się połapać w świecie, jeśli go nie widzę! Sceny w uliczkach Paryża to istna makabra, ucieczka Valjeana z małą Cosette to tragedia - nawet nie idzie się domyślić, co się dzieje i gdyby nie fakt, że znam fabułę, to chyba musiałabym szukać wyjaśnienia w internecie (za pierwszym razem faktycznie to zrobiłam, więc to w sumie nie żart).

4. Głos Hugh Jackmana. Nie mam pojęcia czemu akurat tutaj mi nie odpowiada - słyszałam jak śpiewa w innych filmach i programach (jego duet z Evansem w piosence "Gaston" jest bezbłędny) i tam jakoś bardziej mi podchodził? W "Nędznikach" coś mi po prostu nie gra.

5. Montażysta coś pił, jak montował. Nie widzę innej opcji.

6. Oscar za 20 minut gry dla Hathaway. Przepraszam, ale jej rola nie była AŻ TAK dobra. Ta kobieta trochę płacze, trochę śpiewa i goli głowę - szanuję, ale żeby aż Oscar?!

7. Skracanie każdego wątku, wciskanie go na siłę i na głupiego. Wiem, że "Nędznicy" to olbrzymia powieść z milionem części, wątków i bohaterów... Ale cholera, skracanie ich i gnanie z fabułą na łeb na szyję to nie jest rozwiązanie! Przykro mi, ale cała historia jeszcze bardziej na tym cierpi!

8. Ciągłe powtarzanie tych samych melodii. Niektóre piosenki zupełnie tracą przez to na wartości, bo człowiek ma wrażenie, że po raz dziesiąty słyszy to samo. Serio, "Lovely ladies" to "Turning" (choć obie mi się podobają), "Empty chairs at empty tables" to piosenka biskupa... Naprawdę? Oryginalna ścieżka to tak wiele?

9. Cosette. Po prostu. Nawet "oditiotyzmowanie jej" nie pomogło aż tak.

10. Jak można nakręcić film o Paryżu... I NIE POKAZAĆ PARYŻA?! To chyba jedyny taki przypadek w dziejach! Jedyne, kiedy widzimy odrobinę katedry Notre Dame to "Stars". Ciasne ujęcia nie pomagają...

11. Robienie idiotów z Thenadierów. To naprawdę boli, bo ta dwójka w książce jawiła mi się naprawdę ciekawymi postaciami! Para wprawnych złodziei i oszustów, w filmie sprowadzona do roli "bohaterów komediowych". Jasne, niby widzimy, jak okradają kolejnych klientów, ale wygłupy Baron Cohena nie pomagają jakoś specjalnie. Nie wiem, dlaczego tak napisane role dostali - on i Helena Bonham Carter - ale nie wyszło to na dobre.

Podsumowując?
. . .
"Les Miserables" to paskudnie męczący i nierówny film. Fabuła leci na złamanie karku, za pierwszym razem ciężko w ogóle ją ogarnąć, jeśli ktoś już nie zna historii. Z drugiej strony są piosenki, które naprawdę wprowadzają nastrój i nawet wycisną łezkę czy dwie. Aktorstwo jest w porządku - Jackman, Crowe (kiedy nie śpiewa), Hathaway to porządne nazwiska, które się sprawdzają. Seyfried na dobrą sprawę nie miała kiedy się popisać - jej główną rolą jest tu wyglądać ładnie i to się sprawdza. Redmayne... Cóż, to raczej nie jest rola jego życia, ale już dawno ją odkupił. Szaleńczy montaż, gnanie kolejnych ujęć, to naprawdę nie poprawia komfortu oglądania. Nie powiem, że to tragedia i w ogóle nie da się obejrzeć - na swój sposób dostarcza rozrywki i można się na nim nieźle bawić, ale... Nie nazwałabym go wielkim objawieniem wśród filmowych musicali.

wtorek, 15 maja 2018

"Underworld: Ewolucja" czyli mniej chaotyczna, ale banalna siostra

Druga część sagi "Underworld" była nieuchronna - w końcu pierwsza część zostawiła nas z wieloma pytaniami i prawie zerem odpowiedzi!
Selene (Kate Beckinsale) i Michael (Scott Speedman) - pierwsza na świecie hybryda wampira i lykanina - uciekają przed tropiącym ich Marcusem (Tony Curran), który, po śmierci Victora i Amelii, pragnie uwolnić z więzienia swojego brata, Williama. Selene jeszcze nie wie, że jej osoba ma dla Marcusa ogromne znaczenie...
Czekałam na nową część, bowiem poprzednia zostawiła mnie z masą niedokończonych wątków. Pragnęłam więcej tego świata, fascynującej Selene i Michaela, który został tak okrutnie wplątany w jej świat. Zazwyczaj w takich sytuacjach się zawodzę, bo jednak oczekiwania są wysokie, a sequele... No cóż, czasem nie dorastają do pięt swoim poprzednikom. Tu nie użyję tak mocnego słowa, jak "zawód", ale lekkie rozczarowanie było. Przede wszystkim dostajemy dużo prostszą i banalniejszą historię, w której więcej jest zbiegów okoliczności, które widz kwituje jedynie przymknięciem oka i krzywym uśmieszkiem pełnym politowania. Tak, Kate Beckinsale wciąż jest świetna, ale tym razem jej postać jest jeszcze bardzo niezwykła i ważna, niż poprzednio - jak widać da się, ale ten zabieg nie wyszedł na dobre, bo przecież nikt nie lubi Mary Sue! Brakuje tu za to charyzmatycznych postaci drugoplanowych! Jedyną taką jest historyk Tanis (grany przez Stevena Mackintosha) - ciekawy, hedonistyczny wampir, którego jest stanowczo za mało!
"Ewolucja" to trochę nudnawa fabuła, okraszona efektownymi scenami walki, dużą ilością przelanej krwi i trochę mniejszą ekspozycją świata wampirów (co dla mnie akurat jest minusem). Na plus można tu zapisać, że nie jest aż tak chaotyczna, jak poprzednia część, ale... Czy to jest aż taka rekompensata?

niedziela, 13 maja 2018

"Ojciec Chrzestny II" czyli podtrzymanie tradycji

Kiedy coś się sprzedaje, całkiem normalną reakcją jest tworzenie sequelu. "Ojciec Chrzestny" nie był tu wyjątkiem - Coppola wraz z Puzo stworzyli drugą część opowieści o rodzinie Corleone zaledwie dwa lata po tym, jak ukazała się pierwsza.
Fabuła rozgrywa się na dwóch płaszczyznach. Michael Corleone (Al Pacino) został głową swojej Rodziny. Mimo usilnych starań i obietnic złożonych żonie, wciąż nie wyprowadził ich z podziemnego świata. Kiedy ktoś wprost zagraża jego bezpieczeństwu, musi podjąć decyzje, które wcale nie pomogą mu stać się praworządnym obywatelem... 40 lat wcześniej jego ojciec Vito (Robert De Niro) przybywa do Ameryki, by zacząć nowe życie. Nie przeczuwa, że kiedyś będzie najważniejszym człowiekiem w Nowym Jorku.
Estyma, jaką darzę oryginalną, pierwszą opowieść o Rodzinie Corleone, absolutnie nie przeszkadza mi cieszyć się jej drugą częścią. Znajdziemy tu opowieść o Vito, która jest świetnym przeniesieniem książkowej historii o nim, a także dalsze losy Michaela i jego bliskich. Czy to film, który dorównuje swemu znanemu poprzednikowi? Myślę, że jest minimalnie gorszy, ale tylko i wyłącznie ze względu na to, że zaczyna się nieco dłużyć pod koniec. Intryga wciąż jest świetna, postaci wyraziste, główne wątki poprowadzone doskonale. Aktorstwo to po prostu najwyższa półka, każdy drobny szczegół w postaci muzyki, zdjęć czy scenografii dopracowany do perfekcji - czego tu więcej chcieć? Michael ewoluuje z niewinnego, młodego człowieka do roli dona mafii - w pewnym momencie widz już sam nie wie, kim jest i czy na pewno powinien mu kibicować? Pacino w każdej scenie jest doskonale realny i autentyczny, zarówno jako brat, ojciec czy po prostu groźny człowiek, który nie waha się w żadnej sytuacji. Są takie sceny, w których nie trzeba słów - gesty i mimika aktorów wystarczą całkowicie. To naprawdę kino najwyższej klasy, które po ponad 40 latach wciąż jest bardzo aktualne i porusza dokładnie tak samo.

sobota, 12 maja 2018

"Underworld" czyli wampirzyca z Berettą

Dziś na tapecie film, który też znam już chyba na pamięć - "Underworld". Pierwszy raz spotkałam się z nim wiele lat temu, kiedy to obejrzałam go po prostu w telewizji. Kilka lat temu wróciłam, teraz robię to ponownie, by (prawie) na świeżo ocenić i opisać. Zapraszam!
Od wieków trwa wojna między dwoma rasami - wampirami i lykanami. Selene (Kate Beckinsale), należąca do klanu wampirów, jest wyszkoloną zabójczynią, bezwzględną maszyną do zabijania, oddaną jednemu z władców, Victorowi (Bill Nighy). Podczas gdy krwiopijcy urządzają przyjęcia, w podziemiach miasta lykanie, pod dowództwem Luciana (Michael Sheen), szykują się do zadania ostatecznego ciosu. W całej tej matni kłamstw i krwawych walk ważną rolę ma odegrać zwykły człowiek, Michael (Scott Speedman).
Nie wiem jak wy, ale ja bardzo lubię motyw wampira - zarówno ten klasyczny, rodem z "Miasteczka Salem" czy "Draculi", jak i udziwniony (Dobra, omińmy "Zmierzch", okay?). "Underworld" pasuje mi, bo pokazuje współczesne wampiry, bez odzierania ich z mrocznej warstwy groźnych i eleganckich łowców. Mamy więc znudzoną elitę, popijającą krew z kryształowych kieliszków, która już dawno zapomniała, co to znaczy zagrożenie - czy to nie pobudza wyobraźni? Przyznaję, że to jest właśnie to spojrzenie, które preferuję i które bardzo przypadło mi do gustu. Film ma świetny klimat - wszystko dzieje się w nocy, właściwie nie wiadomo gdzie (bo i po co nam ta wiedza?) i, poza wspomnianym już Michaelem, nie widzimy tu absolutnie żadnych ludzi - wszystko zawiera się więc w tej fantastycznej konwencji.
Ale mimo to nie jest to rozrywka wysokich lotów - trochę tu uproszczeń, naiwnych zbiegów okoliczności, a Selene to praktycznie Mary Sue. Nie dość, że wychodzi jej wszystko, to w dodatku jest tą super ważną postacią, od której wszystko zależy. No cóż, muszę jednak przyznać, że jak raz mi to nie przeszkadza - Beckinsale stworzyła kreację mrocznej i cynicznej wampirzycy i naprawdę lubię tę postać. Może nieco za dużo tu chaosu - na początku ciężko się połapać w fabule i przy pierwszym seansie można czegoś nie zrozumieć, bowiem ekspozycja nie jest najmocniejszą stroną filmu. Jest też kilka naprawdę głupich scen, które wywołują uśmiech politowania, ale na dobrą sprawę zupełnie nie przeszkadzają w odbiorze całości. Wydaje mi się, że to jedna z tych pozycji, które naprawdę warto obejrzeć - nie rozwinie was to specjalnie i nie da dużo do myślenia, ale jest w porządku, kiedy chcecie spędzić przyjemny, luźny wieczór i odstresować się przy czymś niewymagającym. Beckinsale naprawdę kopie tyłek, a Nighy i Sheen tylko jej w tym pomagają - obaj panowie są tu wprost cudowni.
Kurcze, chyba zawsze będę do tego filmu wracać xD

wtorek, 8 maja 2018

"Ojciec Chrzestny" czyli mafijny klasyk

Czas wrócić po małym urlopie! Kinomaniaczka potrzebowała chwili odpoczynku, ale filmowo nie próżnowała - po skończeniu książki zabieram się powtórkę "Ojca Chrzestnego". Klasyk, jeden z najlepszych filmów w dziejach - czy się zestarzał? Czy faktycznie jest tak dobry, jak zapamiętałam?
Lata 40., Nowy Jork. Jednym z donów mafii jest Vito Corleone (Marlon Brando) - człowiek szanowany, bogaty, poważny. Ktoś mógłby nawet powiedzieć, że staromodny. Kiedy pewnego dnia Corleone odmówi wzięcia udziału w handlu narkotykami, stanie się niewygodny dla pozostałych donów. Cała sytuacja zmusi jego syna, Michaela (Al Pacino) do odegrania niebagatelnej roli w interesach Rodziny.
Czuję wewnętrzną barierę, kiedy mam pisać o tym filmie. Tak wielu prawdziwych krytyków już się nad nim rozpływało, tyle osób widziało i chwaliło... Ja nie powiem wam nic oryginalnego, bowiem jestem w "Ojcu Chrzestnym" nieodwołalnie zakochana.
W tym filmie podoba mi się dosłownie wszystko. Niesamowity klimat, który tworzą kolejne sceny, doskonale dobrana obsada, realia czasów, doskonale nakreślona włoska rodzina, ze swoimi surowymi zasadami... W końcu muzyka, zdjęcia, wnętrza kolejnych budynków, pięknie dobrane lokacje. "Ojciec" ma nie tylko porywającą fabułę, ale też każdy, najdrobniejszy nawet szczegół, dopracowany do perfekcji. Tu nie ma zbędnych scen, nie ma postaci, która nie robiłaby na nas wrażenie. Może nieco trudno się na początku rozeznać, kto jest kim i jak się powiązany - to mógłby być jedyny maleńki minusik - ale zapewniam, że wystarczy się po prostu porządnie skupić, by ogarnąć nie tylko postaci, ale także intrygę i najmniejsze smaczki. A tych jest tu masa - kilka odpowiednich słów, zawieszony głos, odpowiednia mimika i już wiemy wszystko, co wiedzieć powinniśmy, choć to przecież taka mała rzecz. Uwielbiam oglądać ten film, kocham do niego wracać, bowiem zawsze sprawia mi to taką samą radość. To doskonała, nieco przerażająca historia, okraszona niezwykle zadbaną otoczką w postaci muzyki, lokacji i zdjęć. Moim zdaniem słowo "arcydzieło" powstało, by mówić właśnie o takich produkcjach.