niedziela, 30 września 2018

"Mother!" czyli Wcale-Nie-Horror

Ostatnio łaknę horrorów - nie wiem, czy poczułam już Halloween, czy w czym rzecz, ale tak jest. Zabrałam się za zbiór opowiadań Kinga (więc niedługo czeka was trochę recenzji ekranizacji - sama nie wiem, czy to będzie zdrowe dla mojej psychiki, ale przekonamy się!), ale uznałam, że dobrze byłoby też coś obejrzeć. "Mother!" ciekawiła mnie już od pierwszego zwiastuna, więc postanowiłam nadrobić swoje braki i zapoznać się z tym tytułem.
W domu pośrodku niczego mieszka On (Javier Bardem) i Ona (Jennifer Lawrence). Ona spędza dni remontując spalony kiedyś dom, On jest artystą - poetą w kryzysie twórczym. Ich idylliczne życie zostaje przerwane, gdy na progu staje Mężczyzna (Ed Harris). Od tej pory Ona będzie musiała walczyć o swój spokój i zmierzyć się z grzechem, a także niezrozumieniem męża...
Największą krzywdą, jaką ktoś wyrządził temu filmowi, było nazwanie go horrorem i kręcenie go w tym stylu. Mamy więc tu masę zbliżeń, ujęć jak gdyby zza ramienia Lawrence, budowanie napięcia, jak gdyby zaraz miał na to wszystko wyskoczyć duch, czy inne widmo. A tutaj czegoś takiego nie odnajdziecie. Dlatego muszę przyznać, że w stu procentach rozumiem ludzi, którzy byli zawiedzeni - jeżeli czekaliście na horror, to tu go nie dostaniecie i po prostu będziecie mieli poczucie oszukania i zmarnowanego czasu.
Co w takim razie dostaniecie? Alegorię na alegorii, alegorią poganiane. Całość mocno nawiązuje do Biblii, stworzenia człowieka i jego relacji z Bogiem, a także z Matką Naturą (tak, dokładnie o taką Matkę chodzi). Potop, pogwałcenie praw natury, kompletne niesłuchanie Natury, gdy ta zgłasza sprzeciw, poświęcenie swojego syna, a do tego Bóg w procesie twórczym, wciąż i wciąż dający na nowo szansę - tego macie tu mnóstwo. Problem w tym... Że to wszystko jest nieco karykaturalne. Bóg w pewnym momencie zdaje się wręcz upajać uwielbieniem, samemu również ignorując prośby swojej partnerki o uwagę i czułość w tym najważniejszym momencie. Ona zaś miota się, zupełnie pozbawiona narzędzi do obrony, by wybuchnąć dopiero w ostatecznym momencie. Gdzie ta karykatura? Między innymi w "strasznym klimacie", który przez połowę filmu po prostu mnie irytował.
Poza tym, początek wypada dość blado i nijako. Ciężko się zorientować w całej symbolice, kiedy człowiek nie jest na nią przygotowany - dopiero gdzieś w połowie można załapać i stwierdzić "aaa... To w tym rzecz!". Wtedy też akcja przyspiesza, by w końcu pędzić szaleńczo na złamanie karku, wywołując u widza coraz większe zdumienie i - w moim wypadku - obrzydzenie.
Jak odbierać "Mother!"? To kwestia bardzo indywidualna - myślę, że odczytacie ją dokładnie tak, jak będziecie chcieli. Zależnie od poglądów zobaczycie tu beznadziejną ludzkość, która nie szanuje niczego, Naturę zepchniętą na margines, pomijaną i pozbawioną szacunku, Boga jako zapatrzonego w siebie twórcę, kilka gorzkich scen pomiędzy mężczyzną a kobietą... Lub wszystko na raz.
Mówiłam już, że mnie ujęcia nie przypadły do gustu, a co z aktorstwem? Cóż... Lawrence gra tu bardzo dziwnie. Nie wiem, czy ona też nie do końca wiedziała, co się dzieje w tym filmie, ale momentami tak właśnie się zachowuje - jakby sama zagubiła się w tym szaleństwie. Dużo bardziej podobał mi się jej występ w "Czerwonej Jaskółce", jeśli mówimy o tegorocznych filmach. Co do Bardema, to nie powalił mnie jakoś na kolana, choć wypada całkiem nieźle.
"Mother!" to film specyficzny - jedni go kochają, inni nienawidzą, jeszcze inni są zupełnie wobec niego obojętni. Ja należę do trzeciej grupy. Nie powtórzę seansu, bo zbyt się na nim wynudziłam, a do tego symbolika jest tu moim zdaniem nieco zbyt toporna, a film oparty wyłącznie na niej... No cóż, nie, to nie mój gatunek.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz