sobota, 12 maja 2018

"Underworld" czyli wampirzyca z Berettą

Dziś na tapecie film, który też znam już chyba na pamięć - "Underworld". Pierwszy raz spotkałam się z nim wiele lat temu, kiedy to obejrzałam go po prostu w telewizji. Kilka lat temu wróciłam, teraz robię to ponownie, by (prawie) na świeżo ocenić i opisać. Zapraszam!
Od wieków trwa wojna między dwoma rasami - wampirami i lykanami. Selene (Kate Beckinsale), należąca do klanu wampirów, jest wyszkoloną zabójczynią, bezwzględną maszyną do zabijania, oddaną jednemu z władców, Victorowi (Bill Nighy). Podczas gdy krwiopijcy urządzają przyjęcia, w podziemiach miasta lykanie, pod dowództwem Luciana (Michael Sheen), szykują się do zadania ostatecznego ciosu. W całej tej matni kłamstw i krwawych walk ważną rolę ma odegrać zwykły człowiek, Michael (Scott Speedman).
Nie wiem jak wy, ale ja bardzo lubię motyw wampira - zarówno ten klasyczny, rodem z "Miasteczka Salem" czy "Draculi", jak i udziwniony (Dobra, omińmy "Zmierzch", okay?). "Underworld" pasuje mi, bo pokazuje współczesne wampiry, bez odzierania ich z mrocznej warstwy groźnych i eleganckich łowców. Mamy więc znudzoną elitę, popijającą krew z kryształowych kieliszków, która już dawno zapomniała, co to znaczy zagrożenie - czy to nie pobudza wyobraźni? Przyznaję, że to jest właśnie to spojrzenie, które preferuję i które bardzo przypadło mi do gustu. Film ma świetny klimat - wszystko dzieje się w nocy, właściwie nie wiadomo gdzie (bo i po co nam ta wiedza?) i, poza wspomnianym już Michaelem, nie widzimy tu absolutnie żadnych ludzi - wszystko zawiera się więc w tej fantastycznej konwencji.
Ale mimo to nie jest to rozrywka wysokich lotów - trochę tu uproszczeń, naiwnych zbiegów okoliczności, a Selene to praktycznie Mary Sue. Nie dość, że wychodzi jej wszystko, to w dodatku jest tą super ważną postacią, od której wszystko zależy. No cóż, muszę jednak przyznać, że jak raz mi to nie przeszkadza - Beckinsale stworzyła kreację mrocznej i cynicznej wampirzycy i naprawdę lubię tę postać. Może nieco za dużo tu chaosu - na początku ciężko się połapać w fabule i przy pierwszym seansie można czegoś nie zrozumieć, bowiem ekspozycja nie jest najmocniejszą stroną filmu. Jest też kilka naprawdę głupich scen, które wywołują uśmiech politowania, ale na dobrą sprawę zupełnie nie przeszkadzają w odbiorze całości. Wydaje mi się, że to jedna z tych pozycji, które naprawdę warto obejrzeć - nie rozwinie was to specjalnie i nie da dużo do myślenia, ale jest w porządku, kiedy chcecie spędzić przyjemny, luźny wieczór i odstresować się przy czymś niewymagającym. Beckinsale naprawdę kopie tyłek, a Nighy i Sheen tylko jej w tym pomagają - obaj panowie są tu wprost cudowni.
Kurcze, chyba zawsze będę do tego filmu wracać xD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz