czwartek, 29 czerwca 2017

"Hannibal" czyli Mistrz i Starling

Mój Boże, wreszcie przebrnęłam przez "Hannibala"! Ależ to trwało... Przykro było odczuć to lekkie rozczarowanie, kiedy zdałam sobie sprawę, że książka odbiega od pozostałych części. Szybko jednak zabrałam się za film, aby na świeżo ocenić i jego. Jak wypadł?
Minęło kilka lat od czasu, kiedy Hannibal Lecter (Anthony Hopkins) uciekł z więzienia, a agentka Starling (Julianne Moore) ujęła Buffalo Billa. Psychopatyczny psychiatra dalej pozostaje na wolności, co więcej - nikt nie ma pojęcia, gdzie może się znajdować. W końcu na jego trop wpada policjant we Florencji... Starling, której kariera wisi na włosku na skutek niezbyt udanej akcji, próbuje wrócić do dawnej sprawy i odnaleźć Lectera. To samo zadanie ma Mason Verger (Gary Oldman) - jedyna ofiara Hannibala, która pozostała przy życiu - pałający żądzą zemsty. Które z nich pierwsze dotrze do doktora i czy on w ogóle pozwoli się znaleźć?
Ta część ma sporo problemów, jednak praktycznie wszystkie można podsumować jednym słowem - scenariusz. Lenistwo, które wycieka z niektórych rozwiązań jest jedną wielką obrazą dla widza, dialogi w większości są przepisane z książki, jeśli więc robią wrażenie, to tylko dlatego, że pozostały oryginalne. Weźmy choćby fakt, że NIKT nie wpadł na pomysł, że przecież jeden z największych przestępców na świecie nie powinien chodzić po Florencji... Nikt nie zadbał o najmniejszą charakteryzację. Rozumiem, że Hopkins stał się rozpoznawalny w tej roli, ale to aktor na tyle dobry, że byłby w stanie oddać tę samą postać, mimo, że jej wygląd by się zmienił. Ogólnie wiele jest skrótów - policjant daje się podejść jak nowicjusz, Starling nagle prowadzi długie rozmowy z Lecterem, których nikt nie wykrywa, a pewna postać diametralnie zmienia swoje zachowanie... Więcej nie powiem, nie chcę spoilerować, ale ta ostatnia sytuacja zmusiła mnie do zatrzymania filmu i wykonania całej serii uderzeń głową o biurko.
Kolejną wadą jest zdecydowanie sama historia. Przykro mi to stwierdzić, ale mocno odstaje ona poziomem od pozostałych dwóch - jest rozwleczona, nie trzyma w napięciu, momentami po prostu nudzi. W dodatku film, by zmieścić się w dwóch godzinach, wyciął całą masę wątków, które zawarła w sobie fabuła książki. I nie mówię, że to zupełnie źle - wiele z nich było kompletnie niepotrzebnych, jednak jest kilka, które ubarwiały całą opowieść i dodawały jej pikanterii, do której przyzwyczaiły nas filmy o Hannibalu. Tutaj próbowano wszystko zawrzeć w kulminacyjnym momencie, ale wyszło to... No cóż, po prostu głupio. Choć dalej uważam, że zakończenie wyszło nieco bardziej "kanonicznie", w stosunku do postaci, które poznaliśmy, to nie mogę go zupełnie bronić, bo było zdecydowanie najsłabsze i czuć było, że scenarzyści poszli na łatwiznę, kiedy je wymyślali. Relacja Starling i Lectera ma być tu dużo głębsza i bardziej zawiła, a wypada... Cóż, zwyczajnie płytko. Ona biega za nim, a widz nieco się gubi, czy dalej jest to próba złapania przestępcy, czy może już obsesja... I to byłby ciekawy wątek, jednak mam wrażenie, że wyszedł on przypadkowo. On znowu sam się nadstawia, byle się z nią porozumieć i tu film zupełnie zawodzi - doktor ma być postacią inteligentną, a naraża się w zwyczajnie głupi sposób! Tylko po to, by porozmawiać z jedną kobietą? Cóż, nie kupuję tego. Jeśli miała być z tego relacja Mistrz - Uczennica to niestety, ale zupełnie tak tego nie widzę.
To nie jest jednak zupełna porażka, głównie na skutek głównej pary aktorów Hopkins-Moore. Należę chyba do nielicznych osób, którym Julianne Moore przypadła do gustu dużo bardziej niż Jodie Foster - nie wiem czego to kwestia, wydawała mi się po prostu naturalniejsza w roli Starling i lepiej pasowała do tej postaci. Hopkins... Cóż, on jest po prostu genialny, nie ma co się rozwodzić więcej. W tej części do obsady dołączył też Gary Oldman... Powiem szczerze, że spodziewałam się dużo bardziej wyrazistego występu po tak dobrym i wszechstronnym aktorze. Może to (po raz kolejny) wina scenariusza, który bardzo zmarginalizował postać Vergera, ale szczerze mówiąc Oldmana mógłby tu zastąpić praktycznie każdy i chyba nijak nie zmieniłoby to odbioru tego bohatera.
Świetna jest też muzyka napisana przez Hansa Zimmera - przyjemnie łączy się z każdą sceną, podkreślając ją i tworząc jej tło. Szkoda, że całość nie wypadła tak dobrze, jak ten jeden element, który - jakby nie było - jest tu jedynie niewielką częścią obrazu Ridleya Scotta. Zabrakło chyba trochę wyobraźni i za dużo jest chodzenia na łatwiznę. Wygląda na to, że twórcy uznali, że wszystko, co będzie związane z Lecterem sprzeda się, bez względu na to, jaki poziom będzie prezentować. 

niedziela, 25 czerwca 2017

"Naznaczony", czyli zaledwie odrobina świeżości

Wiele się nasłuchałam o "Naznaczonym". Że jest przerażający, że nowoczesny, że stanie obok klasyków takich jak "Egzorcysta" czy "Omen". Jako, że dla mnie są to do dzisiaj jedne z najlepszych horrorów podchodziłam do tych zachwytów z dystansem - nie mam dobrej opinii o dzisiejszych filmach grozy i nie ukrywam tego. Jamesa Wana znałam jako reżysera "Obecności" i "Piły" - od wczoraj do znanych mi tytułów dołączył "Naznaczony".
Rodzina Lambertów przeprowadza się do nowego domu, chcąc zacząć swoje życie od nowa. Małżeństwo wraz z trójką dzieci nie ma łatwego zadania - Josh (Patrick Wilson) dużo pracuje, tak więc trójka dzieci i doprowadzenie mieszkania do porządku spadają na głowę Renai (Rose Byrne). W dodatku coś wciąż wywołuje w kobiecie niepokój, ma wrażenie, że sprzęty same się ruszają, a dokoła widać tajemnicze postaci. Kiedy ich syn Dalton (Ty Simpkins) spada z drabiny i zapada w śpiączkę wszystkie dziwne rzeczy jedynie się nasilają, nawet, kiedy rodzina decyduje się na powtórną zmianę domu. Pomóc może im jedynie tajemnicza Elise (Lin Shaye)...
Muszę jednak przyznać, że zawiodłam się na tym tytule. Pierwsza godzina filmu jest do bólu sztampowa i przewidywalna - rzeczy zmieniają miejsce, drzwi trzaskają, pojawiają się zjawy, kobieta jest przerażona, mąż niby jej wierzy, ale jednak głównie sądzi, że przesadza. To wszystko jest wręcz do bólu powtarzalne, widziałam to jakieś milion razy, bo aktualnie co drugi film wykorzystuje właśnie takie motywy. Renai jest histeryczna, Josh za to zachowuje spokój - duet, jakich jest masa w dzisiejszych horrorach. Odrobina nowości pojawia się dopiero w drugiej części, kiedy na scenę wkracza postać Elise, wyjaśniająca przerażonym rodzicom całą sytuację. W tym momencie muszę przyznać, że sam pomysł jawi mi się jako dość ciekawy - gorzej jedynie z jego wykonaniem i wyjaśnieniami. Kolejne zjawy niby mają sens, ale jednak w sumie go nie mają - ja osobiście się zgubiłam, czy są one zupełnie przypadkowymi ludźmi, czy też mają jakikolwiek związek z domem. Zdaję sobie sprawę, że być może pewne wątki będą wyjaśnione w kolejnych częściach, ale mierzi mnie pozostawianie takich niedokończonych historii - to trąci lenistwem, jakby scenarzysta zapomniał ogólnie dopisać wyjaśnienie, po czym po premierze filmu przeczytał kilka internetowych teorii i wykorzystał w sequelach.
Gdyby chociaż projekt tych "straszaków" był dobry, ale... Spójrzcie na to. To ma być ta straszna, koszmarna postać? Facet z twarzą pomalowaną na czerwono? Litości. Jestem w stanie uwierzyć, że to coś przeraziło dziecko, ale nie dorosłego... Swoją drogą czy ma to być jakaś cudaczna wersja demona, diabła? Filmie, wyjaśnij! Jasne, horrory bardzo często polegają na "pokaż, nie mów" i to jest dobre, ale dla mnie strach musi być sprecyzowany. Nawet dziwaczne postaci w "Labiryncie fauna" były czymś konkretnym i określonym. Nie wymagam przecież nazwy gatunkowej, wystarczy zwykłe, proste określenie.
Nikt nie spodziewa się po horrorze wielkich kreacji aktorskich (to już nie te czasy niestety... A przynajmniej nie w tym typie gatunku), ale zaczyna mnie drażnić, że wszystkie postaci grane są na jedno kopyto. Patrick Wilson już chyba zadomowił się w twórczości Wana - "Obecność", "Naznaczony"... Swoje postaci gra dokładnie tak samo, z tą samą rezerwą i sceptyczną postawą. Rose Byrne za to dostała histeryczną żonę, która w sumie nie odgrywa żadnej znaczącej roli, poza krzyczeniem i byciem "tą, która wierzy". Oklepane to i wykorzystane jakieś tysiąc razy, łącznie z serią "Paranormal Activity".
Ogólnie mówiąc czuję się okropnie zawiedziona. Pochwały sugerowały coś naprawdę przełomowego i grającego na uczuciu strachu, zamiast tego zaś "Naznaczony" nie radzi sobie z niezłym pomysłem i wykorzystuje większość schematów, jakie ostatnio pojawiają się w horrorach. Zakończenie jasno wskazuje na ciąg dalszy - zobaczymy, czy będzie lepiej.

poniedziałek, 19 czerwca 2017

"Psychoza IV" czyli zaskakujący finał

Powoli kończę moją przygodę z całym uniwersum, jakie powstało wokół tytułu "Psychoza" i muszę przyznać, że czwarta część mnie zadziwiła. Po słabej trzeciej nie spodziewałam się niczego lepszego, raczej zjazdu po równi pochyłej prosto w czeluść totalnej beznadziei - a tu proszę! Nie było źle, choć nie było też wybitnie.
Norman Bates jest już właściwie wyleczony. Zaczął życie od nowa, ma żonę i dom. Sielankę przerywa jednak niespodziewane wydarzenie w jego życiu... Przygotowując się do kolejnego morderstwa Norman dzwoni do radiowego programu, by opowiedzieć o swoim traumatycznym dzieciństwie i zbrodniach, jakie popełnił.
Ta część jest o tyle inna, że wyłamuje się z pewnego schematu. Większość filmu to tak naprawdę rozmowa Normana z dziennikarką, jego historie i retrospekcje. Ukazują nam się jego chore relacje z matką, jego niemożność uporania się z jej kontrolą i charakterem, jego zazdrość, która uczyniła z niego człowieka, którym był przez tyle lat. I to jest mniej więcej godzina, ale muszę przyznać, że to się nawet jakoś nie nudzi! Choć momentami prawdopodobieństwo psychologiczne leży, to jednak od początku postać Normana fascynuje na tyle, że ja, jako widz, łykam absolutnie wszystko, co jest mi w stanie uzasadnić to, jaką osobą się stał.
Dalsza część filmu to "polowanie" Normana, które jednak też wyłamuje się ze schematu poprzednich części. Ogólnie całość jest... Niezła. Nieco już przesadzona, bo ile razy można oglądać to samo (nie przypominajcie mi, że to napisałam, kiedy wreszcie zrobię maraton Piratów z Karaibów...), ale dużo lepsza od poprzedniej odsłony. Fan fakt - za scenariusz do tej części odpowiadał Joseph Stefano, scenarzysta oryginalnej "Psychozy", jak i jej remake'u. Może dlatego wyszło nieco ciekawiej?

niedziela, 18 czerwca 2017

"Szeregowiec Ryan" czyli życie jednego człowieka

Stało się. Po wielu namowach i długim czasie złamałam się i dałam namówić na "Szeregowca Ryana". Broniłam się, bo wiedziałam, że przeżyję ten film - zarówno ze względu na tematykę, jak i na sceny, które w nim znajdę. I tak się stało, ale nie żałuję.
Po lądowaniu w Normandii kapitan John Miller (Tom Hanks) otrzymuje nowe rozkazy. Jego zadaniem jest przedostanie się na teren wroga i odnalezienie jednego, jedynego człowieka - szeregowego Jamesa Ryana (Matt Damon), który jest ostatnim z czwórki braci. Trzej starsi zginęli podczas walki i aby choć trochę ulżyć ich matce, dowództwo postanawia ściągnąć czwartego z frontu i wysłać go prosto do domu. Wraz z najlepszymi ludźmi Miller wyrusza w podróż, która okaże się najtrudniejszą misją w jego życiu.
W tym filmie wszystko jest wielkie. Wielka jest pierwsza scena, kiedy żołnierze próbują opanować plażę. Wielkie są kolejne wydarzenia, podczas których giną ludzie. Wielkie są sceny, w których człowiekowi łzy stają w oczach i musi na moment zrobić pauzę. A najwspanialsze jest to, że wielkość ta nie wynika z rozmachu, z ilości krwi czy wystrzelonych naboi - ona wynika z ładunku emocjonalnego, który Spielberg tchnął w każdy z tych momentów. Najbardziej porażają sceny nieme, w których nikt nie wypowiada nawet słowa, ale może właśnie to najbardziej trafia do człowieka. Z drugiej strony muszę oddać hołd scenarzystom - kiedy już dochodzi do dialogów, czy też monologów, jak ten Hanksa w starym kościele, to są to faktycznie słowa, które widzem wstrząsają do głębi. Realia wojny zamknięte w kilku zdaniach, będących ich doskonałym podsumowaniem - potrzeba talentu, by tak to ubrać i pokazać, aby nie było ani zbyt patetyczne, ani pretensjonalne.
Pewnie nie zaskoczę nikogo, jeżeli powiem, że to jedna z najlepszych ról Toma Hanksa. Kapitan Miller to postać poważna, uczciwa i szczera i tak też należało do niej podejść, co aktor uczynił. Z sobie właściwym urokiem tworzy bohatera pełnego pięknych cech, a równocześnie wciąż - brak tu patosu, który by go odrealniał. Miller to po prostu dobry człowiek - po prostu i aż, bo wszyscy wiemy, że to wcale nie jest takie proste, zwłaszcza podczas ciężkich, wojennych chwil. Ten film pokazuje, jak trudno jest zachować twarz i przyzwoitość, jak czasem ciężko jest podążać za rozkazami, zwłaszcza, gdy się z nimi nie do końca zgadzamy. Cała misja staje się zaledwie pretekstem do poznania poszczególnych postaci i ich podejście do tego, co robią. Tu przyznaję się uczciwie, że jestem zachwycona tym, jak ten film rozwija poszczególnych bohaterów. Moim głównym zarzutem wobec wojennych produkcji jest zazwyczaj to, że nie poświęcają czasu ludziom, zaś tutaj jest zupełnie odwrotnie. I tak, może to też kwestia długości, bo całość trwa przecież prawie trzy godziny, ale tego się praktycznie nie czuje. Sceny batalistyczne sprawnie przeplatają się ze spokojniejszymi i cichymi rozmowami żołnierzy, przez co ani jedno, ani drugie nie męczy. Dzięki temu mamy możliwość zżycia się z bohaterami - tylko dlatego możemy potem opłakiwać ich los, czy też cieszyć się z ich zwycięstw.
Nawet ja muszę uznać wielkość i wspaniałość tego filmu. Jakbym się nie broniła - jest po prostu dobry. Postaci są wspaniałe, wydarzenia poruszające, wszystko to daje do myślenia. Postawy bohaterów są różne, można utożsamiać się z nimi po kolei, lub też zupełnie ich nie rozumieć, jednak to sprawia, że ten film wyróżnia się dla mnie na tle innych, wojennych produkcji. Tak, płakałam jak wariatka chyba ze trzy razy i to, żeby wyszło zabawniej, najmocniej gdzieś w okolicach początku, a nie końca - ale nie mogę nie docenić tego, w jaki sposób produkcja ta wycisnęła ze mnie łzy, bo zrobiła to wspaniale! Pokazanie wojny z nieco bardziej "ludzkiej" strony, pokazanie tych wszystkich listów, ludzi, którzy tak bardzo tęsknią do domu, ale jednak trwają na stanowisku, bo wiedzą, że od nich zależy życie całych setek, tysięcy obywateli - tak, to było wielkie. Panie Spielberg - ukłony w pana kierunku, nie sądziłam, że film wojenny zasłuży u mnie na takie pochwały i tak wysoką ocenę. Chylę czoła, bo po raz kolejny (po "Liście Schindlera") udowodnił mi pan, że można zabrać się za ten temat w sposób uczciwy, poważny i nie przesadzony. Zdecydowanie nie żałuję tego seansu i powiem więcej - dałabym się na niego namówić po raz kolejny.

sobota, 17 czerwca 2017

"Fighter" czyli trochę fabuły w filmie bokserskim

Filmy sportowe ogólnie są dość specyficznymi historiami, zaś filmy o bokserach... Cóż, dość powiedzieć, że wszystkie są dla mnie takie same. Kiedy więc dostrzegłam, że na mojej liście przyszedł czas na "Fightera" nie byłam zachwycona. Jednak ten obraz spotkał się z dużym zachwytem ze strony publiczności, więc postanowiłam przełamać się i poświęcić mu czas. Co z tego wyszło?
Prawdziwa historia Micky'ego Warda (Mark Wahlberg) - boksera, który sięgnął po tytuł mistrza świata. Jednak zanim to zrobił jego życie układało się gorzej, niż źle. Kariera w ogóle się nie układała, a to za sprawą apodyktycznej matki (Melissa Leo) i brata (Christian Bale), który kompleksy zacierał narkotykami. W dodatku była żona nie pozwalała mu na kontakty z córką, a on sam powoli wpadał w zniechęcenie i depresję. Jednak za sprawą nowej dziewczyny (Amy Adams) i trenera postanawia stanąć na nogi i pokazać, na co go stać...
Nie wiem, czy to ja, czy to może po prostu ten film, ale zupełnie nie rozumiem, skąd te zachwyty. To sportowa historia, jakich naprawdę jest masa - jedynie wzbogacona przez wątki obyczajowe, kręcące się wokół głównego bohatera. Sam Micky... Cóż, nie porwała mnie kreacja Wahlberga, a można by powiedzieć, że przecież dano mu pole do popisu. Jego postać to złożony człowiek, rozdarty między własnymi pragnieniami, a lojalnością wobec rodziny. Cały czas tkwi w cieniu brata... I tak samo Wahlberg tkwi w cieniu Bale'a, który kradnie ten film. Nie uważam, by była to najlepsza z jego ról (choć dostał za nią Oscara), ale zdecydowanie jest postacią, która najbardziej się wyróżnia. Dicky to typ, który zawsze musi być w centrum uwagi, wszędzie go pełno - a kiedy coś idzie gorzej wciąga trochę towaru i świat znowu jest piękny. Bale doskonale odwzorował gesty, sposób mówienia i mimikę prawdziwego Dicky'ego - można to porównać z krótką scenką z udziałem realnych postaci filmu. Być może właśnie to zawyrokowało o nagrodzie dla niego...
Zawiodłam się za to na Amy Adams. Naprawdę doceniam ją, jako aktorkę, uważam, że ma ogromny talent, ale tutaj... Kompletnie mi nie podszedł jej sposób przekazania postaci Charlene. To miała być taka twarda, konkretna osoba, która nie boi się bluzgnąć czy pobić... A Adams była taka... Nijaka. Kompletnie nie rozumiem zachwytów nad tą rolą, nominacji do Oscara tym bardziej, ale nie będę dopasowywać swojej opinii - moim zdaniem brakowało jej wyrazu i zdecydowania, miałam wrażenie, że nie do końca wie, jak ugryźć tę postać.
Tak naprawdę nie widzę w tym filmie nic odkrywczego. To biografia, w porządku, ale równocześnie to do bólu schematyczny film o bokserze, który ma kryzys, ale potem dzięki ciężkiej pracy i wsparciu bliskich dochodzi na sam szczyt. BYŁO i to milion razy. Nie powiem, że to zła produkcja, bo w ciekawy sposób ukazuje chociażby uzależnienie od narkotyków, a także patologiczne relacje z rodziną, która wciąż osacza Micky'ego, jednak czy takie wstawki mają świadczyć o wielkości? Nie wydaje mi się. Dla mnie zaledwie przyzwoity.

piątek, 16 czerwca 2017

"Psychoza III" czyli im dalej tym gorzej

Ech... Co tu wiele mówić - naprawdę nie rozumiem dojenia marki aż do jej całkowitego zarżnięcia. O ile druga część słynnej "Psychozy" okazała się miłym zaskoczeniem, to trzecia była już rozczarowaniem.
Tym razem do motelu prowadzonego przez Normana Batesa przyjeżdża była zakonnica. Kobieta jest w prawdziwym kryzysie, ma za sobą nieudaną próbę samobójczą i jej stan psychiczny jest tragiczny. Norman jest nią zafascynowany - przypomina mu Marion, którą znał ponad 20 lat temu. Jednak jego stan nie jest dobry... Czy bliski związek z kobietą inną, niż jego matka jest mu w ogóle dany?
Szczerze mówiąc nie mam tu zbyt wiele do powiedzenia... To typowy film robiony dla kasy, ciągnięcie ile się da ze znanego tytułu. Zadziwiające jest, że sam Anthony Perkins wyreżyserował tę część - swoją drogą, choć on sam ciągle jest niezwykły w roli Batesa, to muszę przyznać, że oglądając go trzeci raz w tej samej kreacji zaczynam mieć odrobinę dosyć. Zdecydowanie też podstawowym problemem scenariusza w tej produkcji był brak zaskoczenia - całkowita przewidywalność, po raz pierwszy w tym cyklu, a to zdecydowanie nie wyszło na dobre. Męczą też te same scenografie, wciąż identyczne rekwizyty, nawet rozwiązania większości scen są podobne. Myślę, że ten film radziłby sobie dużo lepiej, gdyby nie był sequelem - niestety, ale człowiek siadając do niego ma określone wymagania, które wcale nie są niskie, a tych niestety ten tytuł nie spełnia.
Ps. Zostały mi już tylko dwie "części", trzymajcie kciuki Q___Q!

czwartek, 15 czerwca 2017

"Wielkie oczy" czyli droga do prawdy

Dlaczego nikt wcześniej nie opowiedział mi o tym filmie? Dlaczego nikt nawet nie wspomniał "hej, wiesz, że Tim Burton zrealizował naprawdę świetną biografię?"? Ten film przeszedł kompletnie bez echa, a ja do teraz zastanawiam się dlaczego - choć minęły już trzy dni odkąd go obejrzałam.
Kiedy Margaret (Amy Adams) ucieka od męża, wierzy, że dla niej i jej córki będzie to zupełnie nowy początek. Kobieta wreszcie może się spełniać w tym, co kocha najbardziej - malarstwie. Tworząc na ulicy poznaje Waltera (Christoph Waltz), który wydaje się być spełnieniem snów - jest opiekuńczy, czuły, a co najważniejsze, całkowicie rozumie i akceptuje pasję Margaret. Szybki ślub i wspólne życie nie przynoszą jednak tego, czego kobieta się spodziewała, a są początkiem wielkiego oszustwa. Walter przypisuje sobie autorstwo prac Margaret, a te zdobywają coraz większą popularność i przynoszą coraz większe dochody...
Tak wspaniale było zobaczyć zupełnie inne oblicze Burtona - nieco bardziej subtelne i realistyczne, jednak nie pozbawione charakterystycznych dla niego elementów. Historia jest przede wszystkim niesamowita - całkowicie autentyczna opowieść o losach niezwykle zdolnej malarki, która musiała walczyć, by odzyskać prawo do własnej sztuki. Ten film jest nie tylko biografią, ale też porusza wiele tematów, które przewijają się przez ten obraz jak gdyby w tle - emancypacja kobiet, ich prawo do niezależności i własnej kariery, a także wiele pytań o to, czym jest sztuka, czemu powinna służyć i co jest więcej warte: zadowolenie i zainteresowanie ludzi czy też zdanie krytyków. Wszystkie te aspekty są zaledwie sygnalizowane, co zresztą dla mnie jest logiczne - nie są tematem filmu, pojawiają się jak gdyby przy okazji, ze względu na zetknięcie się z nimi bohaterki. Same postaci są wspaniałe - zakochałam się w kreacji Amy Adams, od pierwszej chwili kupiła mnie całkowicie. To typowy przykład artystki, niedostosowanej nieco do świata, szukającej opieki i obrony - zarówno dla siebie, jak i dla swojej córki. Zagubione spojrzenie Adams cudownie oddaje cały strach, który musiał kryć się w Margaret, a równocześnie nie aktorka nie przekracza cieniutkiej granicy między osobą wrażliwą a głupią, naiwną a lekkomyślną. Jej postać jest inteligentna, czuła i kochająca, ale równocześnie słaba i uległa - musi się wiele nauczyć, zanim stanie pewnie na własnych nogach.
Idealnym więc partnerem dla Adams jest Christoph Walz, który tworzy kreację śmiałego, otwartego i charyzmatycznego Waltera. Jest czarujący do tego stopnia, że nawet ja, jako widz, zaufałabym mu i poszła za nim wszędzie. Nic więc dziwnego, że skrzywdzona Margaret to zrobiła. Mężczyzna do samego końca wmawia wszak jej, że całe oszustwo jest dla jej dobra, a ona sama nie dałaby sobie rady w świecie artystów. Co tak naprawdę nie jest do końca kłamstwem - widzimy, że kobieta na jednej z wystaw zupełnie nie może się odnaleźć i zaczyna opowiadać o numerologii. Waltz wprawnie manewruje między urokiem, a wybuchowym charakterem, łączy postacie amanta i raptusa. Jego wystąpienie w sądzie jest genialne, równocześnie zabawne i tragiczne. To przede wszystkim bohater wywołujący emocje i to w dodatku zupełnie skrajne.
Pisałam jednak, że w filmie widoczne są typowe dla Burtona zabiegi. Cóż, muszę przyznać, że od strony technicznej całość prezentuje się naprawdę świetnie - piękne kostiumy, scenografia, muzyka Elfmana, to wszystko jest genialne. Widać tu trochę tego przerysowania tak charakterystycznego dla Tima, chociażby między głównymi bohaterami jest silny kontrast, a dodatkowo elementy komediowe łączą się z dramatem, przechodząc płynnie jedno w drugie. Ja osobiście jestem zachwycona nasyconymi kolorami, które są praktycznie wszędzie - czy to w zdjęciach oceanu na Hawajach, czy też w galerii sztuki.
Jestem naprawdę zaskoczona, że tak wiele osób narzeka na ten film, bo uważam, że to jeden z dojrzalszych obrazów mojego ulubionego reżysera. Jest ciekawy, poruszający, momentami zabawny, a na pewno wyrazisty - kompletnie nie widzę w nim chaotyczności, którą mu zarzucano. Polecam zapoznać się z tą produkcją - jest to nie tylko dobra rozrywka, ale też ciekawy sposób na zapoznanie się z Margaret Keane.

niedziela, 11 czerwca 2017

"Psychoza II" czyli nie taki znowu sequel straszny

Przyznam wam szczerze, że podeszłam bardzo niechętnie do drugiej części kultowej "Psychozy". Trzy lata po śmierci Hitchcocka, dwadzieścia po tym, jak ukazało się to niezapomniane dzieło, powstaje sequel. O tyle dobrze, że ogromna część aktorów pozostała na swoich miejscach - na czele z niezastąpionych Anthonym Perkinsem. Film ten jednak zaskoczył mnie naprawdę pozytywnie.
Po ponad dwudziestu latach w zakładzie zamkniętym Norman Bates wychodzi na wolność. Jednak powrót do społeczeństwa nie jest łatwy - wciąż wiele osób się go boi, na czele z Lailą, siostrą zamordowanej Marion. Do tego dom, w którym wciąż czai się wiele wspomnień, przeraża Normana. Czy uda mu się przezwyciężyć chorobę, czy jednak ulegnie cichy podszeptom matki? I jaki wpływ będzie miała na niego poznana w barze Mary?
Choć całość nie ma już tak dużego elementu zaskoczenia, to dalej prezentuje się całkiem nieźle. Widz może jedynie przyglądać się Normanowi i czekać - czy mu odbije? Czy zwariuje na nowo? To ten rodzaj mieszanki chorego zafascynowania i przerażenia, jaki towarzyszy podczas oglądania lawin czy fal tsunami - nic się nie da zrobić, ale z drugiej strony chce się patrzeć jak najdłużej. Brak trochę już tego klimatu ogólnego zastraszenia, ale z drugiej strony jest więcej Perkinsa, który w drugiej części spisuje się równie dobrze, co w pierwszej. Wychodzą na jaw ciekawe fakty z życia Batesa, co pozwala nam lepiej go zrozumieć - choć wciąż jest skomplikowaną i niesamowitą postacią, to dzięki temu zabiegowi staje się widzowi bliższy i nieco bardziej rzeczywisty. W każdej scenie, w której Perkins trzyma nóż drżała jak liść, niepewna czy za chwilę będę świadkiem brutalnego zabójstwa, czy może jednak Norman pokona swoją ciemną stronę. Spodziewałam się historii naciąganej i tandetnej, otrzymałam za to całkiem porządny film, który choć pozbawiony części magii, wciąż jest przyjemny w oglądaniu. To stawia niestety w gorszej sytuacji następne sequele, ponieważ mam dużo większe wymagania... Film ten udowodnił, że da się pociągnąć legendarną fabułę i wyjść na tym całkiem nieźle.

piątek, 9 czerwca 2017

"Swobodny jeździec" czyli o czym właściwie jest ten film?

Są takie filmy, które ktoś określa mianem "klasyku". A ja potem siadam do nich z ogromnymi oczekiwaniami i... Cóż, przeżywam niesamowite rozczarowanie. Tak było w przypadku "Swobodnego jeźdźca".
Mam prawdziwy problem, żeby opisać wam fabułę tego filmu... Cóż, dwaj przyjaciele postanawiają na motorach przejechać z Kalifornii do Nowego Orleanu. I... To tyle. Poważnie. Po drodze oczywiście odwiedzają różne miasta i osady, palą trawę i wymieniają myśli. Przykro mi to pisać, ale kompletnie nie widzę sensu takiej fabuły. Nie prowadzi absolutnie do niczego, co więcej, dla mnie nawet dialogi między postaciami nie są szczególnie wybitne. Większość ludzi, którzy zachwycają się tą produkcją, stwierdza, że niesamowicie poruszyło ich zakończenie filmu - mnie zupełnie nie obeszło, a to z bardzo prostego powodu. Nie znając postaci potwornie ciężko jest wczuć się w jakikolwiek problem, który ich dotyka, a prawda jest taka, że przez 90 minut filmu nie dowiadujemy się o bohaterach niczego! Nie znamy ich pragnień, marzeń, celi, jakie sobie obrali w życiu. Widzimy tylko, że wypalają blanty, zaliczają kolejne panienki i zachwycają się swoimi motorami. Och, przepraszam, są też dilerami - w pierwszych dwóch minutach filmu przewożą narkotyki z Meksyku. Doprawdy, nie jest to coś, czego spodziewałabym się po filmie, który ma tak ograniczoną liczbę postaci.
Ten tytuł znalazł się na mojej liście ze względu na Nicholsona (wiem, zaskoczyłam was...), jednak zawiodłam się też w tej kwestii - mojego ukochanego aktora jest tu naprawdę niewiele, a w dodatku nawet on zepchnięty jest na margines. Czuję się oszukana, bo spodziewałam się świetnego scenariusza, dialogów i genialnego przesłania. Pierwsze dwa elementy zawodzą po całości, co z trzecim? On właściwie nie istnieje.
Naprawdę.
Ja naprawdę nie widzę, co takiego miałabym wynieść z tego filmu. Fakt, że najważniejsza jest wolność? Problem jest jeden - nie znam życia postaci, nie mam pojęcia, czy przed czymś uciekają, co zabrania im być wolnym na co dzień. Czy naprawdę tak ma wyglądać niezależność? Zamiast głębokiej filozofii widzę tylko miałką opowieść o dwóch mężczyznach, którzy jadą przed siebie i nic z tego nie wynika.
Jestem głęboko zawiedziona tym filmem, bo spodziewałam się naprawdę dobrego kina, nie zaś czegoś tak nijakiego. Nie rozumiem zachwytów nad nim - dla mnie to jedna z najsłabszych pozycji, jakie miałam okazję obejrzeć.

czwartek, 8 czerwca 2017

"Włoska robota" czyli efektowne opakowanie

Egzaminy zdane! Nie macie pojęcia, jakie to dziwne uczucie nie mieć kompletnie nic do nauki. To jednak oznacza, że mogę poświęcić dużo więcej czasu książkom i filmom/serialom, które mam na swojej magicznej liście "do". Dziś jednak o filmie, który oglądałam z chłopakiem.
John Bridger (Donald Sutherland) jest złodziejem, który wraz z przyjaciółmi potrafi dokonać pozornie niemożliwego skoku. W Wenecji, chcą zrobić ostatnią robotę - ukraść sztabki złota warte ponad 30 milionów. Kiedy całość kończy się powodzeniem czeka ich jednak niemiła niespodzianka - Steve (Edward Norton) zabija Johna i kradnie całe złoto. Rok później Charlie (Mark Wahlberg) i resztą chcą odzyskać swoją własność i zemścić się na Stevie. Potrzebują jednak pomocy córki Johna, Stelli (Charlize Theron)...
Cóż, muszę przyznać, że pierwsza godzina filmu była... Dość typowa. Efektowne kradzieże, pościgi, motyw zemsty na niewiernym towarzyszu - to wszystko było w filmach już jakieś milion razy, więc oglądałam to z lekkim znudzeniem. Owszem, są efekty, a i bohaterowie mają ciekawe umiejętności i charaktery, jednak to nie mogło w moich oczach wynagrodzić sztampowości, która się za tym wszystkim kryła. O dziwo jednak nastąpił zwrot akcji i finalnie całość nagle zmieniła kierunek, aby zaskoczyć widza - i to wyszło naprawdę dobrze. Od tego momentu czułam dużo większe zainteresowanie, ponieważ wreszcie zaczęło się dziać coś, czego nie mogłam przewidzieć. I choć muszę przyznać, że dialogi między postaciami nie są wybitne, to jednak wydarzenia całkowicie rekompensują tę część scenariusza. W oczy na pewno rzucają się wybuchy i naprawdę ciekawe sceny pościgów - nie sądziłam, że będę w stanie się skupić na tego typu rozrywce, ale jednak. Brakuje tu może trochę oryginalności w kwestii postaci - tak naprawdę każda z nich jest swoim własnym modelem, nie ma w nich nic świeżego, sądzę, że taką obsadę stać było na dużo więcej niż zaledwie poprawność. Zasadniczo film jest po prostu porządną rozrywką, która jednak nie zapada w pamięć na długo.