środa, 20 czerwca 2018

"Śmierć i dziewczyna" czyli rozliczenie z wojną

W naszym kraju jesteśmy chyba przyzwyczajeni do filmowych rozliczeń z wojną. Wydaje mi się, że każde dziecko zdaje sobie sprawę z tego, czym był Oświęcim, co się tam działo. W szkołach czytamy "Niemców" czy "Inny świat", jesteśmy zarzucani wspomnieniami, opowieściami, wywodami. Nie jest nam obce godzenie się z tym, co zrobiono skrzywdzonym podczas wojny czy PRLu.
Ale kiedy usiadłam do "Śmierci i dziewczyny" poraziła mnie zupełnie, mimo, że tematy przecież zupełnie nie odbiega od tego, o czym wam napisała chwilę temu. Tyle, że wszystko dzieje się w Ameryce Południowej.
Ameryka Południowa, kraj po upadku dyktatury. Paulina Escobar (Sigourney Weaver) wciąż żyje w strachu - reaguje nerwowo, często denerwują ją nieprzewidziane sytuacje. Kiedy jej mąż, Gerardo (Stuart Wilson) przyjmuje w domu gościa, doktora Mirandę (Ben Kingsley), Paulina wpada w popłoch - oto rozpoznaje w nim człowieka, który wiele lat temu poddawał ją nieludzkim torturom. Czy to jedynie jej omamy, czy może faktycznie coś w tym jest?
To jeden z tych filmów, który na początku się trochę ciągnąć, by potem - właściwie nie wiadomo kiedy - pochłonąć widza i wypuścić go dopiero na koniec, zupełnie zmieszanego i nie wiedzącego, co się właśnie stało. Polański igra z widzem, nie dając mu jasnych odpowiedzi, pokazując mu historię z trzech różnych punktów widzenia. To od nas zależy, który weźmiemy za prawdę i któremu bohaterowi uwierzymy. Paulina jest przekonana o swojej racji i nawet na moment nie dopuszcza do siebie myśli, że się myli. Jest rozhisteryzowana, pełna skrajnych emocji, gotowa na wszystko. Weaver sprawia, że każda twarz jej bohaterki staje się jak najbardziej namacalna, ciężko nie zrozumieć jej bólu i tragedii. Z drugiej strony mamy Mirandę, który przerażony zarzeka się, że jest niewinny, a cała ta sytuacja to niefortunna pomyłka i żart. Nie mamy powodu, by mu nie wierzyć, a jednak nie jest tak prosto sklasyfikować, kto ma rację, a kto się myli. Widz jest jak Gerardo - nie do końca wie co się dzieje, jest rozdarty pomiędzy tym, co mówi mu logika, a tym, co gdzieś cichutko podpowiada serce.
Weaver jest tu aktorsko zdecydowanie najlepsza, panowie nieco od niej odstają, ale na pewno nie na tyle, by źle się ich oglądało. Od pewnych scen ciężko się oderwać, a jednak ja musiałam robić przerwy, bowiem tematyka filmu tak mocno mnie poruszyła. Całości towarzyszy piękna muzyka Schuberta, a końcowa scena w filharmonii... Cóż, wbija w fotel.
Trzeba mieć odpowiedni nastrój, by zapoznać się z tym tytułem. Chociaż nie mam nic do zarzucenia całej opowieści, to momentami tempo zanadto zwalnia, zaczyna nieco nużyć. Niejasne, dwuznaczne zakończenie dla mnie jest dużym plusem, ale wiem, że nie każdy takie lubi. Wydaje mi się, że jeśli ma się ochotę na coś poważniejszego, co utrzyma w napięciu, a równocześnie da do myślenia, to jest to odpowiedni tytuł.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz