poniedziałek, 25 czerwca 2018

O serialu słów kilka czyli "Altered Carbon"

Czy jest lepszy przyjaciel studenta, niż serial? Sądzę, że Netflix odkrył tę prawdę już jakiś czas temu, stąd wysyp seriali, jakimi postanowił nas uraczyć. Narzeczony uznał, że musimy zapoznać się właśnie z "Altered Carbon" (odmawiam nazywania tego Modyfikowanym Węglem, miejcie dla mnie litość). Obejrzeliśmy, przegadaliśmy... I oto moje wrażenia.
Co by było, gdyby ludzie stali się nieśmiertelni? Gdyby ich świadomość dało się transferować w coraz to nowe ciała? Czy w takiej rzeczywistości śmierć ma w ogóle jakieś znaczenie?
Takeshi Kovacs (Joel Kinnaman) budzi się po kilkudziesięciu latach, wepchnięty w powłokę, której zupełnie nie zna. Jego dawna reputacja buntownika nie przysporzyła mu popularności, ale to nie ma znaczenia, bowiem za jego wybudzenie zapłacił niewyobrażalnie bogaty i wpływowy Bancroft (James Purefoy). Chce on, by Kovacs odnalazł człowieka, który... Zamordował go zaledwie kilka dni temu.
Powiem wam, że zupełnie nie tego się spodziewałam, kiedy czytałam opis tej historii. Cały wątek kryminalny jest dużo mniej eksponowany, niż można by tego oczekiwać, zamiast niego pojawiają się liczne postaci drugoplanowe - początkowo każda z nich wydaje się zupełnie niezwiązana z resztą, ale na koniec wszystkie odgrywają mniejszą lub większą rolę, pięknie spinając do kupy całą historię. A jednak... Czuję fabularny niedosyt. Zwłaszcza wprowadzenie wątku siostry Taheshiego wywołało u mnie uśmiech politowania, bowiem uważam, że to było tu zupełnie niepotrzebne - po co, dlaczego i w ogóle, czy to musiało być tak głupie? To historia zamknięta w (zaledwie!) dziesięciu odcinkach, może przez to miałam wrażenie, że bardzo wiele w niej uproszczeń i niedomówień - być może scenarzystom nie starczyło czasu, by wszystko zbudować odpowiednio dokładnie.
Joel Kinnaman na dobrą sprawę nie dostał roli szczególnie ciężkiej, czy skomplikowanej - jego bohater to badass, którego absolutnie nic nie rusza, na nikim mu nie zależy i generalnie to klękajcie narody, bo i tak mnie nie obchodzicie. No w porządku, ta nieprzyjemna poza zostaje potem odrobinę skruszona, ale przez pierwsze odcinki ciężko było mi polubić Takeshiego - nieprzyjemny, szorstki, na siłę wyluzowany, sprawiał wrażenie kogoś, kogo najchętniej posłałabym do wszystkich diabłów. Czy Kinnaman wywiązał się z tej roli? Tak, jest okay, ale nie powiem o nim nic więcej - po prostu ani mnie nie urzekł, ani nie obrzydził. Po prostu był, ale gdyby go ktoś zamienił na innego aktora, to pewnie nawet nie zauważyłabym różnicy.
Jak reszta obsady? Cóż, dla mnie (prawie) nikt się nie wyróżnia. Martha Higareda spisuje się nieźle, ale jej postaci brakuje "tego czegoś", gdzieś w tle pomykają Purefoy, Dichen Lachman czy Ato Essandoh, ale w sumie nie przykuwają specjalnie uwagi widza. Nie mówię, że są źli, absolutnie! Po prostu niezbyt zapadają w pamięć, nie tworzą ról, z którymi mogłabym ich później kojarzyć. Jedynym wyjątkiem jest Chris Conner.
Kojarzycie moje zachwyty nad Michaelem Sheenem w "Pasażerach"? To bardzo podobny typ. Conner gra Poego, sztuczną inteligencję, prowadzącą hotel. I uwierzcie lub nie, ale uważam, że to najciekawsza i najlepsza postać w całym "Altered Carbon". Ma lekki potencjał komediowy, ale jest z gruntu dramatyczna i naprawdę żałuję, że została zepchnięta do roli sidekicka! Ze swoją uroczą wymową i wspaniałą mimiką, Conner stworzył idealnego gentelmana, nieco zagubionego i niedostosowanego do świata... A równocześnie w każdej mierze genialnego i sprytnego. Aż mi się zachciało obejrzeć "American Crime Story", bo tam również występuje!
"Altered Carbon" to także niezwykle ciekawa wizja świata. Trochę fatalistyczna i mroczna, ale naprawdę oryginalna i dająca olbrzymie możliwości, które - co muszę przyznać - scenarzyści świetnie wykorzystali. Mamy więc próby niszczenia pamięci, włamywanie się do sieci, neokatolików, którzy odmawiają przeszczepienia ich świadomości do nowego ciała, a nawet kawałki innych kultur (w tym wypadku meksykańskiej). Świat przedstawiony jest naprawdę dobry i warto obejrzeć serial chociażby dla zapoznania się z nim.
Denerwowała mnie jedynie wszechobecna nagość. Bo widzicie - w każdym odcinku musimy zobaczyć co najmniej jedną parę kobiecych piersi, inaczej to się nie liczy. O ile na początku jeszcze przymykałam na to oko, tak później... Cóż, słabo się to prezentuje i jedynie irytuje, bo zazwyczaj sensu fabularnego w tym nie ma żadnego.
Czy polecam? Cóż, dla mnie to taki serial 7/10 - można obejrzeć, pewnie nawet się nieźle pobawicie, ale nie oczekujcie niczego wielkiego - fabularnie to mocny średniak, nadrabia jednak oryginalnym światem i zamysłem. No i postacią Poego.

środa, 20 czerwca 2018

"Śmierć i dziewczyna" czyli rozliczenie z wojną

W naszym kraju jesteśmy chyba przyzwyczajeni do filmowych rozliczeń z wojną. Wydaje mi się, że każde dziecko zdaje sobie sprawę z tego, czym był Oświęcim, co się tam działo. W szkołach czytamy "Niemców" czy "Inny świat", jesteśmy zarzucani wspomnieniami, opowieściami, wywodami. Nie jest nam obce godzenie się z tym, co zrobiono skrzywdzonym podczas wojny czy PRLu.
Ale kiedy usiadłam do "Śmierci i dziewczyny" poraziła mnie zupełnie, mimo, że tematy przecież zupełnie nie odbiega od tego, o czym wam napisała chwilę temu. Tyle, że wszystko dzieje się w Ameryce Południowej.
Ameryka Południowa, kraj po upadku dyktatury. Paulina Escobar (Sigourney Weaver) wciąż żyje w strachu - reaguje nerwowo, często denerwują ją nieprzewidziane sytuacje. Kiedy jej mąż, Gerardo (Stuart Wilson) przyjmuje w domu gościa, doktora Mirandę (Ben Kingsley), Paulina wpada w popłoch - oto rozpoznaje w nim człowieka, który wiele lat temu poddawał ją nieludzkim torturom. Czy to jedynie jej omamy, czy może faktycznie coś w tym jest?
To jeden z tych filmów, który na początku się trochę ciągnąć, by potem - właściwie nie wiadomo kiedy - pochłonąć widza i wypuścić go dopiero na koniec, zupełnie zmieszanego i nie wiedzącego, co się właśnie stało. Polański igra z widzem, nie dając mu jasnych odpowiedzi, pokazując mu historię z trzech różnych punktów widzenia. To od nas zależy, który weźmiemy za prawdę i któremu bohaterowi uwierzymy. Paulina jest przekonana o swojej racji i nawet na moment nie dopuszcza do siebie myśli, że się myli. Jest rozhisteryzowana, pełna skrajnych emocji, gotowa na wszystko. Weaver sprawia, że każda twarz jej bohaterki staje się jak najbardziej namacalna, ciężko nie zrozumieć jej bólu i tragedii. Z drugiej strony mamy Mirandę, który przerażony zarzeka się, że jest niewinny, a cała ta sytuacja to niefortunna pomyłka i żart. Nie mamy powodu, by mu nie wierzyć, a jednak nie jest tak prosto sklasyfikować, kto ma rację, a kto się myli. Widz jest jak Gerardo - nie do końca wie co się dzieje, jest rozdarty pomiędzy tym, co mówi mu logika, a tym, co gdzieś cichutko podpowiada serce.
Weaver jest tu aktorsko zdecydowanie najlepsza, panowie nieco od niej odstają, ale na pewno nie na tyle, by źle się ich oglądało. Od pewnych scen ciężko się oderwać, a jednak ja musiałam robić przerwy, bowiem tematyka filmu tak mocno mnie poruszyła. Całości towarzyszy piękna muzyka Schuberta, a końcowa scena w filharmonii... Cóż, wbija w fotel.
Trzeba mieć odpowiedni nastrój, by zapoznać się z tym tytułem. Chociaż nie mam nic do zarzucenia całej opowieści, to momentami tempo zanadto zwalnia, zaczyna nieco nużyć. Niejasne, dwuznaczne zakończenie dla mnie jest dużym plusem, ale wiem, że nie każdy takie lubi. Wydaje mi się, że jeśli ma się ochotę na coś poważniejszego, co utrzyma w napięciu, a równocześnie da do myślenia, to jest to odpowiedni tytuł.

"Rzeź" czyli satyra na rodzinę

Przekładanie sztuk teatralnych na ekran nie jest proste i naprawdę trzeba umieć to robić. Chyba jednak jestem fanką takie "gatunku" - zakochana w "Fences" postanowiłam dać szansę również "Rzezi".
Dwie pary (Jodie Foster-John Reilly i Kate Winslet-Christoph Waltz) spotykają się w mieszkaniu tej pierwszej, by porozmawiać o bójce swoich synów. Niby nic - wydarzenie w końcu nie jest szczególne ani groźne - ale ta wizyta przerodzi się w dysputę o życiu, dzieciach, a także małżeństwie i pracy.
Mimo, że "Rzeź" nie jest ani specjalnie efektowna, ani odkrywcza, ja nie mogłam się od niej oderwać. Przede wszystkim widać tu genialny scenariusz, świetne dialogi i bardzo życiową sytuację - brak tu sztuczności, aktorzy świetnie wczuli się w role i genialnie oddają trywialność sprawy, a równocześnie później pokazują, jak całe podejście się zmienia. Moim zdaniem króluje tu Jodie Foster - jej bohaterka jest tak potwornie irytująca, że miałam ochotę ją pobić, ale z drugiej strony... Musiałam oglądać dalej, bo przyciągała mnie do ekranu jak magnes. Winslet, Waltz i Reilly wcale jej nie ustępują, bowiem każde z nich tworzy kreację prawdziwą i namacalną, a równocześnie po prostu genialną.
Doskonale wplecione są elementy komediowe, które nie rażą, nie są nachalne, a jednak bawią do łez. Jeśli spodziewacie się tanich dowcipów, to tu ich nie znajdziecie - to bardzo subtelny humor, wynikający z kuriozalnej sceny, jaka rozgrywa się w mieszkaniu jednej z rodzin. Tak, ubogo tu z lokacjami, bowiem wszystko dzieje się zasadniczo w jednym pokoju (plus kawałek korytarza i łazienka), ale mnie to absolutnie nie przeszkadzało - oglądanie tego teatralnego przedstawienia rekompensowało mi całkowicie swoistą monotonię. Siłą tego filmu jest obsada i genialny scenariusz, jeśli szukacie pościgów i wybuchów to nie jest to dobra dla was pozycja. Jeśli jednak chcecie się pośmiać... Cóż, polecam.

niedziela, 17 czerwca 2018

"Pozycja obowiązkowa" czyli pozycja na dzień matki

Dzień matki był już jakiś czas temu, ale dopiero teraz mam chwilę, by opowiedzieć wam, jak go spędziłam. Generalnie, co roku staram się spędzić z moją drogą Mamą choć trochę czasu - na co dzień obie jesteśmy zajęte, więc to taki nasz czas. Jak w ostatnich latach wybrałyśmy się na kawę i do kina. Muszę przyznać, że moja Mama ma naprawdę farta - zawsze uda jej się wybrać filmy, które nam obu przypadną do gustu!
Cztery przyjaciółki jeszcze w college'u założyły klub książki - co miesięczne spotkania, na których omawiają kolejne pozycje są jedynie pretekstem do rozmów o życiu i plotkowania. Każda z nich jest w zupełnie innym punkcie swojego życia, każda przeżywa zupełnie inne problemy. Diane (Diane Keaton) jest wdową, którą córki próbują przekonać do przeprowadzki do Arizony. Spotkany przypadkowy Mitchell (Andy Garcia) może zupełnie przewrócić jej w głowie! Vivian (Jane Fonda) to kobieta sukcesu - ma własny hotel, podwładnych, młodych mężczyzn na pęczki. Cóż, wszystko to zupełnie straci na znaczeniu, kiedy w jej życiu znów pojawi się Arthur (Don Johnson)... Sharon (Candice Bergen) naprawdę może onieśmielać - poważna pani sędzia po rozwodzie stała się jednak dość samotna i chyba potrzebuje pomocy portalu randkowego. Carol (Mary Steenburgen) jest szczęśliwą mężatką, ale doskwiera jej problem - od wielu miesięcy zupełnie nie uprawia seksu!
Czy wszystkie te problemy może rozwiązać lektura "Pięćdziesięciu twarzy Greya"?
Nie będę was oszukiwać, że "Pozycja obowiązkowa" jest szczególnie odkrywcza, czy oryginalna. Absolutnie nie jest i jej koniec możecie pewnie przewidzieć już po przeczytaniu samego opisu. Czy to jednak odbiera temu filmowi cokolwiek? Absolutnie nie. Aktorki tworzą ciekawą mieszankę różnych postaci o odrębnych charakterach i ogląda się je naprawdę przyjemnie - nie ma tu liderki, każda ma swój czas antenowy, a ich historie potraktowane są dokładnie z taką samą dbałością. Dużo tu humoru i to takiego, który nie żenuje, a faktycznie bawi, sporo też takich sytuacji, które można odnieść do realnego życia. Choć to lekka komedia, nie brak tu poważniejszych tematów - relacji z dziećmi, wypalającej się namiętności, emocjonalnej dojrzałości, strachu przed zaangażowaniem się. I powiem wam, że naprawdę dobrze się bawiłam, spędzając te kilkadziesiąt minut w kinie. Miałam zapewnioną porządną rozrywkę, która mnie odstresowała, dała trochę do myślenia, ale przede wszystkim pozwoliła na przeżycie miłego popołudnia. Dla mnie - obowiązkowa pozycja pośród lekkich komedii.

sobota, 2 czerwca 2018

"Powrót do miasteczka Salem" czyli ślub z wampirzycą

Kinomaniaczka się nie uczy, wiecie? Zupełnie nie uczy się na własnych błędach. Już po sequelu mojej kochanej "Carrie" powinnam była dać sobie spokój i nigdy więcej nie oglądać "podróbek" Kinga. Można schrzanić film na podstawie jego twórczości, ale jednak... Historie są porządne. A kiedy ktoś próbuje wyjść z twórczą inwencją... No cóż, wychodzi mu "Powrót do miasteczka Salem".
Joe Weber (Michael Moriarty) zostaje zmuszony do zajęcia się swoim nastoletnim synem, Jeremym (Ricky Addison Reed). Chcąc nawiązać z nim jakąś bliższą relację zabiera go do miasteczka Salem, w którym spędził kiedyś wakacje. Ale w miasteczku nie jest już tak, jak dawniej...
Nigdy w życiu nie powiązałabym tego z "Miasteczkiem Salem", gdyby nie tytuł. Ten film właściwie niczym nie nawiązuje do tamtej historii - nie ma tu tych samych bohaterów, samo miasto wygląda zupełnie inaczej, nie zgadza się nawet przeszłość tego miejsca! Bohaterowie są tak nudni i nijacy, że nawet na końcu filmu miałam problem z ich rozróżnieniem, nie wspominając nawet o podaniu imion. Sama fabuła sprawiła, że miałam ochotę rwać włosy z głowy, bo oto okazało się, że Stephanie Meyer nie była pierwszą, która wpadła na ślub wampira z człowiekiem i rodzenie wampirzo-ludzkich hybryd. Nie wiem dlaczego, nie pytam, co miał w głowie scenarzysta, ale polecam odstawienie grzybków, bo to nie jest dobra droga. Do tego wszystko przypomina raczej dziwną komedię bardzo słabych lotów, niż horror, sequel dość znanej opowieści. Zdecydowanie nie polecam, bo zmarnujecie jedynie swój czas i nerwy.

piątek, 1 czerwca 2018

Remake kontratakuje! - "Miasteczko Salem"

Czas na kolejną opowieść, która wyszła spod pióra Stephena Kinga. Jeśli macie dość słodkich, filozoficznych wampirów, to "Miasteczko Salem" jest dla was - krew, flaki, generalnie dużo klasycznego podejścia do wampiryzmu. Od 40 lat powstały dwie ekranizacje tego dzieła - jedna w roku 1979, druga w 2004. Obie długie, dokładne... Ale czy dobre? I która radzi sobie lepiej z tą historią?


Oba filmy są długie - trwają po trzy godziny każdy - więc można by było powiedzieć, że historię opowiadają porządnie. Faktycznie tak jest, ale każdy z nich robi to w nieco inny sposób. Wersja z 1979 bardzo się skupia na budowaniu małomiasteczkowego klimatu pełnego zdrad, kłamstw i oszustw. Jasne, nie brak tu wampirów, ale ja miałam wrażenie, że są one jedynie dodatkiem. W 2004 roku Salomon postawił na coś innego - na horror zaznaczony dzięki nieustannemu niepokojowi, który calutki czas towarzyszy widzowi. Mnie tu może tego klimatu miasteczka na końcu świata - a wszelkie międzyludzkie historie przywodzą raczej na myśl tani melodramat - za to więcej dziwnych i niepokojących sygnałów, które do nas dochodzą. Nie umiem powiedzieć, co podoba mi się bardziej - obie historie są poprowadzone ciekawie, obie zawierają dużo szczegółów z książki, obie generalnie trzymają się konceptu. Zakończenia są nieco inne, tak samo jak poprowadzenie niektórych postaci, ale żadna nie zrobiła na mnie takiego wrażenia, żebym mogła zakrzyknąć "arcydzieło!". 

Powiem wam szczerze - w książce Ben nie jest moją ulubioną postacią, mimo, że jest głównym bohaterem. To nie tak, że go nie lubię - po prostu jest mi w sumie obojętny. Może też dlatego żaden z panów go grających nie podbił mojego serca?


Bowiem absolutnie żadna z tych ról mnie nie zachwyciła. Gdybym musiała wybrać lepszego, to bez wahania wskazałabym na Davida Soula, ale tylko dlatego, że Rob Lowe był dla mnie zupełnym niewypałem, w tej roli. Wydawał się być zagubiony, chyba zupełnie nie wiedział, kogo ma grać - czy ma mieć traumę, czy ma być odważny, czy się załamywać? Pod tym względem Soul spisał się lepiej - jego gra jest konkretniejsza, dużo bardziej wyrazista, ale wciąż nie zrobił z Bena specjalnie ciekawej postaci. Po prostu... Jest i w sumie nieźle sobie radzi.

Wampiry. Przedstawiane na tak wiele sposób, a mimo to wciąż fascynujące dla wielu twórców i odbiorców. "Miasteczko" podchodzi do nich bardzo tradycyjnie - są to po prostu potępione istoty, które boją się święconej wody i wysysają z ludzi krew. Niby żadna filozofia... Ale nawet coś takiego da się różnie pokazać. Głównym antagonistą jest tu Kurt Barlow - najstarszy i najmądrzejszy z wampirów.

Jak widać, Tobe Hooper postawił na wampira w stylu Nosferatu - niebieska skóra, żółte oczy, karykaturalne wręcz kły. Jego monstra dokładnie tak wyglądają - pomalowane niebieską farbą, kiedy być może budziły grozę, jednak teraz wywołują uśmieszek politowania, którego nie sposób ukryć. Przykro mi, ale oglądając wersję z 1979 miałam wrażenie, że to taki horror klasy B i bardziej chciało mi się śmiać, kiedy pojawiały się wampiry, niż faktycznie czułam dreszcze.
Salomon zrobił to inaczej. Jasne, od razu widać, kto tu jest złą postacią - jego potwory są bledsze, mają podkrążone oczy, ale nie wyglądają śmiesznie. W gruncie rzeczy Barlow to całkiem miły staruszek i to decyduje o jego sile, bo przecież równocześnie to przerażająca i inteligentna istota. Wiem, że wiele osób czepia się, że w remake'u Barlow łazi po suficie, ale... Wiecie co? Nie przeszkadza mi to, a na pewno nie tak, jak niebieska farba na twarzy Naldera. Obaj panowie ze swoich ról wywiązali się świetnie, ale przygotowanie wampirów i przedstawienie ich w filmie bardzo pasowało mi w nowszej wersji.

Na plus dla remake'u mogę zapisać rolę Donalda Sutherlanda - jego postać jest fascynującym, szalonym człowiekiem, którego mogłabym w sumie oglądać na okrągło. Jednak mimo to... Po raz pierwszy nie potrafię zdecydować, która wersja podobała mi się bardziej. W oryginale doskonale odwzorowano dom Marstenów - jego wnętrza są przerażające i genialnie wprowadzają klimat - ale to dalej nie przeważa szali. Oba filmy są na tym samym, niezłym poziomie. Nie są arcydziełami, w sumie nie zapadają specjalnie w pamięć - da się je obejrzeć, ale nie przyciągają do siebie, nie zachęcają do kolejnego seansu. Po prostu... Są.