wtorek, 25 września 2018

"Sycylijczyk" czyli jak to się mogło stać?

Wszyscy znają "Ojca Chrzestnego", ale kto zna "Sycylijczyka"? Mario Puzzo przelał na papier obraz Sycylii - szczery, okrutny, pełen ideałów a równocześnie bezwzględny. Powiem szczerze - sądziłam, że nie da się schrzanić tej opowieści i zrobić złego filmu.
Historia Salvatore Giuliano (Christopher Lambert), który założył jedną z największych band w historii Sycylii. Postrzelony przez policję Turi odradza się na nowo, by zostać włoskim Robin Hoodem i wyzwolić sycylijskich chłopów spod rządów mafii i Rzymu.
A jednak się dało. Nie wiem, co zawiodło w "Sycylijczyku" - może scenariusz, który przynudza i sprawia, że człowiek gubi się w zawiłościach politycznych i już po chwili właściwie nie wie, co się dzieje? Może aktorzy, którzy nie umieli zbudować żadnego napięcia, nie mówiąc już o ciekawych i wiarygodnych postaciach? Zawodzi tu wszystko, bo film ogląda się po prostu ze znudzeniem. Brakuje tu akcji, brakuje wyrazistości, brakuje w końcu dobrej gry Lamberta, który zrobiłby to, czego dokonali Al Pacino czy Marlon Brando - stworzył niezapomnianego bohatera, z którym do końca życia byłby kojarzony. Podziurawiona historia, w której nie sposób się ogarnąć - choć film trwa ponad 140 minut - to przede wszystkim wina niedostatecznej ekspozycji, która jest niezbędna, by objaśnić obyczaje i mentalność Sycylijczyków. Bez tego fabuła staje się absolutnie bezsensowna, a Giuliano z Robin Hooda, staje się zwykłym bandytą. Za mało czasu poświęcono na jego przemianę, na absolutną zmianę wartości i życia. Niestety, okrojenie książki Puzzo nie opłaciło się twórcom, bo film nie jest ani tak dobry, ani tak znany jak "Ojciec Chrzestny". Ale wiecie co? Tak jest zdecydowanie lepiej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz