niedziela, 30 września 2018

"Mother!" czyli Wcale-Nie-Horror

Ostatnio łaknę horrorów - nie wiem, czy poczułam już Halloween, czy w czym rzecz, ale tak jest. Zabrałam się za zbiór opowiadań Kinga (więc niedługo czeka was trochę recenzji ekranizacji - sama nie wiem, czy to będzie zdrowe dla mojej psychiki, ale przekonamy się!), ale uznałam, że dobrze byłoby też coś obejrzeć. "Mother!" ciekawiła mnie już od pierwszego zwiastuna, więc postanowiłam nadrobić swoje braki i zapoznać się z tym tytułem.
W domu pośrodku niczego mieszka On (Javier Bardem) i Ona (Jennifer Lawrence). Ona spędza dni remontując spalony kiedyś dom, On jest artystą - poetą w kryzysie twórczym. Ich idylliczne życie zostaje przerwane, gdy na progu staje Mężczyzna (Ed Harris). Od tej pory Ona będzie musiała walczyć o swój spokój i zmierzyć się z grzechem, a także niezrozumieniem męża...
Największą krzywdą, jaką ktoś wyrządził temu filmowi, było nazwanie go horrorem i kręcenie go w tym stylu. Mamy więc tu masę zbliżeń, ujęć jak gdyby zza ramienia Lawrence, budowanie napięcia, jak gdyby zaraz miał na to wszystko wyskoczyć duch, czy inne widmo. A tutaj czegoś takiego nie odnajdziecie. Dlatego muszę przyznać, że w stu procentach rozumiem ludzi, którzy byli zawiedzeni - jeżeli czekaliście na horror, to tu go nie dostaniecie i po prostu będziecie mieli poczucie oszukania i zmarnowanego czasu.
Co w takim razie dostaniecie? Alegorię na alegorii, alegorią poganiane. Całość mocno nawiązuje do Biblii, stworzenia człowieka i jego relacji z Bogiem, a także z Matką Naturą (tak, dokładnie o taką Matkę chodzi). Potop, pogwałcenie praw natury, kompletne niesłuchanie Natury, gdy ta zgłasza sprzeciw, poświęcenie swojego syna, a do tego Bóg w procesie twórczym, wciąż i wciąż dający na nowo szansę - tego macie tu mnóstwo. Problem w tym... Że to wszystko jest nieco karykaturalne. Bóg w pewnym momencie zdaje się wręcz upajać uwielbieniem, samemu również ignorując prośby swojej partnerki o uwagę i czułość w tym najważniejszym momencie. Ona zaś miota się, zupełnie pozbawiona narzędzi do obrony, by wybuchnąć dopiero w ostatecznym momencie. Gdzie ta karykatura? Między innymi w "strasznym klimacie", który przez połowę filmu po prostu mnie irytował.
Poza tym, początek wypada dość blado i nijako. Ciężko się zorientować w całej symbolice, kiedy człowiek nie jest na nią przygotowany - dopiero gdzieś w połowie można załapać i stwierdzić "aaa... To w tym rzecz!". Wtedy też akcja przyspiesza, by w końcu pędzić szaleńczo na złamanie karku, wywołując u widza coraz większe zdumienie i - w moim wypadku - obrzydzenie.
Jak odbierać "Mother!"? To kwestia bardzo indywidualna - myślę, że odczytacie ją dokładnie tak, jak będziecie chcieli. Zależnie od poglądów zobaczycie tu beznadziejną ludzkość, która nie szanuje niczego, Naturę zepchniętą na margines, pomijaną i pozbawioną szacunku, Boga jako zapatrzonego w siebie twórcę, kilka gorzkich scen pomiędzy mężczyzną a kobietą... Lub wszystko na raz.
Mówiłam już, że mnie ujęcia nie przypadły do gustu, a co z aktorstwem? Cóż... Lawrence gra tu bardzo dziwnie. Nie wiem, czy ona też nie do końca wiedziała, co się dzieje w tym filmie, ale momentami tak właśnie się zachowuje - jakby sama zagubiła się w tym szaleństwie. Dużo bardziej podobał mi się jej występ w "Czerwonej Jaskółce", jeśli mówimy o tegorocznych filmach. Co do Bardema, to nie powalił mnie jakoś na kolana, choć wypada całkiem nieźle.
"Mother!" to film specyficzny - jedni go kochają, inni nienawidzą, jeszcze inni są zupełnie wobec niego obojętni. Ja należę do trzeciej grupy. Nie powtórzę seansu, bo zbyt się na nim wynudziłam, a do tego symbolika jest tu moim zdaniem nieco zbyt toporna, a film oparty wyłącznie na niej... No cóż, nie, to nie mój gatunek.

wtorek, 25 września 2018

"Sycylijczyk" czyli jak to się mogło stać?

Wszyscy znają "Ojca Chrzestnego", ale kto zna "Sycylijczyka"? Mario Puzzo przelał na papier obraz Sycylii - szczery, okrutny, pełen ideałów a równocześnie bezwzględny. Powiem szczerze - sądziłam, że nie da się schrzanić tej opowieści i zrobić złego filmu.
Historia Salvatore Giuliano (Christopher Lambert), który założył jedną z największych band w historii Sycylii. Postrzelony przez policję Turi odradza się na nowo, by zostać włoskim Robin Hoodem i wyzwolić sycylijskich chłopów spod rządów mafii i Rzymu.
A jednak się dało. Nie wiem, co zawiodło w "Sycylijczyku" - może scenariusz, który przynudza i sprawia, że człowiek gubi się w zawiłościach politycznych i już po chwili właściwie nie wie, co się dzieje? Może aktorzy, którzy nie umieli zbudować żadnego napięcia, nie mówiąc już o ciekawych i wiarygodnych postaciach? Zawodzi tu wszystko, bo film ogląda się po prostu ze znudzeniem. Brakuje tu akcji, brakuje wyrazistości, brakuje w końcu dobrej gry Lamberta, który zrobiłby to, czego dokonali Al Pacino czy Marlon Brando - stworzył niezapomnianego bohatera, z którym do końca życia byłby kojarzony. Podziurawiona historia, w której nie sposób się ogarnąć - choć film trwa ponad 140 minut - to przede wszystkim wina niedostatecznej ekspozycji, która jest niezbędna, by objaśnić obyczaje i mentalność Sycylijczyków. Bez tego fabuła staje się absolutnie bezsensowna, a Giuliano z Robin Hooda, staje się zwykłym bandytą. Za mało czasu poświęcono na jego przemianę, na absolutną zmianę wartości i życia. Niestety, okrojenie książki Puzzo nie opłaciło się twórcom, bo film nie jest ani tak dobry, ani tak znany jak "Ojciec Chrzestny". Ale wiecie co? Tak jest zdecydowanie lepiej.

poniedziałek, 24 września 2018

"Szpieg, który mnie rzucił" czyli wygłupy na ekranie

Czasem nawet ja chodzę do kina na głupawe komedyjki, wiecie? Ot, dla zachowania czystości umysłu.
Kiedy chłopak Audrey (Mila Kunis) rzuca ją przez smsa, dziewczynie pozostaje tylko jedno... Spalić jego rzeczy! Wraz z przyjaciółką, Morgan (Kate McKinnon), nie mają pojęcia, że wśród nich znajduje się ważny pendrive, a przystojny Drew (Justin Theroux) tak naprawdę jest szpiegiem... Obie wplątują się w międzynarodową aferę i w ciągu jednego dnia całe ich życie wywróci się do góry nogami.
Jak mi się oglądało ten film? Głupawo, nieco naiwnie, ale - o dziwo! - dobrze. Naprawdę, uśmiałam się, powiem wam. Fabuła jest dość oczywista, ale to właściwie nie bardzo mi przeszkadzało - masa tu dowcipów, które faktycznie nie najgorzej działały. Bardzo przypadły mi do gustu stereotypy o różnych narodach - Francuzach, Rosjanach, a nawet Amerykanom się nieco dostało. Chcę wierzyć, że było to zagranie celowe, bo każde z takich zachowań czy cech było tak przejaskrawione, że nie chce mi się wierzyć, że to tak na serio. Mila Kunis jest naprawdę sympatyczną aktorką, więc ogląda ją się przyjemnie. McKinnon dała w tym filmie czadu - jest absolutnie świetna i kradnie praktycznie każdą scenę swoimi cudownymi minami. Do tego epizod Gillian Anderson (piszczałam, jak ją zobaczyłam, jest po prostu stworzona do ról silnych kobiet pracujących w służbach specjalnych), która miała minę jakby naprawdę nie do końca rozumiała, kto jej kazał pracować z takimi wariatkami, co w przypadku tego filmu wyszło idealnie. Oglądając seans, miałam wrażenie, że nie tylko ja bawię się dobrze, ale przede wszystkim niezłą frajdę mają z tego wszystkiego aktorzy i przyznam szczerze - to naprawdę fajnie zadziałało. Nie powiem, to dalej nie jest komedia wysokich lotów, ale... Do obejrzenia i rozluźnienia się całkiem nieźle się nada.

niedziela, 23 września 2018

"Koneser" czyli miara perfekcjonizmu

Do "Konesera" wróciłam po latach, mając niesamowite oczekiwania - w mojej pamięci zapisał się jako film zaskakujący, piękny, wyrazisty. Uznałam, że pora odświeżyć swoje wspomnienia i po raz kolejny odkryć ten tytuł.
Virgil Oldman (Geoffrey Rush) jest znanym i cenionym znawcą sztuki i licytatorem. Jego prywatna kolekcja jest warta tysiące, jednak zazdrośnie strzeże jej przed wzrokiem postronnych. Kiedy podejmuje się wycenienia majątku zmarłych państwa Ibbetson, poznaje ich córkę, Claire (Sylvia Hoeks). Dziewczyna cierpi na fobię społeczną, która nie pozwala jej opuszczać domu. Virgil, zafascynowany młodą kobietą, pragnie zgłębić jej tajemnicę. Ale czy miłość będzie dla niego równie łaskawa, jak sztuka?
Ten film przede wszystkim jest piękny. Ma cudowne zdjęcia, przepiękne wnętrza, jest pełen dzieł sztuki w każdej formie. To czysta uczta dla oczu, pokazująca świat artystów i koneserów. A w tym wszystkim tkwi nasz Virgil - cyniczny, zimny, zakochany w swoich eksponatach, a przez to tak bardzo oddalony od ludzi, nie potrafiący z nimi funkcjonować na dłuższą metę. To nie jest człowiek łatwy - to zaprzeczenie takiego określenia. W jego życiu nie ma miejsca na sentymenty, jest za to dużo przestrzeni, którą wypełnia coraz to nowymi nabytkami. Claire jest dla niego tajemnicą - początkowo irytującą, ale mimo wszystko na tyle intrygującą, że nie jest w stanie jej porzucić. To nieco podobny motyw do tego z "Nici widmo" - kobieta w życiu artysty, przerywająca jego uporządkowane trwanie, wprowadzająca w nie nutę szaleństwa. A jednak uważam, że w "Koneserze" działa to o niebo lepiej.
Mamy tu nieznane, mamy zagadkę i w końcu mamy kapkę niepokoju, który wciąż nam towarzyszy - nie sposób się od niego uwolnić, bo choć w początkowej fazie film rozwija się w kierunku love story, to widz wciąż czuje, że to się tak cudownie nie skończy, że nie ma prawa się tak skończyć. I w końcu wielki finał, który zaskakuje, bo gdy wszystkie elementy układanki wskakują na swoje miejsce, to jest to jednocześnie genialne i proste. Aktorzy są tu świetnie dobrani - nie tylko Rush i Hoeks, ale też Sutherland czy Sturgess, wszyscy razem tworzą jedną, doskonale ze sobą współgrającą całość. Absolutnie uwielbiam ten film - za Rusha, za muzykę, za fabułę, za każdy maleńki szczególik, który na koniec okazuje się ważny. Jeden z moich "must see".

sobota, 22 września 2018

"Tomb raider" czyli kolejna gra na ekranie

Wzbraniałam się przed nowym "Tomb raiderem" z wielu powodów. Po pierwszy, fabuły gier znam bardzo pobieżnie, nie jestem szczególną fanką, więc do całej serii nie mam szczególnego sentymentu. Po drugie, naprawdę źle wspominam film z Angeliną Jolie, który oglądałam już dobre osiem lat temu, a czkawką odbija mi się do dziś. I po trzecie w końcu... Naprawdę mierziły mnie te wszystkie awantury o to, czy Vikander ma za mały biust, czy też może nie. W końcu jednak... No dobra, czemu nie?
Lara Croft (Alicia Vikander) od wielu lat jest już skazana na siebie - jej ojciec wyruszył na wyprawę, z której nigdy nie wrócił. Lara nie ma jednak zamiaru uznać go za zmarłego. Kiedy nadarza się okazja, dziewczyna wyrusza w podróż śladami ojca, by odkryć tajemnicę jego zaginięcia... I być może coś jeszcze.
Ten film ogląda się dość... Nijako. Brakuje tu emocji, jakichkolwiek. Lara Alicii jest sympatyczną, silną osobą, ale jednak widz nie przywiązuje się do niej jakoś specjalnie. Nieźle wypada jej naturalność i niewinność - to dopiero "początkująca" Lara, nieobeznana w archeologii, ucieczkach i strzelaninach. Jednak, tak samo jak w grach, ta niewinność szybko umyka, bowiem dziewczyna przechodzi praktycznie natychmiastową przemianę. Czy to działa? No cóż, ani trochę. Lara to taka machina, która przeskakuje między kolejnymi trybami, tylko brakuje między nimi jakiegokolwiek powiązania, które nadałoby temu wszystkiemu sens. Jak na taki film, to stosunkowo mało tu efektownych scen, które mogłyby być czymś przykuć uwagę - sporo za to naiwnych, "tanich" rozwiązań (to wiszenie nad wodospadem, litości...). Sama Alicia... Cóż, poprawna, po prostu poprawna. Wydaje mi się, że tu naprawdę nie miała za dużo do zagrania, bo scenariusz jest do bólu przewidywalny - nawet dla mnie, która nie znam fabuły gry. To na pewno nie jest rola, która przyniesie jej dobrą sławę, a szkoda, bo sądzę, że dobrze napisana Lara mogła sporo wnieść do jej filmografii.
Najgorsze, że ten film zupełnie nie zapada w pamięć. Nie jest ani na tyle zły, by mierzić i irytować, ani na tyle dobry, by cokolwiek go wyróżniało - mam wrażenie, że zapomniałam go następnego dnia po obejrzeniu. Wydaje mi się, że można sobie podarować - dla fana z pewnością będzie policzkiem, dla przeciętnego widza przeciętnym filmem przygodowym. Jest masa lepszych tytułów.

wtorek, 11 września 2018

"Czerwona jaskółka" czyli szpiegowanie po rosyjsku

Gdzieś tak na wiosnę mignęła mi Jennifer Lawrence grająca Rosjankę w szpiegowskim filmie. Okay, zobaczyłam zwiastun, szybko o tytule zapomniałam i poszłam dalej. Minęło kilka miesięcy i w sumie pomyślałam "no dobrze, to zobaczmy, o co tu chodzi".
Dominika (Lawrence) jest baletnicą i równocześnie bratanicą rosyjskiego agenta, Ivana Egorowa (Matthias Schoenaerts). Kiedy ulega wypadkowi i łamie nogę, jej kariera jest skończona. Dziewczyna chcąc pomóc wujowi, zostaje wplątana w coś, o czym nigdy nie powinna wiedzieć. Teraz wyjścia są dwa - albo Dominika umrze... Albo stanie się przydatna dla rosyjskiego rządu. Chcąc przeżyć, dziewczyna decyduje się na zostanie Jaskółką - agentką specjalnie przeszkoloną w akademii, która teoretycznie nie istnieje. Jej pierwszym celem będzie Nate Nash (Joel Edgerton) z USA...
Zaczynając seans sądziłam, że doskonale wiem, jak potoczy się fabuła. Widziałam to tak "młoda agentka, oczywiście najlepsza, bezbłędna rozwala całe CIA, ale przy tym zakochuje się w Amerykaninie i odjeżdża z nim w stronę zachodzącego słońca". No cóż, myliłam się i przyznaję to z radością. Czerwona jaskółka przede wszystkim przykuwa zwrotami akcji, które raz po raz gmatwają historię i do samego końca widz nie wie, co jest prawdą a co kłamstwem i po której stronie tak naprawdę stoi Dominika. Początkowo niewinna dziewczyna, szybko musi się nauczyć, jak nie okazywać emocji, jak zachować zimną krew i - co najważniejsze - jak nie dać się zabić. Sądziłam, że sama jej przemiana będzie mocniej zaakcentowana, choć i tak szkolenie było przedstawione genialnie. Powolne pozbywanie się godności, a równocześnie rozpaczliwe próby, by zachować własną tożsamość i nie dać się do końca zniszczyć - oto, jakie jest największe wyzwanie bohaterki.
Mnie naprawdę poruszyła gra aktorska. Lawrence była naprawdę świetna, łącząc w sobie delikatność z bezwzględnością, Schoenaerts wypadł wiarygodnie jako rosyjski polityk. Smaczku dodawał Jeremy Irons, który wciąż był gdzieś w tle, nie robiąc wiele, ale doskonale wprowadzając widzów w klimat. Mógł nieco bawić sztuczny rosyjski akcent, którym posługiwała się większość aktorów, ale... No cóż, w sumie dlaczego nie? Skoro już robimy film o Rosji, a mówimy po angielsku, to chociaż akcent niech się uchowa. Można też się nieco czepić, że film pełen jest stereotypów, dotyczących tego ogromnego mocarstwa, ale... No cóż, najzabawniejsze jest to, że nikt nie jest w stanie powiedzieć "tak nie jest, nie ma opcji". Jeśli ktoś lubuje się w szpiegowskim kinie z naprawdę niezłą intrygą, to polecam Jaskółkę z całego serca.

poniedziałek, 10 września 2018

"Mamma Mia! Here we go again" czyli nareszcie się doczekałam!

Czekałam na drugą część Mamma Mia! i bałam się jej jak nie wiem co. Wiedziałam, że zabraknie Meryl Streep i zastanawiałam się, czy Amanda Seyfried jest na tyle charyzmatyczna, by pociągnąć całe to widowisko... Poszłam na film z mamą i duszą na ramieniu, niepewna, co na mnie czeka w kinowej sali.
Historia toczy się na dwóch płaszczyznach czasowych. W teraźniejszości Sophie (Amanda Seyfried) przygotowuje się do uroczystego otwarcia hotelu, który odrestaurowała po śmierci Donny. Jej trzej ojcowie - Sam (Pierce Brosnan), Harry (Colin Firth) i Bill (Stellan Skarsgard) - pomagają jak tylko mogą.
Druga część opowieści to przeszłość Donny (Lily James) - jej spotkania z kolejnymi mężczyznami (Jeremy Irvine, Hugh Skinner, Josh Dylan), złamane serce i w końcu ciąża i zakładanie hotelu.
Sentyment, który żywię do pierwszej odsłony Mamma Mia! jest zupełnie niczym nieuzasadniony, ale jest i już dawno przestałam z nim walczyć. Wiedziałam, że od drugiej części będę wymagać, choćby tego, by nie powtarzała zbyt wielu piosenek ABBY (a przecież w przypadku tego zespołu naprawdę jest z czego wybierać). I jeśli chodzi o ten wątek, to jest ukontentowana - fakt, że znowu słyszymy Mamma Mia, Dancing Queen, Thank you for the music absolutnie nie ujmuje niczemu. Pojawia się wiele wcześniej niewykorzystanych melodii - One of us, Waterloo, Fernando. Nóżka w kinie chodziła, można sobie pośpiewać, bo wykonania naprawdę są świetne - mam też wrażenie, że piosenki są nieeeeco lepiej dopasowane do wydarzeń w filmie (nie oszukujmy się, tylko nieco).
Tak jak sądziłam - Seyfried sama by tego filmu nie pociągnęła. Zarówno ona, jak i towarzyszący jej Dominic Cooper jako Sky, są dokładnie tak samo mdli i nijacy, jak w poprzedniej odsłonie. I właściwie to właśnie ich wątek jest tu zupełnie zbędny - Sophie niby pcha wszystko do przodu, ale tak naprawdę teraźniejsza historia nabiera rozpędu dopiero, gdy pojawiają się Christine Baranski i Julie Walters, a gdy dołączają do nich Skarsgard i Firth, zabawa rozpoczyna się na całego. Świetnie było patrzeć na tę obsadę i na radość, która od nich biła - ciężko było nie dostrzec, jak genialnie się ze sobą bawią, tańcząc, śpiewając i po prostu grając w filmie, który daje tak dużo pozytywnej energii. Seyfried kompletnie tu ginie, choć moim zdaniem... Może to i lepiej? Sophie służy tylko jako klamra, wydarzenia z jej życia komponując się z tymi, które dotknęły Donnę. W tej kwestii jest doskonała - końcowe sceny są dokładnie tak perfekcyjnie wzruszające, jak być powinny.
Za to nowa obsada dała absolutnego czadu. Byłam w szoku i nie dowierzałam widząc, jak doskonale radzi sobie Lily James - podeszła do tej roli na totalnym luzie, widać, jak świetnie wczuła się w radosną Donnę. Panowie Irvine, Skinner i Dylan - nie szło się nie zakochać, tak uroczy był każdy z nich. Absolutnym hitem były dla mnie Alexa Davies i Jessica Keenan Wynn jako młode Rosie i Tanya - obie cudownie słodkie, odwzorowujące młodsze wersje postaci, które tak dobrze zapadł nam wszystkim w pamięć. I choć sama historia rozjeżdża się trochę w kwestii spójności z tym, co już wiemy (nie zgadza się kolejność poznawania chłopaków, czy przekazanie domku na wyspie...), to mnie absolutnie to nie przeszkadzało. Wszystkich tych młodych aktorów oglądało się po prostu świetnie, momentami wręcz przyjemniej, niż wątek teraźniejszy.
I tak, druga część nie ustępuje oryginałowi w absolutnie wygodnych zwrotach akcji, w nieco naiwnym podejściu do życia i absolutnie ogranych motywach, które widzieliście już w każdym innym filmie z cyklu "komedia romantyczna". Występy Cher i Meryl Streep są tak epizodyczne, że wiem, że kilka osób zastanawiało się, po co właściwie je zaangażowano... Ale ja nie żałuję, choćby dla przepięknych piosenek, które śpiewają. Co z tego, że Cher jest zaledwie rok starsza od Meryl, może być jej matką! Wydaje mi się, że warto przymknąć oko i poświęcić te dwie godziny - to nie jest ambitny film, ale sprawia, że człowiek uśmiecha się wesoło, a jego troski na moment znikają.

A jeśli dalej nie czujecie się przekonani... Powiem tak - potrzebujecie zobaczyć Hugh Skinnera w tym filmie. Naprawdę, potrzebujecie tego.
No i hej! Pierce Brosnan nie śpiewa!

niedziela, 9 września 2018

"Anihilacja" czyli wybierzmy się wszyscy do strefy X

Podróż pociągiem to naprawdę świetna zabawa, zwłaszcza, kiedy podróżujesz pkp i masz opóźnienie. Cóż, tym razem jednak byłam przygotowana - słuchawki w torebce, komórka narzeczonego pełna filmów. Możemy oglądać!
Na "Anihilację" trochę się czailiśmy, głównie ze względu na Natalie Portman, co do której wciąż mam mieszane odczucia. Ale cóż... Tego typu filmy często bywają naprawdę ciekawe, oczekiwałam więc sporo. A na pewno więcej, niż otrzymałam.
Lena (Natalie Portman) jest biologiem i naukowcem, byłą wojskową. Kiedy po roku nieobecności wraca jej mąż, kobieta czuje, że nie wszystko jest z nim w porządku. Szukając rozwiązania trafia do tajnej, rządowej bazy, która znajduje się na granicy strefy X - miejsca utworzonego po uderzeniu meteorytu w Ziemię. Nikt nie wie, co znajduje się na terenie strefy, ponieważ żadna wyprawa, która do niej weszła, nie wróciła. Ocalałym jest tylko mąż Leny. Kobieta dołącza do kolejnej grupy badawczej, licząc na to, że odnajdzie sposób na wyleczenie męża.
Mam problem z tym filmem. Z jednej strony - temat może nieco ograny, wyprawa w nieznane, by odkryć obcą formę życia i dowiedzieć się, co zabija/doprowadza do szaleństwa/zjada/wstaw cokolwiek pozostałe ekipy. Z drugiej zaś naprawdę ciekawie przedstawiony świat "wewnątrz", dobrej klasy efekty, dużo fantazji i wyobraźni, które przeświecają przez obraz na ekranie. Anihilacja przede wszystkim zaskakuje kolorami, wyobrażeniem czegoś, co kiedyś było zwyczajną dżunglą, a w dodatku podsuwa nam ciekawe rozwiązania nieco ogranych wątków, jak międzygatunkowe hybrydy czy ożywione rośliny. Zdecydowanie można tu nacieszyć oko.
A z drugiej strony Anihilacja to nudne postaci i fabuła, na którą ktoś chyba nie miał pomysłu. Bo choć początek zapowiada się naprawdę nieźle, to potem wszystko przeradza się w rasowy horror - po kolei wszystkie bohaterki znikają w ten, czy inny sposób, a jedyną sprawą jest to, czy jest on mniej, czy też bardziej głupi. Ich zachowania stają się też coraz mniej logiczne, jakby reżyser i scenarzysta chcieli jeszcze podbić atmosferę grozy. A to nieco nie działa, bo im głupiej panie się zachowują, tym widz częściej krzywi się z zażenowania.
A o bohaterkach mówiąc... To niestety są potwornie nijakie. Oczywiście prym wiedzie Natalie Portman i to ona jest najbardziej zapadającą w pamięć postacią. Pozostałe panie... Cóż, są. Ten czasownik szczególnie odnosi się do Tuny Navrotny, która znika z ekranu jeszcze zanim na dobre możemy nauczyć się imienia jej bohaterki. Tak, gdzieś tam w tle przewijają się Gina Rodriguez, Jennifer Jason Leigh i Tessa Thompson, ale właściwie... Mogłyby być zastąpione zupełnie każdą inną osobą. Niby każda ma jakiś tam problem, ale film praktycznie się do nich nie odwołuje. Tak na dobrą sprawę, to nie sposób którąkolwiek z nich jakoś bardziej polubić - są absolutnie nijakie i płaskie, służą jedynie za tło. Bo przecież sama do Iskrzenia Lena wejść nie mogła, prawda?
Anihilacji czegoś po prostu brak. Był pomysł, była fantazja, ale wszystko utonęło w bezsensach. Kiedy człowiek ogląda sci-fi to podchodzi do niego nieco inaczej, niż do fantasy - potrzebuje więcej wytłumaczeń, choć odrobiny nauki, która trzymałaby się kupy. Tutaj to się niestety rozjeżdża. I wiem, że jest masa teorii o psychologicznej głębi tego tytułu... To nie tak, że jej nie widzę. Jasne, jest tu kilka przesłań o samozniszczeniu, o dążeniu do własnej zagłady, o chęci życia chociażby, ale to wszystko nie zamaskuje absolutnie dziwnego i bezsensownego zakończenia. Mieszanie gatunków jest w porządku, ale tu mam wrażenie, że reżyser chciał za bardzo. Thriller, horror, psychologia, sci-fi... No cóż, nieco tego za dużo, albo zbyt nieumiejętnie zrobione. A szkoda.

wtorek, 4 września 2018

"Underworld: Przebudzenie" czyli psujemy naukę

Kolejna część sagi Underworld przed nami i dzięki temu jesteśmy już coraz bliżej końca. Pamiętam, że po pierwszym obejrzeniu "Przebudzenia" byłam ostro zażenowana... No cóż, to uczucie towarzyszyło mi podczas powtórnego seansu.
W końcu ludzie odkryli istnienie Lykan i wampirów. Przerażeni istnieniem takich potworów robią wszystko, by je wyeliminować. W międzyczasie Selena (Kate Beckinsale) zostaje schwytana i poddana hibernacji na następne 12 lat. Gdy się obudzi, będzie musiała zmierzyć się z światem, który niezwykle się zmienił i w którym to ona jest teraz zwierzyną, a nie łowcą.
Cieszyłam się na kolejną odsłonę przygód Seleny, ale od początku coś mi w tej części nie pasowało. Może to właśnie ludzie - których to oryginalna trylogia dość mocno ignorowała - byli tą irytującą stroną? A może jeszcze większe wrzucanie się w tanie motywy, jak tajne, rządowe laboratorium, zaginione dziecko, połączenia umysłów (. . . To naprawdę nie ja to wymyśliłam, okay? Ja wiem, jak to brzmi)? A może po prostu połączenie tego wszystkiego?
Po raz kolejny Selena jest niepokonana, wręcz w przesadzony sposób - ale w porządku, do tego trochę można było przywyknąć. Problem w tym, że tutaj to się gryzie z całą resztą świata przedstawionego, bowiem w tej rzeczywistości wampiry i Lykanie stali się zdecydowanie słabsi, a to ludzie są górą - Selena zaś nieodmiennie rozwala wszystkich, wychodzi z tego bez szwanku i nigdy nie pudłuje. I trochę to boli, bo powinna być chociaż odrobinę słabsza! W dodatku scenariusz coraz bardziej zahacza o naukę, a coraz mniej rzeczy tłumaczy magią i niestety... To wcale nie działa dobrze. Przykro mi, ale kiedy ostatni raz pani Meyer próbowała bawić się w chromosomy u wilkołaków i wampirów, to naprawdę się nie udało i każdy powinien brać z tego przykład - takie rzeczy po prostu nie mają prawa się udać.
Co z nowymi aktorami? No cóż, jest tu ich dużo, bo właściwie ze starej obsady została tylko Beckinsale, która wciąż prezentuje się mrocznie, tajemniczo i dobrze. Pojawiają się więc Theo James, Michael Ealy, India Eisley czy Stephen Rea, ale żadna z tych osób nie ma w sobie nic charyzmatycznego - może jedynie Ealy dobrze się komponuje z tą nową fabułą, grając ludzkiego policjanta, starającego się rozwiązać zagadkę ucieczki eksperymentu z laboratorium. Sceny walki? Cóż, często już są zanadto przesadzone, brakuje im świeżości i ciekawych zagrań. Brakuje tu ciekawego rozwiązania, które wgniatałoby w fotel, jak w pierwszej części sagi. Z całą pewnością całość nie zachęca do kolejnej części, a przecież wciąż czeka ona na mnie...

niedziela, 2 września 2018

"Underworld: Bunt Lykanów" czyli wampirzo-wilkołaczy Romeo i Julia?

Jakoś tak nie idzie mi ostatnio w oglądaniu filmów - mimo wakacji mam wrażenie, że mam jeszcze mniej czasu, niż do tej pory! Mimo to ciągle się staram i nie poddaję!
Zanim wojna między wampirami a lykanami na dobre się rozpoczęła, Viktor (Bill Nighy) sprowadził krwiożercze wilkołaki do roli swoich sług i strażników. Względami otoczył szczególnie jednego z nich - Luciana (Michael Sheen). Jednak nawet najbardziej lubiany niewolnik nie może marzyć, że jego pan pozwoli na związek ze swoją córką, Sonją (Rhona Mitra). Nieszczęśliwa miłość i okrucieństwo Viktora popchną Luciana do buntu, którego skutki przez następne tysiąclecia będą pobrzmiewać echem.
Przyznaję się bez bicia - to moja ulubiona część tej sagi. Nie jest szczególnie odkrywcza, bo każdy, kto widział pierwszą odsłonę wie, jaki finał miał romans Luciana i Sonji. A mimo to film ma coś w sobie - może to ten mroczny klimat średniowiecznych wampirów, które ściągają haracz od biedaków z miasta, może to kwestia kolejnej wersji historii Romea i Julii? Mam też wrażenie, że trochę mniej tu głupot, które się dostrzega w poprzednich (i następnych, ale do tego dojdziemy...) częściach. Michael Sheen nie błyszczy tu jakoś bardzo (co powitałam z żalem), za to Bill Nighy wciąż bryluje jako okrutny i mroczny Viktor. Reszta obsady... No cóż, jest. I tak można podsumować ich występ. Po prostu film nie skupia się tu na snuciu nowej opowieści, a przedstawieniu sytuacji, którą na dobrą sprawę już znamy. Nie ma tu nic więcej, niż w poprzednich Underworldach, ale to ciągle niezła rozrywka z przyjemnym klimatem, znanymi nam postaciami i tragicznym końcem. Ja ciągle ją lubię, szczególnie po odświeżeniu sobie części numer cztery.