piątek, 1 czerwca 2018

Remake kontratakuje! - "Miasteczko Salem"

Czas na kolejną opowieść, która wyszła spod pióra Stephena Kinga. Jeśli macie dość słodkich, filozoficznych wampirów, to "Miasteczko Salem" jest dla was - krew, flaki, generalnie dużo klasycznego podejścia do wampiryzmu. Od 40 lat powstały dwie ekranizacje tego dzieła - jedna w roku 1979, druga w 2004. Obie długie, dokładne... Ale czy dobre? I która radzi sobie lepiej z tą historią?


Oba filmy są długie - trwają po trzy godziny każdy - więc można by było powiedzieć, że historię opowiadają porządnie. Faktycznie tak jest, ale każdy z nich robi to w nieco inny sposób. Wersja z 1979 bardzo się skupia na budowaniu małomiasteczkowego klimatu pełnego zdrad, kłamstw i oszustw. Jasne, nie brak tu wampirów, ale ja miałam wrażenie, że są one jedynie dodatkiem. W 2004 roku Salomon postawił na coś innego - na horror zaznaczony dzięki nieustannemu niepokojowi, który calutki czas towarzyszy widzowi. Mnie tu może tego klimatu miasteczka na końcu świata - a wszelkie międzyludzkie historie przywodzą raczej na myśl tani melodramat - za to więcej dziwnych i niepokojących sygnałów, które do nas dochodzą. Nie umiem powiedzieć, co podoba mi się bardziej - obie historie są poprowadzone ciekawie, obie zawierają dużo szczegółów z książki, obie generalnie trzymają się konceptu. Zakończenia są nieco inne, tak samo jak poprowadzenie niektórych postaci, ale żadna nie zrobiła na mnie takiego wrażenia, żebym mogła zakrzyknąć "arcydzieło!". 

Powiem wam szczerze - w książce Ben nie jest moją ulubioną postacią, mimo, że jest głównym bohaterem. To nie tak, że go nie lubię - po prostu jest mi w sumie obojętny. Może też dlatego żaden z panów go grających nie podbił mojego serca?


Bowiem absolutnie żadna z tych ról mnie nie zachwyciła. Gdybym musiała wybrać lepszego, to bez wahania wskazałabym na Davida Soula, ale tylko dlatego, że Rob Lowe był dla mnie zupełnym niewypałem, w tej roli. Wydawał się być zagubiony, chyba zupełnie nie wiedział, kogo ma grać - czy ma mieć traumę, czy ma być odważny, czy się załamywać? Pod tym względem Soul spisał się lepiej - jego gra jest konkretniejsza, dużo bardziej wyrazista, ale wciąż nie zrobił z Bena specjalnie ciekawej postaci. Po prostu... Jest i w sumie nieźle sobie radzi.

Wampiry. Przedstawiane na tak wiele sposób, a mimo to wciąż fascynujące dla wielu twórców i odbiorców. "Miasteczko" podchodzi do nich bardzo tradycyjnie - są to po prostu potępione istoty, które boją się święconej wody i wysysają z ludzi krew. Niby żadna filozofia... Ale nawet coś takiego da się różnie pokazać. Głównym antagonistą jest tu Kurt Barlow - najstarszy i najmądrzejszy z wampirów.

Jak widać, Tobe Hooper postawił na wampira w stylu Nosferatu - niebieska skóra, żółte oczy, karykaturalne wręcz kły. Jego monstra dokładnie tak wyglądają - pomalowane niebieską farbą, kiedy być może budziły grozę, jednak teraz wywołują uśmieszek politowania, którego nie sposób ukryć. Przykro mi, ale oglądając wersję z 1979 miałam wrażenie, że to taki horror klasy B i bardziej chciało mi się śmiać, kiedy pojawiały się wampiry, niż faktycznie czułam dreszcze.
Salomon zrobił to inaczej. Jasne, od razu widać, kto tu jest złą postacią - jego potwory są bledsze, mają podkrążone oczy, ale nie wyglądają śmiesznie. W gruncie rzeczy Barlow to całkiem miły staruszek i to decyduje o jego sile, bo przecież równocześnie to przerażająca i inteligentna istota. Wiem, że wiele osób czepia się, że w remake'u Barlow łazi po suficie, ale... Wiecie co? Nie przeszkadza mi to, a na pewno nie tak, jak niebieska farba na twarzy Naldera. Obaj panowie ze swoich ról wywiązali się świetnie, ale przygotowanie wampirów i przedstawienie ich w filmie bardzo pasowało mi w nowszej wersji.

Na plus dla remake'u mogę zapisać rolę Donalda Sutherlanda - jego postać jest fascynującym, szalonym człowiekiem, którego mogłabym w sumie oglądać na okrągło. Jednak mimo to... Po raz pierwszy nie potrafię zdecydować, która wersja podobała mi się bardziej. W oryginale doskonale odwzorowano dom Marstenów - jego wnętrza są przerażające i genialnie wprowadzają klimat - ale to dalej nie przeważa szali. Oba filmy są na tym samym, niezłym poziomie. Nie są arcydziełami, w sumie nie zapadają specjalnie w pamięć - da się je obejrzeć, ale nie przyciągają do siebie, nie zachęcają do kolejnego seansu. Po prostu... Są.


1 komentarz:

  1. Wybacz komentarz nie na temat, ale dziękuję za odwiedziny - i wreszcie wrzuciłam notkę (z wyjaśnieniem opóźnienia). Będę pisać częściej, a Twój blog sobie przy okazji poczytam ^^

    OdpowiedzUsuń