wtorek, 28 listopada 2017

"Praktykant" czyli potęga doświadczenia

Kiedy mózg staje się papką dobry, przyjemny film jest jak łyk świeżego powietrza po wyjściu z autobusu pełnego ludzi - niezbędny. Dziś zapraszam was na "Praktykanta".
Ben (Robert De Niro) nudzi się na emeryturze. Aktywny mężczyzna nie ma zamiaru kłaść się już do grobu, postanawia więc zaaplikować do prężnie rozwijającej się firmy. Zostaje przydzielony do samej właścicielki - wiecznie zapracowanej Jules (Anne Hathaway). Zderzenie dwóch światów może być katastrofą, a może tę dwójkę sporo nauczyć...
Anne Hathaway zawsze będzie mi się kojarzyła z "Diabeł ubiera się u Prady" i w sumie filmu w tej konwencji się spodziewałam. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że grana przez nią Jules nie jest wiedźmą z piekła rodem, ale sympatyczną, choć trudną osobą, o wielkich ambicjach, ale - niestety - nierozciągliwej dobie! A Ben to emeryt z klasą, nie bojący się nowych wyzwań, a w pełen uroku i mądrości, płynącej z doświadczenia! Z takimi bohaterami każdy film byłby ciekawy. "Praktykant" okazał się dużo mądrzejszy, niż na początku sądziłam - mówi nie tylko o spełnianiu marzeń, ale także o poświęceniu, umiejętności wybaczania czy przyjmowania pomocy. Z pośród ostatnich komedii to jedna z tych, która podobała mi się najbardziej i chętnie do niej wrócę. Ma przyjemny klimat, ciekawą fabułę (może odrobinę przewidywalną, ale nadrabia humorem i urokiem), dobrą obsadę (De Niro wypada świetnie, a Hathaway ani trochę mu nie ustępuje, oboje tworzą naprawdę świetny duet) i fantastyczny humor. Wiele gagów jest tak naturalnych, że naprawdę jestem w stanie w nie uwierzyć - to realne sytuacje, które potrafię sobie wyobrazić w swoim codziennym życiu. Jeśli szukacie filmu, który nie obrazi waszej inteligencji, pokaże ciekawe połączenie dwóch pokoleń, a do tego trochę rozbawi a trochę wzruszy, to polecam ze szczerego serca "Praktykanta"!

sobota, 18 listopada 2017

"Siódmy syn" czyli fantasy o nędznym zapleczu

Przysięgam - po tym tytule daję sobie spokój z młodzieżowymi filmami (przynajmniej na jakiś czas)!
Dawno temu mistrz Gregory (Jeff Bridges) pokonał najpotężniejszą z czarownic - Mateczkę Malkin (Julianne Moore). Jednak zlitował się i nie zabił jej. Ten ludzki gest sprowadził na niego po latach problemy, bowiem Malkin poprzysięgła zemstę i potężniejsza niż kiedykolwiek zamierza pogrążyć cały świat w mroku. Młody Tom (Ben Barnes) - siódmy syn siódmego syna, obdarzony potężną mocą - zostaje czeladnikiem Gregory'ego i pragnie pomóc mu w pokonaniu wiedźmy. Na jego drodze staną nie tylko ciężki trening, ale też młoda Alice (Alicia Vikander)...
Kiedy zaczęłam seans od razu przyszedł mi na myśl "Eragon" i to skojarzenie pozostało ze mną do samego końca. Tu też był pomysł - całkiem ciekawy, może nie wybitny, ale niezły - były możliwości, ale lenistwo, niedoróbki i ogólna słabizna kompletnie go zniszczyły. Cała akcja leci na łeb na szyję, brakuje mądrych, ważnych i powolnych scen, które nieco by balansowały to całe szaleństwo. Mamy wątek miłosny wyjęty zupełnie z czarnej dziury - uczucie pojawia się nagle, z nikąd, wyjaśnione jest pokrętnie jakimś "przeznaczeniem", ale na dobrą sprawę nikt w sumie nie wie, czy w to wierzyć czy nie. Same realia świata nie są właściwie przedstawione - ani nie wiadomo gdzie, ani w jakich czasach, ani dlaczego, krótko mówiąc, nic. Nie wiemy też za bardzo skąd się biorą czarownice, czym jest osławiony Mrok... Wiecie co, w ogóle nic nie wiemy. Pełno w tym wszystkim fabularnych dziur i uproszczeń - pewne rzeczy się dzieją, a jak scenarzysta nie ma pomysłu jak je wyjaśnić, to robi to MAGIĄ. Po dwudziestu minutach to męczy, po czterdziestu drażni, a po godzinie doprowadza do szału.
Obsada byłaby tu ogromnym plusem, gdyby nie fakt... Że Jeff Bridges chyba chciał za bardzo. W sumie nie rozumiem, dlaczego nagle zaczął seplenić, to nie jest nijak uzasadnione, ale okay, przeżyłabym... Gdyby cała jego postać nie była tak okropnie groteskowa. To ten typ postaci, której się po prostu nie lubi, mimo, że powinno się jej kibicować. Barnes i Vikander wypadają nijako - zarówno we wspólnych, jak i indywidualnych scenach - i szczerze mówiąc to ich bohaterowie są tak nudni, że to aż boli. Dużo sobie obiecywałam po Alice, bo to była osoba z potencjałem - młoda wiedźma, która chce zerwać z tradycją, wyzwolić się spod wpływu matki i ciotki... Ale to było tak potwornie miałkie! Nie mam pojęcia dlaczego, po prostu wyszło to źle! Jedyną aktorką, która jakoś to wszystko trzyma w kupie jest Julianne Moore, ale nawet ona nie jest w stanie podtrzymać całego filmu.
Ogólnie to "Siódmy syn" jest marnym fantasy, które można spokojnie ominąć i nie marnować na nie czasu, bo nie ma w nim właściwie niczego oryginalnego czy ciekawego. To taki "Eragon", tylko chyba boli trochę mniej.

poniedziałek, 13 listopada 2017

"Dziewczyna warta grzechu" czyli komedia w stylu Allena

Chciałam na moment odpocząć od kina dla nastolatków, ale nie miałam ochoty na ciężkie klimaty. Postawiłam więc na komedię, lekką, przyjemną, z całkiem ciekawą obsadą. I co mi z tego przyszło?
Reżyser Arnold (Owen Wilson) przyjeżdża do Nowego Jorku i zamawia sobie dziewczynę do towarzystwa. Po przyjemnym wieczorze mężczyzna proponuje pięknej Isabelli (Imogen Poots), że da jej trzydzieści tysięcy dolarów, jeśli tylko zrezygnuje z tej pracy i zajmie się spełnianiem swoich marzeń. I cała historia zakończyłaby się pewnie szczęśliwie, gdyby Isabella nie zjawiła się kilka dni później na przesłuchaniu do sztuki, którą reżyserować ma Albert, a w której grać ma jego żona (Kathryn Hahn). Zazdrosny o nią dawny kochanek (Rhys Ifans) wyczuje sytuację i spróbuje odzyskać jej względy, zaś w całą sytuację wmiesza się nie do końca normalna pani psycholog (Jennifer Aniston)...
Przyznam szczerze, że nie rozumiem, co ludzie widzą w filmach Woody'ego Allena. Zazwyczaj są dla mnie mało zabawne, postaci irytują niemożebnie i ogólnie dostaję po nich depresji (a podobno to komedie, więc chyba coś nie działa). Powinnam więc chyba dokładniej przyjrzeć się plakatowi "Dziewczyny", bo może wtedy nie uznałabym "och tak, na pewno na tym będę się świetnie bawić".
Fakt faktem, że nie było tak źle, jak mogłabym się tego spodziewać. Humor jest mocno sytuacyjny i polega głównie na zamyśle "komedii omyłek", w której każdy zna każdego, ale w sumie to o tym nie wie. Wszystkie postaci, mniej lub bardziej, są ze sobą połączone i stąd właściwie wynika większość zabawnych sytuacji. I o ile na początku to faktycznie ma sens i działa całkiem nieźle, tak potem... Robi się męcząco. Zbiegi okoliczności są wręcz niesamowite (bo przecież Nowy Jork to takie maleńkie miasto, nieprawdaż?! To całkowicie normalne, że wszyscy chodzą akurat do tej jednej, konkretnej knajpki!), a postaci z minuty na minuty robią się coraz bardziej irytujące. Właściwie nie ma takiej, której człowiek mógłby kibicować, bo każda z nich zachowuje się jak świnia lub oszołom, albo ewentualnie też dwa w jednym. Aktorsko wypada to też poniżej oczekiwań - jedynie Aniston trzyma poziom i gra konsekwentnie od początku do końca. Cała reszta może ten występ zaliczyć do typowych średniaków.
Czy polecam? Nie, w sumie to nie. Nie jest to film wybitny, właściwie nic nie wnosi i nie zapada w pamięć. Jeśli nawet lubicie klimaty filmów Allena, to chyba lepiej sięgnąć po oryginał, niż po tanią podróbkę.

sobota, 11 listopada 2017

"Wierna" czyli zupełne zaskoczenie

Kończę już moją przygodę z serią "Niezgodna", a robię to poznając ostatnią nakręconą część - "Wierną". Z tego co wiem umarły nie tylko plany kontynuacji, ale też pomysł na wydanie jej w formie serialu. Czy żałuję? O tym dowiecie się na koniec recenzji.
Tris i Cztery postanawiają pokonać mur i zobaczyć, co kryje się na obrzeżach Chicago. Żadne z nich nie domyśla się nawet, jak wiele niebezpieczeństw i tajemnic tam na nich czeka. Tym razem przyjdzie im zmierzyć się z układami dużo większymi, niż dotychczas, a ich uczucie zostanie wystawione na próbę. Czy zaufają sobie, czy też Tris wybierze inną drogę?
Ani "Niezgodna" ani "Zbuntowana" nie okazały się takimi hitami, jakich się spodziewano, dlatego też chyba reżyser postanowił coś zmienić. Całkowicie nowi scenarzyści postanowili zbudować tę historię w sposób odmienny od książki, nadać jej więcej dramatyzmu, mniej oczywistości i ogólnie chyba nieco ją "udoroślić". Czy im się udało? Cóż... Gdybyście mnie spytali to "Wierna" wyrosła na moją ulubioną część w całym cyklu. Nie dlatego, że jest dużo lepsza od swoich poprzedniczek, skąd! Ale właśnie dlatego, że nie jest tak okrutnie nastawiona na hołubienie Tris, dlatego, że wreszcie odgrywa tam rzeczywistą rolę ktoś poza nią! Caleb czy Christina, którzy przewijają się przez całą trylogię, są wreszcie realnymi osobami, które coś robią, mają jakieś swoje ideały, a nie jedynie są tłem. Problem w tym, że "Wierna" ma równocześnie całą masę logicznych błędów. Wymienianie ich tu nie ma sensu, bo narobiłabym wam spoilerów, ale uwierzcie - są tam, są głupie, są bardzo widoczne i ich wytłumaczeniem jest chyba tylko nieróbstwo i gapiostwo ludzi, którzy nad tym filmem pracowali. Widać też braki w budżecie - super zmodernizowany, pełen futurystycznych technologii świat jest... Em, mocno nijaki to dość łagodne określenie, ale zostańmy przy nim. Mało jest nowych, ciekawych lokacji, a wszystkie wnętrza wyglądają właściwie tak samo.
Towarzyszy nam też problem, nad którym znęcam się już trzeci raz, ale co mi tam - dorośli są idiotami, a nastolatka jest w stanie ich wszystkich rozwalić siłą swojej zajebistości. Błagam, to naprawdę przestaje być śmieszne, a zaczyna być żałosne. Nikt nigdy nie przewiduje, że Tris zachowa się tak, a nie inaczej i wszyscy dają się zaskoczyć jej hiper umysłowi i zdolnościom - ILE MOŻNA?! Rozwiązywanie każdego konfliktu w ten sposób jest zwyczajnie nudne!
No i cóż, film jest po prostu przewidywalny - ma na tyle mało postaci, że od razu wiadomo, jaką rolę zagra każda z nich. Peter znowu jest zdrajcą (a Tris i Cztery znowu mu na to pozwolą, mimo, że mogliby się w końcu czegoś nauczyć... I wiecie co? To nawet nie jest spoiler, nikt mi nie powie, że po obejrzeniu "Niezgodnej" i "Zbuntowanej" sam by tego nie przewidział), Tris ratuje świat, Cztery kłóci się z matką, tak do znudzenia.
Jednak czy obejrzałabym kontynuację? . . . Może to dziwne, ale tak. Nazwijcie mnie masochistką, ale jestem ciekawa, jak scenarzyści dokończyliby swój pomysł, który - w odróżnieniu od tego z książki - nie był nawet taki zły. Myślę, że gdyby reżyser dostał więcej pieniędzy, to druga część "Wiernej" wypadłaby nie najgorzej... Jednak skoro taki film nie powstanie, z ulgą zostawiam tę trylogię i odznaczam ją na liście "do obejrzenia" jako zaliczoną.

wtorek, 7 listopada 2017

"Zbuntowana" czyli tak wiele a tak nudno

Przyszedł czas na "Zbuntowaną". Lękałam się tego seansu, bo ciągle w głowie miałam wspomnienia z czytania książek, ale mówiłam sobie "zobaczysz, nie będzie tak źle, na pewno reżyser i scenarzysta się postarali pewne rzeczy usunąć...". No i faktycznie "aż tak źle" nie było.
Po walce w Erudycji Tris wraz z Cztery uciekają do kwatery Serdeczności, gdzie chcą się schronić przed polującą na nich Jeanine. Szybko okaże się jednak, że nie dane jest im uciec od problemów, bo te dopadną ich wszędzie... Konflikt między frakcjami narasta, we wszystko wmieszają się Bezfrakcyjni, a wszystkiemu zaradzić może tylko Tris...
Muszę przyznać, że w tym filmie doceniłam fakt, że nie mamy wglądu w myśli głównej bohaterki. Można powiedzieć, że dzięki temu w ogóle przetrwałam ten film, bowiem Tris bez swoich przemyśleń jest co prawda irytująca i nudna, ale nie aż tak nieznośna. "Zbuntowana" właściwie niczym się nad "Niezgodną" nie wybija - dalej jest nużąca, dalej koncept jest głupi i naiwny. W tej części dostajemy jednak niezwykłe nagromadzenie wydarzeń. To znaczy dzieje się, dzieje się dużo, ale każdy wątek jest jakby ucięty w połowie.
Na samym początku nasi uciekinierzy znajdują chwilę ukojenia w Serdeczności. Swoją drogą... To frakcja, którą upchnięto zupełnie na marginesie. Kojarzycie, co z Hufflepuffem zrobiła J.K.Rowling? Więc tak działają Serdeczni. To misie-pysie, które nie uznają przemocy, do każdego się uśmiechają i właściwie, to nie podejmują żadnego działania, bo tacy są "pacyfistyczni". LITOŚCI. To chyba najbardziej ograny schemat świata - młoda, odważna bohaterka próbuje przekonać dorosłych do działania. Było, było, było tyle razy, że nawet nie chce mi się przywoływać konkretnych przykładów.
Na szczęście nie dane nam długo napawać się tym powtarzanym do znudzenia motywem - Tris i Cztery muszą uciekać, trafiają na Bezfrakcyjnych, z nimi też specjalnie długo nie zostają, biegną do Prawości... I tak właściwie przez cały czas! Nie mamy czasu poznać nowych bohaterów, którzy są nam przedstawiani, bo od razu lecimy do kolejnej lokacji. Wydaje mi się, że warto by było choćby chwilę poświęcić na ukazanie nam tego - bądź co bądź - innego świata Chicago, zniszczonego przez wojnę i słabą sytuację ekonomiczną. Ale nieeee, po co! Lepiej poświęcić czas na ukazanie związku Tris i Cztery!
Swoją drogą, ten związek z części na część robi się coraz bardziej irytujący. Nie widać prawie, żeby ta dwójka rozmawiała, czy spędzała jakkolwiek czas. Jeśli już są razem to zapewniają się o swoim wielkim uczuciu lub całują. Szczerze...? To sprawia, że ciężko mi ich traktować jako poważnych ludzi. W ogóle biorąc pod uwagę, że Tris ma szesnaście lat, a w dodatku wiele jej zachowań to typowa poza zbuntowanej nastolatki, to traktowanie wydarzeń z tego filmu poważnie jest trudne. Mam uwierzyć, że nastolatka jest bardziej dorosła, dojrzała i ogólnie BARDZIEJ niż całe społeczeństwo? Że nikt wcześniej nie zdobył się na to, co ona robi właściwie bez żadnego problemu? Tris to typowa Mary Sue (wyidealizowana postać) - wszystko jej wychodzi, nikt nie jest tak inteligentny, błyskotliwy, niesamowity i ogólnie wyjątkowy. To drażniące, bo dodatkowo Woodley dalej, nic a nic, nie zmieniła swojej gry aktorskiej - jedna mina przez cały film, przez co każda silniejsza emocja jest kompletnie sztuczna.
Myślę, że bez podkładu w postaci książki, ciężko się ogarnąć w fabule "Zbuntowanej" - tak jest chaotyczna i nieskładna. Gdyby poprowadzić ten film wolniej, rozwinąć interesujące wątki (a naprawdę, tutaj jest ich kilka!) to może wyszłoby to lepiej, a tak... No cóż, nie bardzo.

sobota, 4 listopada 2017

"Jarhead: Żołnierz piechoty morskiej" czyli wojna bez jednego strzału

W trakcie tygodnia czasem też uda się znaleźć trochę czasu na obejrzenie filmu! Tym razem tytuł wybierał mój narzeczony (nie spodziewaliście się tego, widząc tytuł nawiązujący do wojny, prawda?). O dziwo jednak... Przeżyłam i to nawet pozytywnie zaskoczona!
Młody Anthony (Jake Gyllenhaal) wstępuje do piechoty morskiej, by zostać snajperem. Po szkoleniu, wraz z towarzyszami broni, trafia do Iraku, gdzie spędzi kilka miesięcy na pustyni. Jednak sytuacja okaże się dużo trudniejsza do zniesienia, niż wszyscy myśleli.
Jeżeli szukacie typowego filmu wojennego z ogromną ilością strzelanin, masą krwi i flaków... To radzę szukać dalej. Jeśli zaś nie przeszkadza wam nieco konfundujący humor, wydzierający się Jamie Foxx, czy Gyllenhaal biegający nago po pustyni przyodziany jedynie w czapkę Mikołaja... To koniecznie obejrzyjcie ""Jarhead". Ten film jest dziwny, ale to nie jest wcale jego wada - wręcz przeciwnie, dzięki temu jest inny i ciekawy. I przede wszystkim szczery. Pokazanie, co młodzi żołnierze robią, kiedy brakuje im bitki, a muszą siedzieć w stanie gotowości to pomysł wręcz genialny i dziwię się, że nie wpadł na niego nikt wcześniej (a przynajmniej ja nie miałam okazji tego zobaczyć). Mamy więc sytuacje mniej lub bardziej niecenzuralne i absurdalne, ale też kilka momentów, które poruszają serce. Widzimy, jak mężczyźni tęsknią za domem, jak zjada ich zazdrość i niepewność, kiedy dostają listy od żon, dziewczyn i kochanek. W końcu też dostajemy dowody na to, że takim ludziom naprawdę może odbić, kiedy za długo nie mają nic do roboty - i nikt mi nie powie, że to nie jest zrozumiałe, oni w końcu siedzą pół roku na cholernej pustyni! Generalnie to jestem naprawdę zaskoczona, że "Jarhead" mi się podobał, bo nie sądziłam, że tak będzie. Świetny jest dobór ścieżki dźwiękowej, niektóre piosenki pasują po prostu idealnie. Podobają mi się zdjęcia - płonąca ropa naftowa tworzy tak niezapomniane wrażenie, że to po prostu trzeba obejrzeć. Aktorstwo... Może nie powiedziałabym, że jest wybitne, ale Gyllenhaal jest okay, Foxx gra świetnie, a całość łączy się naprawdę dobrze, czego chcieć więcej? Jeśli chcecie zobaczyć film, który was zdziwi, ale równocześnie poruszy i dostarczy jakiś prawdziwych i nie pompatycznych informacji o wojnie to zachęcam.

Ps. Wiem, że film ten ma jeszcze dwa kolejne sequele, ale... Pozwólcie, że sobie tego nie zrobię i nie będę psuć sobie wrażeń.