środa, 31 maja 2017

Remake kontratakuje! - "Psychoza" vs "Psychol"

Kto nie słyszał o "Psychozie"? Nawet, jeśli ktoś nie lubi thrillerów, nazwisko Hitchcock musiało choć raz przebrzmieć mu w uszach. A co ze słynną sceną prysznicową? Któż nie kojarzy tego rozdzierającego krzyku - choćby dlatego, że jest wykorzystywany w licznych innych filmach, gifach, vlogach itp. Ale czy wiecie, że ta słynna produkcja po 38 latach doczekała się remake'u? Czy to był dobry pomysł? Czy cokolwiek się udało? I czy to w ogóle było potrzebne?


Siadając do oglądania "Psychozy" byłam podekscytowana, ale też lekko przerażona. To było moje drugie zetknięcie z Hitchcockiem - pierwszym były "Ptaki", które były dla mnie tak ogromną traumą, że chyba nie zmierzę się z nimi po raz drugi (a na pewno nie w najbliższym czasie). O dziwo jednak "Psychoza" przypadła mi do gustu. Ba, po zakończeniu seansu byłam zachwycona i rzuciłam się do czytania różnych ciekawostek, by jeszcze lepiej poznać film - tym razem od kuchni. Trzy dni później obejrzałam remake... I zonk. Dlaczego?
Zacznijmy od tego, że oba filmy opierają się na tym samym scenariuszu. Tak, dobrze czytacie - remake tak naprawdę nie jest remakiem, a kalką. Wszystko jest identyczne - wydarzenia, zachowania postaci, nawet dialogi. Już samo to dla mnie zdyskredytowało wersję z '98 roku - po co robić powtórkę z rozrywki? To nigdy nie wyjdzie tak samo dobrze!
Sama fabuła to połączenie kryminału i horroru. Miaron Crane wykrada swojemu szefowie 40 tysięcy dolarów i ucieka z nimi, chcąc się spotkać ze swoim ukochanym. Po drodze zaskakuje ją burza i tak kobieta trafia do motelu prowadzonego przez Normana Batesa. Mężczyzna jest bardzo samotny, ponieważ mieszka jedynie ze schorowaną i apodyktyczną matką. Niepozorne wydarzenia zmieniają się, kiedy Marion zostaje zamordowana, a w jej poszukiwania włącza się jej siostra i kochanek.
Jestem naprawdę fanką tego scenariusza i w moim odczuciu jest praktycznie bezbłędny - idealnie dozuje napięcie, ma genialny zwrot akcji, a akcja toczy się wartko. Jednak dalej uważam, że idealne kopiowanie go jest idiotyzmem, tak więc punkt w kwestii fabuły przypada oryginałowi - po prostu był pierwszy.

Chyba najbardziej niesamowitą postacią "Psychozy" jest Norman Bates. Uroczy, miły młodzieniec, który wydaje się być bardzo samotny i nieszczęśliwy, ale równocześnie skrywa przed światem sekret... To postać skomplikowana i trudna do oddania w sposób wiarygodny. Która wersja lepiej nam go przedstawiła?

Odpowiedź jest jasna dla każdego, kto zapoznał się z obydwoma wersjami. Anthony Perkins był urodzonym Batesem - idealnie oddawał jego szaleństwo połączone z niewinnością. Jego psychodeliczny uśmiech sprawia, że nawet patrząc na zdjęcie mam ciarki. Vince Vaughn nie ma nawet połowy tej naturalności - jego kreacja zupełnie mnie nie przekonała. Uwielbiam scenę, w której Norman rozmawia z Marion o swojej matce - choć w obu wersjach użyto dokładnie tych samych słów to siła wyrazu tego momentu w '60 roku była milion razy większa niż w remake'u - tam to wszystko wypadło blado, nieprzekonująco, jakby Vaughn klepał po prostu tekst z pamięci. Perkins mnie urzekł i nie jestem w stanie powiedzieć o nim złego słowa - stworzył tę postać i idealnie się w nią wczuł.

Klimat, fabuła, jedna z głównych postaci... Jednak jedną z najważniejszych rzeczy są sceny grozy - bez nich nie byłoby horroru. No właśnie, jak one wypadły?

Na dzień dzisiejszy sceny morderstw (w tym ta pod prysznicem) w oryginale wypadają... Cóż, odrobinę śmiesznie. Widać, że nóż nie ma szans trafić w ciało, przez co nieco siada realizm... Mimo wszystko dalej jest to swego rodzaju klasyk, w dodatku o ciekawym pomyśle. W remake'u... Byłam załamana. Serio. Nóż nie dość, że po raz kolejny omijał ofiarę to w dodatku aktorka rzuca się jakby ją kopał prąd, w środku sceny morderstwa pojawiają się wstawki zachmurzonego nieba... Czym był ten dziwny pokaz?!
Scena kulminacyjna za to... Cóż, w oryginale to ideał, tam gra po prostu wszystko - muzyka idealnie buduje napięcie, aktorzy wyglądają rzeczywiście grają przerażonych, a Perkins wydaje się być wcieleniem samego Diabła. Za to w nowej wersji w tej scenie nie poszło nic. Mimo, że muzyka ta sama (tak, oprócz scenariusza zerżnięto też genialny soundtrack Herrmanna), to Vaughn nie udźwignął tej sceny, a w dodatku mimika aktorki - swoją drogą, mowa tu o Julianne Moore - kuleje wybitnie. Kobieta wygląda na znudzoną, ewentualnie lekko zdumioną, ale z całą pewnością nie przerażoną! Siadaj remake'u, pała!

Muszę też poskarżyć się wam na jeszcze coś. Mianowicie... No cóż, film z lat 60. miał prawo się zestarzeć, prawda? Spodziewałabym się, że kiedy ktoś 36 lat później zrobi remake to naprawi błędy, poprawi scenografię, ogólnie - skorzysta z tego, co przyniosła nam technika.
Kiedy oglądałam wersję z '98 miałam wrażenie, że oglądam ten sam film, tylko w kolorze.
Poważnie. Reżyser specjalnie kopiował WSZYSTKIE błędy, jakie pojawiły się w oryginale, plus dorzucił jeszcze swoje własne. Nie rozumiem tego, nie chcę zrozumieć i uważam, że było to kompletnie niepotrzebne. Cały remake był zupełnie zbędny, wyszedł koszmarnie. Wszystko, co w nim dobre zostało przekopiowane ze słynnego oryginału, a to naprawdę źle o nim świadczy.
Werdykt: Zdecydowanie wygrywa wersja Hitchcocka, bez dwóch zdań. Wersja z '98 woła o pomstę do nieba i naprawdę - nie radzę jej oglądać, bo można sobie jedynie zepsuć świetny film.

poniedziałek, 29 maja 2017

"Dwóch Jake'ów" czyli niepotrzebny sequel

Jakie było moje zdumienie, kiedy odkryłam, że "Chinatown" doczekało się sequelu! Co prawda wyreżyserował go już nie Polański a sam Nicholson (który ponownie wcielił się w rolę detektywa Jake'a), ale za scenariusz odpowiadał ten sam Robert Towne... Cóż, obejrzałam z czystej ciekawości i niestety - zawiodłam się.
Po 16 latach Jake (Jack Nicholson) dalej pracuje jako detektyw. Kiedy zgłasza się do niego klient, chcący przyłapać niewierną żonę sądzi, że to będzie standardowa sprawa. Jednak dochodzi do morderstwa i Jake znów zostaje wplątany w sprawę, które do końca nie rozumie. Wypływa nazwisko Katherine Mulwray, wdowa po zabitym (Madeleine Stowe) zaczyna się narzucać detektywowi, a klient nie chce mu wyjaśnić, co tak naprawdę się dzieje.
Szczerze mówiąc oglądając ten film miałam wrażenie, że oglądam gorszą wersję "Chinatown" - ze słabszym scenariuszem, mniej charakterystycznymi postaciami i bez klimatu. Niestety, o odczucie towarzyszyło mi przez cały seans i jest ze mną do teraz - to po prostu odgrzewany kotlet. Intryga już tak nie wciąga, Madeleine Stowe, która miała być chyba drugą Faye Dunaway, mogłaby być nawet ciekawa, gdyby nie to, że jej wątek urywa się w środku filmu. Kilka scen w ogóle prowadzi do nikąd - dalej nie wiem, jaki sens miało wprowadzenie postaci narzeczonej Jake'a, która w filmie nie robiła zupełnie nic i żadnego wpływu na fabułę nie miała. W dodatku największą tajemnicę filmu... Cóż, przejrzałam po dwudziestu minutach, a to bardzo źle świadczy o poziomie. Widać, że Nicholson bardzo się starał oddać tę postać w dokładnie taki sam sposób, ale to też jest strzał w kolano - mam uwierzyć, że przez 16 lat ten mężczyzna w ogóle się nie zmienił? Być może gdyby był to niezależny film, a nie sequel, oglądałoby się go inaczej, jednak tak... Cóż, wypada blado i nijako. Chyba szkoda czasu.

"Orzeł wylądował" czyli Niemiecki mundur

Ach, muszę się naprawdę wziąć do roboty, bo jak tak dalej pójdzie to nigdy nie skończymy z chłopakiem "Dynastii Tudorów" i cały czas to on będzie wybierał filmy! Choć muszę przyznać - niepotrzebnie bałam się "Orła". To niezupełnie film wojenny, w każdym razie tę wojnę zepchnięto tam na margines. Ja wcale nie narzekam!
Pułkownik Kurt Steiner (Michael Caine) został wraz ze swoimi ludźmi zesłany do wykonywania wręcz samobójczych misji. Wszystko to z powodu zachowania "niegodnego niemieckiego oficera" - mianowicie uratowania żydowskiej dziewczyny i głośnego krytykowania wyższego stopniem. Kiedy więc powstaje plan powstania Winstona Churchilla oczywistym staje się, że to właśnie oni zostaną oddelegowani do tego ryzykownego zadania. Zrzuceni w przebraniu polskich spadochroniarzy, Niemcy lądują w malowniczym brytyjskim miasteczku. I wszystko poszłoby dobrze, gdyby nie pewien wypadek w młynie...
Moim podstawowym problemem, który pojawia się zazwyczaj podczas oglądania filmów wojennych, jest zupełne nieznanie realiów. Jasne, wiem, kiedy była II Wojna Światowa, ale wszystkie bitwy czy dowódcy... No cóż, jestem raczej nieobeznana w temacie. Tutaj ten problem nie istnieje, ponieważ, jak pisałam wyżej, wojna jest jedynie tłem wydarzeń, które są całkowicie zmyślone. Sam koncept jest naprawdę ciekawy - porwanie Churchilla, praktycznie samobójcza misja dla upodlonego oddziału i ich dowódcy. Jednak w moim odczuciu film ma kilka sporych problemów... Podstawowym jest na pewno jego długość i tempo, w którym rozwija się akcja, zwłaszcza na początku. Wszystko to, co streściłam wam w krótkim opisie... Cóż, zajmuje przeszło półtorej godziny filmu. I tak, zdjęcia uroczego miasteczka są całkiem ładne, ale ile można je oglądać?! Tak więc w filmie, gdzie spodziewać by się można było jakiegoś wojska, jakiś planów, taktyki... Przez blisko godzinę patrzymy jak Irlandczyk (Donald Sutherland) przeżywa błyskawiczne zakochanie, a dziewczyna w ciągu dwóch dni wpada w miłość tak głęboką, że jest w stanie zabić! Przyznam się szczerze, że patrzyłam na to z rozdziawionymi ustami i niemym pytaniem "Co?!" w oczach. Minęły dwa dni, a ja dalej nie rozumiem, po co wciśnięto ten wątek i czy naprawdę był tak niezbędny dla całej fabuły. Sam Liam to postać komediowa, rzucająca niewybrednymi żartami, ale jednak dająca się lubić - ciągle jednak mam wrażenie, że nie był do końca potrzebny.
I choć miło było zobaczyć Niemców od drugiej strony, a nie tylko ukazywanych jako ludzi bez serca... Muszę przyznać, że Michael Caine nawet będąc Niemcem pozostał Brytyjczykiem. Jego maniera wciąż przywodziła mi na myśl Alfreda, którego grał w "Mrocznym rycerzu" - ta sama grzeczność, mądrość i opanowanie. Brakowało jeszcze, żeby podał herbatę Amerykanom...
Do tego... Ja przepraszam, ale kto na terytorium wroga ubiera niemiecki mundur?! Ja rozumiem - honor, duma narodowa, wszystko jasne, ale to już jest zachowanie graniczące z głupotą. Wydawało mi się to strasznie leniwe ze strony scenarzysty - jakby nie mógł wymyślić innego sposobu na zdekonspirowanie Niemców i złapał się przysłowiowej brzytwy.
Tak więc największym moim problemem, kiedy oglądałam ten film, było to, jak mam go traktować? Wstawki komediowe, momentami wręcz zakrawające o absurd były zupełnie niepotrzebne, ale z drugiej strony zabrały prawie godzinę filmu. Następnie przechodzimy do faktycznej akcji i tę część oglądało mi się zdecydowanie lepiej - to były w końcu wydarzenia, których się spodziewałam. Całość... Cóż, takie 6/10, niezłe, ale bez szału. 

niedziela, 28 maja 2017

"Krąg" czyli po co komu prywatność?

Są takie filmy, które przerażają. Nie za sprawą krwi, latających flaków, czy wariata z siekierą. Nie, chodzi mi o przerażenie, które ogarnia człowieka, gdy zaczyna się zastanawiać "A co by było, gdyby to była prawda?'. "Krąg" jest dokładnie takim filmem - pokazuje rzeczywistość wcale nie tak odległą od tej, w której na co dzień żyjemy i przekształca ją tak, że otwieramy oczy ze zdumienia i przerażenia.
Mae (Emma Watson) dostaje pracę w globalnej sieci Circle. Wszystko wydaje się być idealne - dadzą jej świetną pensję, ubezpieczenie zdrowotne, będzie blisko swojej przyjaciółki Annie (Karen Gillan), a dodatkowo uda jej się poprawić sytuację chorego na stwardnienie rozsiane ojca i opiekującej się nim matki. Brzmi jak bajka, prawda? Cóż, jednak Circle to coś więcej niż praca i Mae szybko przekonuje się, że jeśli chce tu coś osiągnąć, to nie ma już powrotu do samotnych wypraw kajakiem... Czy przekonujący Bailey (Tom Hanks) wciągnie ją w korporacyjną machinę?
Historia nie jest specjalnie odkrywcza - to chyba połączenie wszystkich filmów z cyklu "zła korporacja" z "Nerve" i "Salą samobójców", ale mimo to podeszłam do niej z zaciekawieniem i otwartością. Moim zdaniem warto robić takie filmy, jeśli tylko będą poprowadzone w sposób porządny. Czy ten jest? Cóż... Całość zapowiadała się naprawdę nieźle! Mae to idealistka, widać to od razu. Chce czegoś więcej niż nudnej posady za biurkiem, w dodatku obchodzi ją los rodziców - ot sympatyczna bohaterka, nic specjalnego. Kiedy dostaje się do Circle jej życie się zmienia i ona sama nie do końca się w tych zmianach odnajduje - nagle każą jej brać udział w imprezach, o wszystkim pisać na swoim koncie, a bardzo dziwni i radości ludzi (którzy wydają się być czymś naćpani) powtarzają, że z jednej strony to tylko zabawa, ale z drugiej jeśli chce coś w firmie osiągnąć, to koniecznie musi się w to wszystko zaangażować. Spotkania firmowe to wielka debata, na której Bailey kusi perspektywą ogromnych możliwości, jeśli tylko Circle rozszerzy swój zasięg i pójdzie o krok dalej, a potem jeszcze dalej! Wszystko to z dobrotliwym uśmiechem Toma Hanksa, który kompletnie nie wygląda na złego gościa - a kto nie zaufałby kochanemu wujkowi?
Problem w tym, że filmowi brakuje wyrazu. Zmiany zachodzące w Mae są logiczne - poddawana powolnemu praniu mózgu dziewczyna zaczyna czuć potrzebę bycia obserwowaną, choćby dla własnego bezpieczeństwa - ale w jej działaniach brak zdecydowania i czasem trudno się połapać (zwłaszcza pod koniec), co ona tak naprawdę chce osiągnąć. Nie wiem, czy to wina Watson czy postać z gruntu jest tak dziwnie napisana, dość, że wyszło to źle. Dawny przyjaciel Mae, Mercer (Ellar Coltrane), który miał być ostoją normalności, wyszedł tak okrutnie sztucznie, że jego postać była mi solą w oku przez cały film. Aktor ma praktycznie jeden wyraz twarzy, ciężko więc uwierzyć, że wstrząsają nim jakiekolwiek emocje, a jego kłótnia z Mae wypada tak nierealistycznie, że do końca nie byłam pewna, czy ten koleś w ogóle mówi poważnie. Jaśniej wypadła za to Karen Gillan - najpierw naładowana narkotyczną energią, potem zaliczająca stopniowy zjazd, by w końcu stoczyć się na dno. Jednak ten przypadek to bardziej krytyka wyścigu szczurów, który panuje ogólnie w korporacjach, niż jakiekolwiek stanowisko wobec mediów społecznościowych i "życia" w Internecie. I nie zrozumcie mnie źle - lubię, kiedy film nie moralizuje, tylko pozostawia pole do interpretacji widzowi. Ale tutaj... Cóż, zabrakło mi mocnego akcentu, zakończenia, które jasno mówiłoby, jakie stanowisko zajęła Mae. Jej zachowanie na koniec jest tak niejasne, że właściwie nie wiadomo, czy pozbawiła wszystkich prywatności, czy po prostu zagrała producentom na nosie.
W dodatku film miał trochę fabularnych ślepych dróg, jak na przykład wątek założyciela Circle, Ty'a (John Boyega). Po co był ten koleś, czego chciał tak naprawdę i jaką rolę odegrał - to są świetne pytania, ale niestety film nie daje na nie odpowiedzi. Nie jestem w stanie ocenić postaci, kiedy nie znam ich motywacji! To samo dotyczy Baileya - czy był nastawiony na zysk? Co ukrywał w swoich prywatnych maila? Do czego chciał wykorzystać poufne dane? Ludzie, to nie są pytania niewielkiej wagi, one decydowałyby, jak mam odebrać ten film! Kiedy nie dostałam na nie odpowiedzi, czułam się... Oszukana. I do teraz się tak czuję - jakby ktoś podał mi całkiem ciekawy wstęp, może nieco oklepany, ale jednak ciekawy, po czym urwał w połowie i zostawił mnie tak.
To mogło być naprawdę ciekawe doświadczenie, bo podobał mi się sposób reżyserowania, prowadzenie kamery i coś, co niezmiennie robi na mnie wrażenie - wyświetlanie wiadomości na ekranie i przedstawienie w ten sposób wszelkich konwersacji (wiem, że to już któryś raz, jak wykorzystuje się to w filmach, ale ciągle mi się to nieodmiennie podoba). Ale tak wielkich dziur fabularnych wybaczyć nie mogę i to zaniża moją całkowitą ocenę. Żałuję, bo spodziewałam się czegoś bardziej wyrazistego i mocniejszego, a dostałam poprawną zaledwie papkę.

"Jutro będziemy szczęśliwi" czyli ile warte jest szczęście

Och, jak cudownie jest wrócić do pracy i obejrzeć sobie film, na który się miało ochotę już od jakiegoś czasu. Nie dalej jak dwa dni przed seansem w radio słyszałam, że francuscy krytycy narzekają, że to "zbyt lekka komedia" o "błahych kwestiach". Jednak ostatnio wszystkie komedie z Francji wychodzą na naprawdę niezłym poziomie, tak więc nie zniechęcałam się. I po raz kolejny przekonałam się, że słuchanie krytyków to zły pomysł.
Samuel (Omar Sy) wiedzie beztroskie życie pełne alkoholu, imprez i pięknych kobiet. Wydawać by się mogło, że nic nie może sprowadzić go na ziemię, dopóki nie odwiedza go Kristin (Clémence Poésy) - kobieta, z którą spędził jedną noc. Na rękach ma niemowlę i twierdzi, że jest to córka Samuela. Kiedy kobieta podstępem zostawia mu dziecko mężczyzna jest przerażony - nie tak miało być! Jednak podróż do Londynu nie pomaga mu w odnalezieniu matki i skazany jest na wychowanie Glorii... Po dziesięciu latach Kristin wraca i chce odebrać mu córkę. Jaki finał spotka Samuela?
Muszę przyznać, że ten film mnie zauroczył. Omar jest wspaniały, idealnie oddaje wszystkie emocje targające bohaterem i świetnie przedstawił zmianę jego sposobu życia i myślenia. Jest zdecydowanie najjaśniejszym punktem filmu - bez niego myślę, że ubyłoby mu czaru. To trochę taka nowoczesna "Sprawa Kramerów" - ojciec zostaje sam z dzieckiem, wychowuje je, przywiązuje do niego i kiedy myśli, że wszystko jest idealnie... Cóż, pojawia się matka, która chce przejąć opiekę nad córką. Film sprawnie łączy wątki dorastania Samuela z jego walką o Glorię, a dodatkowo wprowadza zakończenie, które dosłownie depcze uczucia widza i sprawia, że nie da rady powstrzymać łez. Nie będę zdradzać o co chodzi, bo moim zdaniem to kompletnie zabiłoby magię, ale naprawdę - wszystko jest dużo bardziej skomplikowane, niż się wydaje. Chyba najbardziej zapadła mi w pamięci scena w sądzie, kiedy to Samuel wygłasza swoją mowę - całkowicie miażdżąca sytuacja, mimika i całym monolog Omara rozwaliły mnie na łopatki. Dodatkowym atutem z całą pewnością są piękne zdjęcia wybrzeży Francji, a do tego efektowne ujęcia Londynu.
I tu pojawia się moje pytanie: jak można powiedzieć, że to lekka komedia? Owszem, na samym początku film utrzymany jest w tonie zabawnym, jest masa zabawnych sytuacji, które dostarczają dużo rozrywki. Jednak gdzieś od połowy bardzo sprawnie zmienia punkt widzenia, tempo zwalnia, robi się poważniej, smutniej, czasem nawet dość groźnie (wizyty Samuela u lekarzy czy jego występy kaskaderskie). Od tej pory wszystko jest słodko-gorzkie, bo choć można znaleźć tu gagi czy śmieszne dialogi to patrzy się już na nie przez pryzmat tragedii, która rozgrywa się na ekranie. Walka Samuela i Kristin, ich niemożność porozumienia się i dramat z tym związany - to nie jest temat lekki! Jak można więc tak to określić? Z seansu wyszłam zapłakana i rozbita na kawałki, a mimo to z dużą dawką optymizmu, bo tak właśnie wszystko się kończy - słodko-gorzko. Spłycanie tego filmu do komedii to moim zdaniem duży błąd, bo jest w nim dużo więcej. Po prostu poważny problem społeczny został tu przedstawiony w nieco lżejszy sposób, ale to zupełnie nie odbiera mu tej tragicznej warstwy. Polecam wszystkim, którzy chcą obejrzeć mądry, ale nie za ciężki film.

sobota, 27 maja 2017

"Chinatown" czyli czarny film z femme fatale

Ostatnio sporo się u mnie dzieje - idą egzaminy, świat wywraca się do góry nogami, a ja aby się odstresować oglądam dużo filmów, niekoniecznie tych najnowszych. Tak jak wam pisałam miałam kilka dni przerwy, które poświęciłam na dokończenie 8. sezonu "Z Archiwum X" - byłam nieznośna, bo okropnie się ekscytowałam wydarzeniami, a moja miłość do agentki Scully promieniowała dokoła. Jednak teraz wracam, a na dobry początek prezentuję wam film Romana Polańskiego "Chinatown". Reżyser nawiązuje w nim do "czarnych filmów" ("film-noir"), popularnych w latach 40. i 50. ubiegłego wieku. Przyznaję, że to moje pierwsze zetknięcie z tym nurtem - a jak go odbieram możecie przeczytać poniżej.
Jake (Jack Nicholson) to prywatny detektyw, który cieszy się w mieście dobrą reputacją. Do czasu, kiedy tajemnicza kobieta zleca mu odkrycie, czy jej mąż ma kochankę. Pozornie banalne zlecenie komplikuje się, gdy bogaty biznesman okazuje się być martwy, zaś do Jake'a zgłasza się jego prawdziwa żona (Faye Dunaway), która chce wiedzieć kto i dlaczego podszył się pod nią i czy miał coś wspólnego ze śmiercią pana Mulwraya. Skomplikowana intryga, tajemnice z przeszłości i duże pieniądze - czy Jake'owi uda się wyjść cało z tak zawiłej sprawy?
Cała fabuła skupia się dokoła wątku kryminalnego i muszę przyznać, że ten prezentuje się imponująco - poszczególne poszlaki stopniowo odkrywają przed nami i bohaterem głęboko skrywane grzechy miejscowej elity, a zaskakujący zwrot akcji jest naprawdę nie do przewidzenia. Oprócz tego ciekawą sprawą jest też związek, który rodzi się między Jake'iem, a Evelyn - kobieta to piękna dama, która zwodzi detektywa i nigdy do końca nie wiadomo, czy jest to gra, czy może prawda. Jest fascynująca i przykuwa uwagę, nic więc dziwnego, że Jake nie może się jej oprzeć. Problem w tym, że... Cóż, między aktorami nie ma specjalnej chemii i to niszczy cały wątek. Dunaway jest tajemnicza i pełna czaru, ale nie mogę nic poradzić na to, że kompletnie nie pasuje mi w parze z Nicholsonem - nie ma między nimi ani jednej iskry. Tempo filmu rozwija się raczej powoli i nawet, kiedy dochodzimy do wyjaśnienia to nie przyspiesza specjalnie - przez to odrobinę ciężko się wczuć. Jake jest inteligentnym bohaterem, może go polubić - widać, że jest zagubiony w tym, co się dzieje, gangsterskie interesy nie są mu zbyt dobrze znane, więc czasem działa na oślep. Jednak sympatię budzą jego postępowanie i uczciwość. Nie jest to rola życia Nicholsona, ale myślę, że to przyzwoita kreacja, choć mi chyba nie zapadnie szczególnie w pamięć.
A co z typowymi dla nurtu czarnego kina elementami? Cóż, porachunki mafii to zawsze ciekawy temat, femme fatale są dla mnie niezmiennie fascynujące. Jedynie na co mogę narzekać to nieco zbyt wolne tempo rozwijania intrygi - przydałoby się nieco przyspieszyć, aby wprowadzić większe napięcie. Całość wypada więc przyzwoicie jako kryminał, jednak nie wybitnie, aktorzy spisują się dobrze, ale wydają się źle wybrani dla siebie - kiedy spojrzymy na nich jako na potencjalną parę nie widać tu tego "czegoś", co jest chociażby miedzy Sharon Stone a Michaelem Douglasem w "Nagim instynkcie". Nie żałuję obejrzenia tego filmu, cieszę się, że zetknęłam się z kolejną produkcją Polańskiego - lubię jego sposób kręcenia i ciągle pozostaję głęboko zakochana w "Dziecku Rosemary". Chyba jednak oczekiwałam trochę więcej po filmie, którego scenariusz nagrodzono Oscarem.

piątek, 26 maja 2017

Top 10 postaci-matek

Dziś prezentuję wam Top 10 najlepszych postaci-matek, jakie dane mi było oglądać w filmach. Wszystko z okazji dzisiejszego dnia mamy! Wszystkim paniom, którym dane jest mieć już swoje pociechy, składam najgorętsze życzenia, no i cóż - zapraszam do czytania!

10. Jamie Lee Curtis jako Tess Coleman - Zakręcony piątek
Tak, wiem, to nie jest specjalnie ambitny czy genialny film - ot komedia o zamianie ciał. Ale zawsze podobała mi się postać Tess Coleman - to uparta kobieta z zasadami, które stara się wpoić niełatwej córce. Popełnia błędy - zawsze okropnie mnie drażniło, że nie stara się zrozumieć, a jedynie uznaje swoje zdanie za absolutnie najlepsze - ale z drugiej strony potrafi się do nich przyznać i na koniec wyciąga ważną lekcję. Może to nie wybitny przykład matki, ale zapadł mi w pamięć.


9. Cameron Diaz jako Sara Fitzgerald - Bez mojej zgody
Kolejny przykład matki popełniającej błędy, jednak tu dochodzi niesamowity dramat, który przeżywa - jej dziecko umiera, a uratować je może tylko jego siostra, która nie chce przeżywać już więcej testów, nakłuć i wizyt w szpitalach. Sara, która na początku jest tak zdeterminowana, z czasem zaczyna się łamać, bać. Jest rozdarta pomiędzy córkami i ich potrzebami, czuje się niezrozumiana i zrozpaczona. Mimo wszystko jednak stara się usilnie zebrać wszystko do kupy, aby to jakoś funkcjonowało... Niesamowicie silna i odważna kobieta, świetna postać, a cały film godny polecenia.

8. Keira Knightley jako Georgiana - Księżna
A więc wychodzisz za mąż za bogatego księcia, myślisz, że od tej pory twoje życie będzie bajką... A jednak nie. Mąż cię zdradza, nie jesteś szczęśliwa, w końcu odnajdujesz pocieszenie u boku kochanka. Porzucenie niewiernego małżonka wydaje się tu oczywistym rozwiązaniem... Cóż, jednak sprawę komplikuje fakt realiów XVIII-wiecznej Anglii, a także posiadania ukochanych przez ciebie dzieci...
Georgiana jest dla mnie postacią tragiczną, niezrozumiałą i skomplikowaną. Muszę też przyznać, że podziwiam jej postępowanie, ponieważ nie każda kobieta byłaby w stanie znieść tyle, ile ona. Kiedy zdecydowała się opuścić ukochanego, ponieważ bała się, że nigdy więcej nie zobaczy dzieci... Cóż, podbiła moje serce i zapewniła sobie miejsce 8 na mojej liście. Poświęcenie samej siebie dla potomków zawsze w cenie.

7. Ariadna Gil jako Carmen - Labirynt Fauna
Sama się zdziwiłam, kiedy po wstępnej selekcji zobaczyłam, iż zostawiłam tę postać. Początkowo znalazła się na liście ze względu na masowe wrzucanie postaci matek, jednak wyrzucałam kolejne nazwiska, a ona wciąż trwała. Wiele głosów może krzyczeć "ale jak to, przecież ona zupełnie nie zwracała uwagi na swoje dziecko!" i w pewnym sensie będzie to prawda. Już wyjaśniam, dlaczego Carmen moim zdaniem zasługuje na bycie na miejscu 7, kiedy mowa o najlepszych matkach.
Bo ona poświęca właściwie całą siebie, żeby tylko córka była bezpieczna.
Mówię poważnie. Przez cały film było dla mnie jasnym, że ta kobieta nie wyszła za generała z miłości, lecz po to, by mieć ochronę, jedzenie i dach nad głową. Jako jego żona wiedziała, że jest bezpieczna i że wojna jej nie dosięgnie - a co za tym idzie takie same warunki będzie miała jej córeczka. Zaszła w niełatwą ciążę, znosiła wiele trudów, a to wszystko po to, by Ofelia mogła przeżyć. Nie można jej oskarżać o to, co się dzieje na końcu - nie mogła przewidzieć, że jej mąż zachowa się w taki sposób. Ta kobieta poświęciła swoje życie, by jej dzieci miały jak najlepiej, a jeśli to nie robi z niej wspaniałej matki, to nie wiem co mogłoby.

6. Meryl Streep jako Donna - Mamma Mia!
Donna jest wspaniałą matką! Owszem, jest zagubiona i skupiona na swoich problemach, ale przy tym naprawdę chce sprawić córce radość, pomóc jej w organizacji wesela i dać wszystko, co tylko można. Nawet kiedy nie zgadza się z decyzjami Sophie nie wtrąca się i pozwala jej żyć swoim życiem. Uwielbiam scenę, która towarzyszy "Slipping through my fingers" - to idealny sposób na pokazanie, co łączy te dwie panie i jak blisko są ze sobą.





5. Kate Winslet jako Sylvia Davies - Marzyciel
Bycie matką czterech, rozbrykanych synów nie może być łatwe. A bycie samotną matką czterech, rozbrykanych synów to już chyba prawdziwy koszmar. Sylvia to taka kobieta, która radzi sobie wbrew jakimkolwiek logicznym rozumowaniom - sama się utrzymuje, sama wychowuje dzieci, sama dba o dom i sama ukrywa swoją chorobę. Jest odważna, dzielna, nieustępliwa. Podziwiam i uważam, że to wspaniała postać, która zasługuje na miejsce w Top 10 najlepszych matek.





4. Meryl Streep jako Kate Gulden - Jedyna prawdziwa rzecz
To kolejny film, który pokazuje, jak trudne bywają relacje między matką a córką. Kate jest poważnie chora, a mimo to nie chce prosić o pomoc Ellen - wie, że tamta ma swoje życie, pracę, przyjaciół. Nie chce przewracać jej życia do góry nogami, woli sama się pomęczyć. Kiedy jednak zamieszkują razem stara się czerpać z ich relacji jak najwięcej pociechy i szczęścia, jej miłość do córki jest widoczna w każdej rzeczy, którą robi. Uwielbiam sposób, w jaki Kate udaje, że wcale nie czuje się źle - byle nie robić córce kłopotu. Cóż, chyba mam słabość to poświęcających się kobiet...




3. Viola Davis jako Rose Maxson - Fences
Więcej poświęcenia? Ależ proszę! Rose wychowuje nie tylko swojego syna, ale także dzieci męża z innych związków. Nie skarży się, nie narzeka. Jeden jedyny raz mówi, że nie tak wyobrażała sobie swoje życie - ale nawet wtedy zaznacza, że niczego nie żałuje, bo zrobiła to wszystko z miłości do męża i dzieci. To jedna z tych matek, która robi wszystko, by trzymać rodzinę razem - nawet, jeśli czasem musi zrezygnować z siebie i własnych pragnień. Szanuję, podziwiam, to naprawdę wspaniała postać.

2. Nicole Kidman jako Sue Brierly - Lion. Droga do domu
Wielka matka - choć adopcyjna. Kobieta, która wybrała ten sposób spełnienia swoich macierzyńskich marzeń, równocześnie pomagając obcym dzieciom z Indii. Równocześnie Sue absolutnie nie jest zazdrosna o to, że Saroo chce odnaleźć swoją biologiczną matkę - wręcz przeciwnie, kocha go i wspiera w tym przez cały czas. Moim zdaniem taka postawa wymagała wielkiej odwagi i miłości - niejedna z nas byłaby wściekła, że ukochany syn, chce ją "zostawić", tutaj zaś zupełnie nie ma miejsca na takie uczucia.

1. Alicia Vikander jako Isabel - Światło między oceanami
. . . 
Wiem, umieszczenie tej pani na miejscu pierwszym jest bardzo kontrowersyjne. Ale ja nic nie poradzę, że ja tak doskonale rozumiem pragnienia i tęsknotę tej kobiety. Kilka ciąż, poronienia, rozdarcie. I nagle cud, dziecko na plaży, jakby zesłane jej przez Boga. Czy to naprawdę dziwne, że je pokochała? Że samej sobie wmówiła, że naprawdę jest jego matką, że ta mała dziewczynka jest jej? Nie, nie uważam, by to było dziwne. Można się spierać nad etycznymi kwestiami jej postępowania, ale nie można jej odmówić, że kochała swoje dziecko i chciała dla niego jak najlepiej. Nawet po wielu latach myślała o nim, wciąż zadając sobie pytanie czy przypadkiem go nie skrzywdziła... Tak głęboka miłość sprawia, że uznaję tę postać za najwspanialszą matkę w moim zestawieniu.

Na dziś to już ode mnie wszystko! Powiem wam, że wybierając bohaterki do zestawienia odkryłam, że obejrzałam dużo więcej filmów opowiadających o ojcach... Cóż, jest to pomysł na dzień ojca! Dobrej nocy, trzymajcie się ciepło!

sobota, 20 maja 2017

"Jabłka Adama" czyli gruby nietakt

Ten film wybrała dla mnie przyjaciółka, rzucając mi w ramach wyzwania "Masz to obejrzeć i opisać na blogu!". Tak więc obejrzałam i opisuję! Tym samym zakańczam też cykl filmów i robię sobie chwilową przerwę na seriale.
Neonazista Adam (Ulrich Thomsen) wychodzi z więzienia i trafia na wiejską parafię, w której ma odbyć resocjalizację. Pozornie nudne i nieciekawe miejsce ma w sobie jednak coś niesamowitego - zarządzający parafią pastor Ivan (Mads Mikkelsen) jest osobą pogodną, ugodową i niesamowicie pozytywną. To doprowadza Adama do szału - postanawia za wszelką cenę zburzyć wiarę Ivana. Który z nich wyjdzie ze starcia cało, a który się złamie?
Od razu zaznaczę - to był jeden z dziwniejszych filmów, jakie widziałam. Ivan jest postacią napisaną tak genialnie, że wywołuje w widzu (i w Adamie przy okazji) całą masę sprzecznych uczuć - rozbawienie, zdumienie, momentami niechęć, czasem poczucie, że naprawdę jest z nim coś nie tak. Ja przez cały czas nie mogłam się zdecydować, czy ten człowiek jest wariatem, czy może wręcz przeciwnie, jest geniuszem, który chce oświecić świat. Na koniec jednak wyciągnęłam swoje wnioski - Ivan w moim odczuciu jest niezwykle nieszczęśliwym mężczyzną, który zamknął się w swojej bańce złudzeń. Wydobyty z niej traci wiarę i chęci do życia, choć przecież poznaje prawdę - teoretycznie właśnie wtedy powinien być szczęśliwy. Niezwykle spodobał mi się ten motyw, bo pokazuje jak wiele wiara może dać człowiekowi i wnieść w jego życie. I nie mówię tu tylko o wierze, jako o zjawisku religijnym - wszak Ivan wierzy w masę rzeczy, a jego pozytywne nastawienie wynika z poczucia misji. Mikkelsen zagrał niesamowicie, jego kamienna twarz idealnie się nadawała do tej roli. Większość scen, w których występuje, przesiąkniętych jest czarnym humorem - składają się na niego stoicki spokój, niesamowite dialogi i sposób wyrażania się, a także wciąż obecny optymizm. Wyrażenie "gruby nietakt" (cóż za przepiękny eufemizm dla, na przykład, uderzenia kogoś w twarz!) chyba na stałe wejdzie do mojego słownika, a chęć dyskusji o wszystkim urzekła mnie niezwykle.
Z drugiej strony barykady mamy Adama, który chyba nie końca odnajduje się w otaczającej go sytuacji. Początkowo próbuje prowokować Ivana, przekonany, że to odpowiednia droga i szybko osiągnie sukces. Kiedy to się nie udaje jest zszokowany, zagubiony - utożsamiałam się z nim, w tym momencie, naprawdę! Konsternacja, w którą wpada udziela się widzowi, dzięki czemu łatwiej go zrozumieć. Nierozerwalnie postać ta powiązana jest z tytułowymi jabłkami i jabłonią - według mojej interpretacji odzwierciedlają one duszę Adama, którą nękają wątpliwości i problemy. Mężczyzna broni się przed przyjęciem obcej sobie filozofii, a równocześnie jabłoń nękana jest przez ptaki i zarazę. Dopiero, gdy mężczyzna postanawia się zmienić udaje mu się upiec obiecaną szarlotkę - "jabłko" dojrzało.
Całość jest wbrew pozorom dość smutna, jednak dzięki specyficznemu humorowi (który mi akurat przypadł do gustu) wydaje się lekka i przyjemna. Przesłanie też wypada pozytywnie, choć nieco ironicznie - jeśli tylko dobrze ci z tym, co wierzysz, powinieneś się tego trzymać, nieważne, co ci mówią. Oczywiście, można w to wpleść również wątek religii, Boga i pomocy z Jego strony, jednak nie wydaje mi się to konieczne - według mnie większą rolę grają tu pozytywne myślenie i samozaparcie. To mocno pozytywny film, choć równocześnie ma swoje melancholijne i refleksyjne momenty. Równocześnie jest krótki i treściwy, więc na pewno nie zabierze dużo czasu, kiedy już zechcecie go obejrzeć. A warto to zrobić, naprawdę! Polecam z całego serca!
PS. Jeśli go nie polubicie to naprawdę będzie to gruby nietakt!

czwartek, 18 maja 2017

"Czerwoni" czyli zabójczy idealizm

To przedostatni film z tej tury - został mi jeszcze pewien specjalny tytuł, ale ciii... Do tego dojdziemy w swoim czasie. "Czerwoni" znaleźli się na liście ze względu na (po raz kolejny) Jacka Nicholsona. Kiedy wczoraj włączyłam sobie ten tytuł, przeczytałam pobieżnie opis i zobaczyłam, że całość trwa trzy godziny... Cóż, wiedziałam, że będzie ciężko. Nie spodziewałam się jednak, że aż tak.
Historia Johna Reeda (Warren Beatty) - dziennikarza, działacza politycznego i rewolucjonisty - który zafascynowany rewolucją październikową pragnie zaprowadzić socjalizm w USA. Jego życie nie byłoby takie samo, gdyby nie ukochana kobieta, Louise Bryant (Diane Keaton). Ich wspólne losy nie były łatwe i często doświadczane przez liczne próby - czy to choroby, czy uwięzienie w Finlandii, czy w końcu nieporozumienia i kłótnie.
Ciężko mi szło przebrnięcie przez ten film, głównie z powodu jego długości. Żeby zrobić trzygodzinne widowisko, które przyciągnie uwagę widza i nie znudzi go, potrzeba naprawdę dobrze zrealizowanego ciekawego pomysłu. Tu pomysł był, bo sama postać niewątpliwie interesująca i godna poznania, forma dość zaskakująca, ponieważ między fabularne sceny wpleciono prawdziwe wypowiedzi ludzi, którzy znali Reeda i Bryant - jednak wszystko jest tak nienaturalnie rozwleczone, że miałam dość już po pierwszej godzinie. Tak naprawdę polityczną działalność Reeda możemy oglądać gdzieś od połowy, 2/3 filmu - pierwsza część opowiada o jego romansie z Louise... I chyba właśnie ten wątek sprawił, że negatywnie nastawiłam się do filmu i nie byłam w stanie potem go już polubić.
Bo - Bóg mi świadkiem - bohaterowie okrutnie mnie drażnili.
Pierwsza część filmu właściwie bardziej skupia się na Louise, na jej pragnieniach, rozterkach i marzeniach. Ledwo się powstrzymałam, żeby nie wyłączyć już wtedy komputera - nie mam pojęcia, czy ta kobieta naprawdę była taką potworną jędzą, ale jeśli tak, to głęboko współczuję jej mężowi, Reedowi i kochankowi. Jej niezdecydowanie, marudzenie, kaprysy - to wszystko sprawiało, że miałam ochotę ją spoliczkować. Nie chcę słyszeć, że była pionierką feminizmu - jeśli naprawdę zachowywała się w taki sposób, jak w filmie, to była jedynie rozhisteryzowaną kobietą, która sama nie miała pojęcia, czego chciała. Jej postępowanie budziło we mnie tak głęboką niechęć, że marzyłam, aż zniknie z ekranu. Ciężko mi powiedzieć, czy Keaton wypadła jakoś specjalnie wybitnie w tej roli - nie powaliła mnie, a między nią, a Beattym nie ma żadnej chemii, przez co dodatkowo ciężko uwierzyć w płomienną namiętność ich łączącą.
Jedynym jasnym punktem tej sekwencji był - no nie zgadniecie! - Jack Nicholson, grający niestroniącego od butelki poetę. Jego cynizm, postawa, sposób wypowiadania kolejnych kwestii - wszystko było po prostu cudowne i było chwilą oddechu od rozhisteryzowanej Keaton. Żałuję, że było go tak niewiele...
Druga część skupia się już dużo bardziej na samym Reedzie, jednak nawet te wydarzenia nie potrafiły skutecznie przyciągnąć mojej uwagi - John jawi się jako idealista, którego nawet twarda rzeczywistość nie otrzeźwia. Kiedy trafia do Rosji i widzi, jak niszczy ją bolszewizm, jak ludzie umierają, a w dodatku nie potrafi się dogadać z Rosjanami wciąż wierzy, że Stany potrzebują dokładnie tego samego. To niestety sprawia, że postrzegam go jako osobę naiwną i wręcz głupią. Mężczyzna, który na początku mówił o zakończeniu wojny, po jakimś czasie sam wojnę chce wywołać, uznając, że jego czyn będzie miał więcej sensu. Wszystko w imię socjalistycznych ideałów. Nie potrafiłam więc choćby zrozumieć Reeda, nie mówiąc już o polubieniu go.
Bohaterowie nie do polubienia, film rozwleczony... Może więc chociaż tło historyczne ukazane w ciekawy sposób? No cóż, nie tym razem. Rewolucja październikowa ogranicza się do kilku scen strajków i okrzyków wznoszonych na ulicach, tło amerykańskich rozruchów nie było nakreślone dość dobrze - nie na tyle, by osoba nie znająca tych realiów mogła się odnaleźć. Jedyne, co nieźle wyszło, to przedstawienie "towarzyszy" Rosjan, choć tego wątku akurat było mi za mało.
Ciężko było mi przebrnąć przez ten film, a jeszcze ciężej zrozumieć, za co zebrał tyle nagród i pochwał. Być może jest to temat, który podoba się Amerykanom, jednak dla mnie ta produkcja była najzwyczajniej na świecie nudna i nieciekawa. Nie polecam, sądzę, że więcej dać może przeczytanie artykułów na wikipedii anglojęzycznej - swoją drogą lepiej ona wyjaśnia kontekst wydarzeń z filmu, który w fabule został pominięty.

środa, 17 maja 2017

"Ludzie honoru" czyli czym jest rozkaz dla żołnierza

Coraz bliżej egzaminów, a wiadomo, że im mniej czasu do sesji tym więcej tegoż czasu student poświęca na wszystko, co nie jest związane z nauką. Tak jest i u mnie - rzuciłam się na filmy jak wygłodniały wilk.
W bazie na granicy z Kubą dochodzi do zabójstwa - umiera jeden z szeregowych, który miał informacje na temat nieuzasadnionego użycia broni. Adwokat Daniel Kaffee (Tom Cruise) zostaje przydzielony jako obrońca dwóch oskarżonych. Pomóc chce mu uparta pani komandor Joanne Galloway (Demi Moore). Oskarżeni utrzymują, że wykonywali jedynie rozkazy dowódców (Jack Nicholson i Kiefer Sutherland). Adwokaci szybko przekonają się, że aby odkryć prawdę muszą naprawdę się natrudzić.
Dramaty sądowe zazwyczaj są niesamowite - są nieprzewidywalne, pełne emocji i zawsze wywołują ten niepokój o każdą kolejną scenę i rozwiązanie całej sprawy. Ten film nie był wyjątkowy, ale jego ładunek emocjonalny jest jeszcze większy, ponieważ porusza temat niełatwy, przepełniony drażliwymi kwestiami, o których czasem człowiek nie chce myśleć. Gdzie są granice rozkazów? Czy żołnierz wraz z podjęciem się służby przestaje myśleć samodzielnie? Czy dyscyplina powinna mieć jakieś ograniczenia, czy może dowódca ma władzę absolutną? Film nie odpowiada na pytania wprost a jedynie sugeruje nam różne odpowiedzi zawarte w kolejnych opiniach jego postaci. I to jest świetne, bo widz ma możliwość samodzielnego przemyślenia sprawy, a nie jedynie mechanicznego powtarzania podanego mu rozwiązania. Postaci są niejednoznaczne i żadna z nich jest zupełnie "zła" czy "dobra" - to po prostu są ludzie ze swoimi wadami i przekonaniami, o które chcą walczyć. Daniel Cruise'a to tak naprawdę dziecko, które całe życie stało w cieniu ojca i nie do końca zdaje sobie sprawę, jakie są realia marynarki - mimo, że jest jej oficerem. Muszę przyznać, że ta postać mi się spodobała, to połączenie uroczego, niefrasobliwego chłopca z upartym mężczyzną wypadło naprawdę świetnie. Zupełnie nijaka była za to dla mnie postać Demi Moore - nudna służbistka, nieciekawa, po prostu nic interesującego. Niesamowity był Nicholson - jego pełen dumy, pewności siebie i bezczelności pułkownik to chyba najlepsza rola w tym filmie. Choć nie ma go wiele na ekranie to kradnie każdą scenę, w której tylko wystąpi. Każda jego kwestia wgniata w fotel i daje do myślenia, mimo, że sama postać raczej nie budzi sympatii - nie tak została napisana. Sceny na sali sądowej są zdecydowanie najmocniejszym punktem filmu - żałuję, że zaczynają się dopiero od połowy filmu, bo faktycznie ten wstęp jest nieco przydługi - i ogląda się je z zapartym tchem. Są nakręcone po prostu doskonale, widz w napięciu oczekuje na kolejnych świadków, zagrania prawników obu stron i nowe, zaskakujące dowody. Ogólnie rzecz biorąc, "Ludzie honoru" to świetne kino, jednak trudne i nieoczywiste, choć dla mnie to jego dodatkowa zaleta.

poniedziałek, 15 maja 2017

"Honor Prizzich", czyli miłość gangstera

Dobre filmy gangsterskie i mafijne zawsze przykuwały moją uwagę - to trochę inny świat, dla mnie zupełnie nieznany a przez to dodatkowo fascynujący. Tak więc dziś zdecydowałam się na "Honor Prizzich" z Jackiem Nicholsonem (wiem, znowu, wybaczcie).
Charley (Nicholson) jest bezwzględnym gangsterem, który związany jest z włoską rodziną Prizzich. Na weselu poznaje piękną Irene (Kathleen Turner), w której bez pamięci się zakochuje i szybko postanawia ją poślubić. Problemy zaczynają się mnożyć, gdy ktoś okrada rodzinę, a ukochana Charleya odkrywa przed nim swój prawdziwy zawód...
Czym jest honor? To pytanie właściwie filozoficzne, a odpowiedzi na nie mogą być różne. Pojęcie honoru znane jest od wielu wieków i jego definicja zmienia się wraz z upływem czasu i zmianami kulturowymi. Dla rodziny Prazzich honor jest wartością najważniejszą, za którą warto oddać życie i każde pieniądze. Jednak stał się też dla nich narzędziem manipulacji. Główny bohater uwikłany w rodzinne interesy staje przed wyborem: miłość, czy też zupełnie źle rozumiany honor? Film Johna Hustona nie pokazuje jasno, czyje postępowanie jest właściwie - jego opowieść to zaledwie wątki kolejnych postaci, z których każda liczy na to, że zyska jak najwięcej. I choć jego styl ma coś w sobie - eleganckie suknie, mężczyźni ze spokojem rozmawiający o morderstwach, mafijne porachunki - to brakuje mu mocniejszej puenty i większej wyrazistości. Nie wiedziałam do końca jak mam traktować tę opowieść - czy jest to komedia? Tak, pewne sceny są przerysowane, jednak chyba nie celowo, powinny być brane na poważnie. Nie jest to też dramat, jego forma jest na to zbyt lekka. Jako film gangsterski też jest raczej słaby - za mało tu akcji, za mało typowej strzelaniny, a dużo więcej romansowania i knucia za plecami. Aktorsko prezentuje się całkiem nieźle, bo Nicholson i Turner tworzą dość zgraną parę, jednak znów - brakuje polotu, wyrazistości, są odrobinę zbyt nijacy i nie zapadają w pamięć. Wybiła się za to Anjelica Huston w roli zhańbionej wnuczki mafijnego ojca, starającej się wrócić do rodziny - jej postać jest ciekawa, nieoczywista i dwuznaczna, a dzięki temu przyciąga uwagę. Miłym tłem filmu jest również muzyka Alexa Northa, która dodawała mu lekkości, ale tym samym sprawiała, że ciężko było traktować go zupełnie poważnie. Czuję się trochę rozczarowana, bo spodziewałam się poważniejszego i bardziej zapadającego w pamięć filmu - tu mam wrażenie, że zapomnę szczegóły tej produkcji już w przyszłym tygodniu. A szkoda, bo potencjał był - moralne rozważania nad honorem, lojalnością i rolą pieniądza mogły nadać zupełnie inny wydźwięk temu filmowi.

niedziela, 14 maja 2017

"Lepiej być nie może" czyli ekscentryczna miłość

Powoli kończę swoją listę filmów na ten moment i wracam do seriali. Powiem szczerze, że czekam na to z utęsknieniem, bo przede mną finał sezonu "Z Archiwum X"! Jednak lista musi być zakończona! Jedną z jej pozycji był film, o którym napiszę dzisiaj.
Melvin (Jack Nicholson) jest osobą trudną, ale jedno można o nim powiedzieć - nie jest miłym facetem. Cierpiący na nerwicę natręctw mężczyzna umila sobie życie złośliwymi komentarzami, którymi raczy wszystkich dokoła. Jedyną osobą, która zdaje się wywoływać w nim cieplejsze uczucia, jest kelnerka Carol (Helen Hunt). Kiedy dowiaduje się o jej kłopotach, mężczyzna pragnie jej pomóc i tym samym zwrócić jej uwagę - choć sam nie do końca wie dlaczego. Czy uda mu się zbudować wreszcie jakąś normalną relację? I jaki wpływ na jego życie będzie miał wyśmiewany przez niego sąsiad (Greg Kinnear)?
Zakochałam się w tym filmie od pierwszej sceny. Nicholson w roli dziwaka, nieprzyjemnego typa, który wyrzuca psa sąsiada do zsypu - to nie mogło się nie udać. Film jest przezabawny, wszystkie wypowiedzi Melvina są z jednej strony wredne, ale z drugiej... Aktor sprawia, że widać wyraźnie, że dla postaci są całkowicie zwyczajne, po prostu szczere. Świetnie oddany problem zaburzeń psychicznych i niemożności poradzenia sobie z nimi, wpadanie w szał, ponieważ kelnerka w restauracji się zmieniła. Zmiany w nim zachodzące są stopniowe i powolne, tak, że nic nie wydaje się uproszczone i wzięte z nikąd, lecz logiczne i wypracowane - wszak Melvin z dnia na dzień przyzwyczaja się do psa sąsiada, by w końcu go polubić. I znowu geniusz zawarty w jego rozpaczy, gdy musi go oddać - scena płaczu nad pianinem jest cudowna, uwielbiam. Wszystkie interakcje społeczne dostarczają widzowi rozrywki, rozśmieszają do łez. Równocześnie przyglądamy się wątkowi młodego malarza, który zmaga się z bankructwem i kelnerki, która walczy o zdrowie syna. Żadne z nich nie ma łatwego życia, a kiedy Melvin się w nich pojawia... Cóż, to przepis na katastrofę, jednak cudowną i fascynującą. Jestem absolutnie zachwycona pracą, jaką wykonali aktorzy - Hunt i Kinnear swoje postaci odegrali wspaniale, świetna też rola Cuby Goodinga Juniora - mimo, że typowo komediowa, to wypadła doskonale. Całość jest jednak słodko-gorzka, ponieważ właściwie do końca Melvin niweczy wszystko, co los mu podsuwa i aż do ostatnich minut nie wiadomo, czy całkowicie nie zniszczy sobie relacji z Carol. Wiele w tym filmie mądrości, wiele też pozytywnej energii, a wszystko to skąpane w pięknych dźwiękach muzyki Hansa Zimmera - polecam gorąco, ponieważ jest to produkcja niebanalna, zaskakująca i po prostu wielka.

"Mandela: Droga do wolności" czyli "władza w rękach ludu"

Po obejrzeniu "Niepokonanego" uznałam, że chcę dowiedzieć się czegoś więcej o Nelsonie Mandeli. Sięgnęłam więc po film na podstawie jego autobiografii, stosunkowo świeży bo z 2013 roku.
Zanim Nelson Mandela (Idris Elba) został prezydentem RPA musiał się wiele nauczyć i wiele przecierpieć. Prześladowania, walki, lata więzienia, trudne życie rodzinne - wszystko to ukształtowało takie człowieka, jakiego widzieć mogliśmy potem. Film opowiada o jego życiu od wczesnych lat młodości, aż do czasów, kiedy postanowił kandydować na najważniejszy urząd w swoim państwie. Całość jest bardzo poprawną politycznie opowieścią, w której od razu widać kto jest zły, a kto dobry. Pewne wątki zostały potraktowane opieszale - pierwsza żony Mandeli (Terry Pheto) i dzieci, które z nią miał zastały zepchnięte po zaledwie kilku scenach w czarną dziurę, z której już się nie wydostali. Sporo czasu poświęcono za to Winnie Mandeli (Naomie Harris) i słusznie, bo przedstawiono ją jako naprawdę fascynującą kobietę. Jej pasja i zaangażowanie, a równocześnie sposób, w jaki ją przez wiele lat traktowano sprawiły, że drogi jej i Nelsona się rozeszły - jednak to każdy widz musi ocenić, czy jej racje były mniej słuszne, mniej prawdziwe. Brakowało mi też nieco "łopatologicznego" wyjaśnienia warunków i nastrojów politycznych, jakie panowały wówczas w RPA - czym był Kongres, wspominany kilkukrotnie w filmie, skąd czarnoskórzy brali broń. Mało mi było też warunków więziennictwa - owszem, widzimy, że strażnicy nikogo nie głaskali po głowie, ale jest to zachowanie nieco karykaturalne, przypominające "tych złych" w animowanych kreskówkach i odrobinę nie chce mi się wierzyć, by tak faktycznie było. Zresztą Mandela w więzieniu spędził 27 lat, a nieliczne są sceny pomiędzy nim i strażnikami - tego bardzo brakuje. Całość ogólnie jest poprawnie nakręcona, z piękną muzyką, ale brakuje w niej czegoś, co by przyciągało. Ot, to po prostu całkowicie zwyczajna historia, a przecież opowiada o człowieku niezwykłym. Wydaje mi się, że film chciał zbyt wiele przekazać za jednym zamachem i nieco się w tym pogubił. Szkoda, bo można było zrobić to lepiej.

"Buntownik z wyboru" czyli co się kryje w umyśle geniusza

Uwaga, wracam! Udało mi się wygospodarować czas, sama nie mam pojęcia jakim cudem! W każdym razie wróciłam do filmów ze swojej listy i tym razem wybór padł na "Buntownika z wyboru" nagrodzonego niegdyś dwoma Oscarami. Zaintrygowana opisem spodziewałam się dobrego kina. Czy je dostałam?
Will (Matt Damon) jest geniuszem. Posiada niesamowitą wiedzę, jego umysł jest nieprzeciętny. Jednak chłopak nie ma żadnego wykształcenia, pracuje jako sprzątacz, a jego głównym zajęciem jest przesiadywanie w barach i wywoływanie burd. Jednak pewnego dnia jego umiejętności zostają odkryte przez profesora Lambeau (Stellan Skarsgard), który chce zrobić z niego wielkiego matematyka. Aby to osiągnąć Will musi jednak odbyć terapię z psychologiem (Robin Williams). Tylko jak dotrzeć do tak skomplikowanej osoby i jak nakłonić ją, by zmieniła swoje życie?
Film ma w sobie niesamowitą dozę ciepła i mądrości, której nie spodziewałam się po tej produkcji. Nie przepadam za Mattem Damonem, ale tutaj jego poza aroganckiego młodzieńca, który ukrywa za maską wszystkie swoje problemy niesamowicie przypadła mi do gustu. Will jest postacią złożoną i skomplikowaną, powoli rozbudowywaną przez cały film, by na koniec otworzyć się przed psychologiem (i widzem przy okazji) całkowicie. Jego historia jest niezwykle poruszająca i łezka się kręci w oku, kiedy człowiek zrozumie wszystkie burze targające tym młodym chłopakiem. Damon jest wspaniały w tej roli, dokładnie kogoś takie wyobrażałabym sobie do odgrywania takiej postaci - ma ten sam rodzaj uroku co DiCaprio w "Złap mnie, jeśli potrafisz".
Ale moje serce podbił Robin Williams, który gra terapeutę z problemami (Boże, wszyscy mają problemy w tym filmie). Sean nie może sobie poradzić ze stratą ukochanej żony, zamknął się w swoim świecie wspomnień i trzyma się z daleka od życia. Kiedy ma zająć się Willem wszystko się zmienia. I tu niesamowity plus dla scenarzystów - Matta Damona i Bena Afflecka - którzy stworzyli świetne dialogi, nie tylko między tymi dwoma postaciami, ale w ogóle. Jednak nie da się ukryć, że konfrontacje między Seanem i Willem są zawsze gorące i aż iskrzą. Obaj panowie nie boją się powiedzieć sobie prawdy, choćby ten drugi nie chciał jej usłyszeć - ich potyczki zazwyczaj kończą się kłótnią i urażonymi uczuciami, jednak dla widza to tylko dodatkowa gratka. Swoje trzy grosze dodaje tu też Skarsgard - osobiście bardzo lubię tego aktora i uważam, że świetnie spaja całość fabuły, jako ten motor, który zmusza Willa do wyjścia ze swojej skorupy.
Wiele osób zachwyca się też rolą Bena Afflecka, ale muszę przyznać, że dla mnie był on... Może nie niepotrzebny, ale na pewno nie niezastąpiony. To taka rola, którą mógłby chyba zagrać każdy i świat by na tym szczególnie nie ucierpiał. Tak samo sprawa ma się z jego bratem Caseyem (ciągle nie wybaczyłam mu "Manchester by the sea" i czuję, że moje uprzedzenie jeszcze trochę potrwa), którego właściwie mogłoby nie być.
Co dziwne - kiedy zobaczyłam, że muzyką zajmował się Danny Elfman spodziewałam się ciekawego soundtracku, jednak ten faktyczny nijak nie przyciągnął mojej uwagi. Był... Po prostu wtapiający się w opowieść, zupełnie niczym się nie wyróżnił i nie powiem - trochę mnie to rozczarowało, bo spodziewałam się czegoś naprawdę dobrego.
Polecam zapoznać się z tą produkcją, bo Oscary dla Williamsa i scenariusza są całkowicie zasłużone. Jeśli ktoś lubi inteligentne dramaty z ciekawą puentą na koniec to ten film jest pozycją obowiązkową.

czwartek, 11 maja 2017

Top 10 najlepszych ról Meryl Streep

Dziś zdecydowałam się na Top 10 aktorski. Wielokrotnie pisałam już, jak bardzo szanuję i lubię Meryl Streep - dla mnie jest aktorką niesamowitą, wszechstronną i charakterystyczną, nic więc dziwnego, że to ona była pierwszą, która przyszła mi do głowy, kiedy zadałam sobie pytanie "czyje role chciałabym ocenić". Oto przedstawiam wam 10 najlepszych (moim zdaniem) ról Meryl Streep!


10. Kochanica Francuza - Sarah/Anna
Film z '81 roku opowiada historię romansu w dwóch epokach - na planie filmowym w latach 80. i w XIX-wiecznym miasteczku. Oba wątki są ze sobą splecione. Streep gra główną rolę nieco zagubionej kobiety o imieniu Sarah, która jest pośmiewiskiem całej wioski - dawno temu była kochanką Francuza, który wypłynął w morze i nigdy nie wrócił. Zhańbiona kobieta nie mogła już liczyć na zamążpójście. Z drugiej strony gra Meryl gra też Annę - współczesną aktorkę, która nawiązuje romans z kolegą z planu. Obie te role łączy fenomenalnie, choć postaci są bardzo różne od siebie. Jednak dzięki niej obie są realistyczne i wiarygodne, a ich rozterki stają się życiowe. Choć film ma swoje wady i nieco się ciągnie, to ilekroć Meryl pojawia się na ekranie udaje jej się przykuć uwagę.

9. Godziny - Clarissa Vaughan
Godziny to ogólnie świetny film i wszyscy trzy grające w nim aktorki wykonują świetną robotę. Jednak Meryl... Cóż, to po prostu Meryl. Pani Streep gra współczesną kobietę, pracującą w wydawnictwie, a na co dzień opiekującą się chorym na AIDS przyjacielem. Możemy podziwiać, jak stara się zachować pogodę ducha i bardzo chce tchnąć w Richarda choć trochę chęci życia. Sceny, w których konfrontuje się z jego matką są pełne wymowy i subtelności, ale równocześnie mocno uderzają w widza - mimika, gesty, ton głosu, wszystko składa się na świetny pokaz umiejętności aktorskich.



8. Co się wydarzyło w Madison County - Francesca Johnson
Pisałam już o tym filmie przy okazji Top 10 najlepszych miłosnych historii... Uwielbiam postać Francesci, naprawdę. To kobieta, która ma na głowie cały dom, męża, dzieci i własne pragnienia zepchnęła tak naprawdę na boczny plan. Czy jest szczęśliwa? Tak. Czy ma pretensje do kogokolwiek, że nie wszystko w życiu poszło po jej myśli? Absolutnie nie i to jest piękne. Zdaje sobie sprawę z tego, że życie to wybory, a ona swoich nie żałuje. Oczywiście, że ma chwile zwątpienia i zawahania, ale ostatecznie przecież rezygnuje z własnego szczęścia dla dzieci... Uwielbiam tę postać i uwielbiam sposób, w jaki została odegrana.

7. Jedyna prawdziwa rzecz - Kate Gulden
Swoją drogą - gorąco polecam cały film, nie tylko dla Meryl. Jej rola jest wspaniała - gra kobietę chorą na raka, która jednak nie chce za nic być ciężarem dla młodej córki. Pogodna, uśmiechnięta, z niesamowitym urokiem i bez skargi próbuje zmierzyć się ze swoją chorobą... Kiedy jednak jest za późno walczy o siebie, chcąc samej podjąć decyzję: czy będzie dalej walczyć, czy pozwoli sobie umrzeć. Wraz z Renee Zellweger tworzą świetny duet, który można oglądać bez końca.




6. Żelazna Dama - Margaret Thatcher
Wiele można zarzucić temu filmowi i sama nie jestem jego fanką, ale jedno przyznać trzeba - Meryl tam po prostu wygrywa. To jak oddaje pasję pani Thatcher, jej zaangażowanie, pewność siebie - to wszystko jest po prostu niesamowite. Tylko i wyłącznie dla niej obejrzałam do końca Żelazną damę, bo nie mogłam się napatrzeć (i nasłuchać, jej sposób mówienia jest po prostu piękny!) na tę kreację. Całkowicie zasłużony Oscar zarówno dla aktorki, jak i dla charakteryzatorów.






5. Sprawa Kramerów - Joanna Kramer
Kolejna postać, którą absolutnie uwielbiam - głównie ze względu na to, że można naprawdę dyskutować nad jej moralnością. Joanna Kramer pewnego dnia porzuca męża, zostawiając go samego z ich synkiem. Zmęczona samotnością i obowiązkami chce zrobić coś dla siebie, zaszaleć, podróżować. Jednak zdaje sobie sprawę, że naprawdę kocha swoje dziecko i chce go odzyskać. Jednak czy ma do tego prawo, skoro go porzuciła?
Po raz kolejny Meryl stworzyła niezapomnianą kreację, której nie da się ocenić w prostu i jednoznaczny sposób. Nie jest do końca dobra, nie jest też zła, jest po prostu ludzka i całkowicie realna, przez co każdy może wczuć się w jej sytuację. To genialny występ, szkoda, że wśród młodego pokolenia film nie jest tak popularny (a może po prostu ja mam złe informacje?)

4. Wątpliwość - Siostra Aloysius
Streep w roli surowej zakonnicy, dyrektorki szkoły, która podejrzewa, że w jej placówce chłopcy są molestowani przez księdza. Wszystko tutaj zasługuje na pochwałę - zarówno jej poza czarownicy, jak i surowe spojrzenie sprawią, że widz czuje się jak uczniak, którego ktoś skarcił za rozmowę w czasie lekcji. Bezkompromisowa, wspaniała, dumna i przerażająca - oto, jaka w tej roli jest Meryl Streep. I kocham ją za to.
Swoją drogą, chyba niedługo wrócę do tego filmu, bardzo dawno go nie widziałam...





3. Wybór Zofii - Zofia Zawistowska
Trzeba wiele odwagi, aby zagrać kobietę z traumatyczną przeszłością. A jeśli jej przeszłość to utrata rodziny, męża i pobyt w Oświęcimiu to wydaje mi się, że naprawdę trzeba mieć nie tylko odwagę, ale też wielkie umiejętności, by to nie wyszło sztucznie. Uwierzcie - w tym przypadku nie wyszło. Meryl grając Zofię była... Niesamowita. Ja uwierzyłam w tę kobietę, byłam w każdym momencie skłonna dać sobie rękę odciąć, że jest prawdziwa, a wszystko to, o czym opowiada, zdarzyło się jej naprawdę - choć to przecież tylko scenariusz. Plus - szanuję fakt, że Meryl nauczyła się tylko kilku zdań po polsku, to naprawdę urocze i całkiem nieźle jej wyszło.

2. Boska Florence - Florence
Najnowsza rola - w ogóle jak i tu wspominana - urzekła mnie od razu. Już przy okazji Oscarów dużo o niej mówiłam, ale powtórzę - dalej jestem pod wpływem wielkiego uroku tej postaci i tego, jak oddała ją Meryl. Jest ciepła, sympatyczna, wesoła, pogodna - to jest po prostu ideał. Można się sprzeczać, czy Streep potrafi czy też nie potrafi śpiewać - jednak moim zdaniem wielkich umiejętności wymaga tak cudowne, celowe fałszowanie!

1. Diabeł ubiera się u Prady - Miranda Priestly
Uwierzcie, ciężko mi było wybrać ten numer jeden. Właściwie całe to Top 10 to wielkie i wspaniałe role - ale chyba to właśnie rola Mirandy Priestly jest jedną z najlepszych, najbardziej rozpoznawalnych i ponadczasowych kreacji tej aktorki. Tak wiele zawarła w tej postaci, skrajne emocje, postawy, zupełnie różne oblicza jednej kobiety, a wszystko niepowtarzalne i... No cóż, po prostu genialne.

. . .
Ok, to było oficjalnie moje najtrudniejsze Top 10. Biłam się sama ze sobą, żeby ułożyć te role w tej właśnie kolejności, a pewnie jutro zrobiłabym to zupełnie inaczej. Dlaczego? Uważam, że Streep jest naprawdę świetną aktorką, w jej twórczości każdy znajdzie coś dla siebie i większość jej ról ma w sobie naprawdę to "coś" - w zależności od nastroju podobają nam się konkretne rzeczy, a nastrój jest przecież zmienny. Czekam na dalsze jej role, mam nadzieję, że uda jej się wyrównać rekord i zdobyć czwartego Oscara - zasługuje na to.
A wy? Lubicie, nienawidzicie, jest wam obojętna? Jakie role lubicie, czy może czegoś nie zawarłam w zestawieniu?
Życzę wam miłego wieczoru, trzymajcie się!

środa, 10 maja 2017

"Tajemnice lasu" czyli baśnie braci Grimm od kuchni

Wczoraj wróciłam do domu okropnie zmęczona. Nie miałam siły ani na ambitne kino, ani tym bardziej na naukę. Kiedy więc siedziałam patrząc w ścianę, przyłapałam się, że po głowie chodzi mi piosenka "Agony" z musicalu "Into the woods". A przecież głowa nie może się mylić, prawda? Namówiłam więc przyjaciółkę na seans - dla naszej dwójki to był już kolejny raz, jak obejrzałyśmy ten film, tak więc recenzja nie będzie na podstawie pierwszego wrażenia. Choć w przypadku tego akurat obrazu to nie jest wada.
Zaznaczam od razu - nie widziałam broadwayowskiej wersji, słyszałam jedynie kilka piosenek w tamtej aranżacji, tak więc nie jestem w stanie porównać zmian, których dokonano, poziomu aktorstwa czy wykonania poszczególnych piosenek. Na pewno podobała mi się bardzo wielowątkowość - fabuła splata ze sobą losy poszczególnych bajkowych postaci: Kopciuszka, Roszpunki, Czerwonego Kapturka, Głupiego Jasia, a także Czarownicy, piekarza i jego żony, czy dwóch przystojnych książąt. Każde z nich ma swoje marzenie, do którego spełnienia dążą. Aby tego dokonać postaci udają się do tajemniczego lasu, by odnaleźć to, czego im potrzeba i przekonać się, że to, czego chcą nie zawsze jest tym, o co proszą.
Technicznie powiem, że kiedy pierwszy raz oglądałam musical... Cóż, piosenki nie wpadły mi szczególnie w ucho. Minął jednak rok, a w tym czasie wracałam do nich kilka razy - przez przypadek czy celowo, jakimś cudem zawsze kończyłam słuchając tego soundtracku. I wiecie co? Polubiłam go. Naprawdę. Mało jest piosenek, które w ogóle nie przypadły mi do gustu - część mnie nie powala, ale większość okazała się mieć "to coś", co dociera do człowieka po dziesiątym przesłuchaniu. Teksty są ciekawe, niektóre dużo bardziej skomplikowane i głębsze, niż by się mogło wydawać na pierwszy rzut oka, muzyka przyjemna i idealna do nucenia sobie pod nosem.
Jednak aby odpowiednio ocenić film trzeba go nie tylko odbierać jako całość, lecz trzeba go też rozebrać na części. Poszczególne postaci mają mniej, lub więcej czasu antenowego, ale każda z nich coś wnosi do ogółu. Dlatego też pragnę przyjrzeć się im osobno.
W mojej ocenie najważniejsi są piekarz (James Corden) i jego żona (Emily Blunt). Oboje bezskutecznie starają się o dziecko, o którym marzą od wielu lat. Kiedy dowiadują się, że nigdy nie powiększą swojej rodziny, dopóki nie zdejmą rzuconej przez Czarownicę klątwy, postanawiają wyruszyć do lasu, by pozbierać potrzebne im do odczynienia uroku przedmioty. To sprawdzian dla ich małżeństwa i miłości - ale także okazja do uporania się z własnymi problemami. Bowiem każde z bohaterów, oprócz wspólnej misji, ma swoje demony, które go nawiedzają. Piekarz w dzieciństwie został porzucony przez ojca, przez co sam boi się nim zostać, zaś jego żona... Cóż, muszę przyznać, że postać Emily Blunt na początku okropnie mnie drażniła, jednak po kolejnym obejrzeniu doceniłam ją dużo bardziej. Blunt idealnie połączyła tęsknotę za dzieckiem, ciepłem i rodziną z troską o męża, ale także z nieuzasadnionym pragnieniem "czegoś więcej". Aktorka stworzyła ciekawą postać, dużo bardziej skomplikowaną, niż może się to wydać na pierwszy rzut oka. Corden spisuje się całkiem nieźle, choć moim zdaniem nie oddaje zbyt dobrze zmiany, która zachodzi w piekarzu w pierwszym akcie. Za to w drugim, kiedy cała odpowiedzialność spoczywa na nim - cóż, jest świetny. Współczujemy mu w ciężkich chwilach, ale wierzymy też, że sobie poradzi z tym, co na niego spada. Ta dwójka to wątek romantyczny, komediowy i trochę tragiczny w jednym, zmusza do przemyśleń, by za chwilę świetnie bawić. Jeśli chodzi o głos to zdecydowanie bardziej pasował mi śpiew Emily, ale Corden też radzi sobie całkiem dobrze.
O Czarownicy mówiąc - w tej wersji nie jest jedynie podłą istotą bez uczuć. Wychowuje Roszpunkę i najbardziej przeraża ją, że któregoś dnia ją utraci. Do tego nie rozumie otaczających ją ludzi i uważa ich za mało rozważnych, a na dodatek kompletnie nielogicznych. Jest inteligentna, cwana, ale też egoistyczna i dość bezkompromisowa. Ja się w niej zakochała, nie tylko dlatego, że gra ją Meryl Streep (przysięgam, że to nie jest jedyny powód!) - jej sposób myślenia mi się podoba i choć na początku wydawała mi się czysto komediowym elementem z czasem ewoluowała w naprawdę ciekawą postać, z własnymi marzeniami i problemami. Choć można się spierać, czy Meryl powinna czy też nie powinna śpiewać, ja uważam, że na pewno w "Tajemnicach lasu" robi to lepiej niż w "Mamma Mia" - ma kilka dobrych piosenek, potrafi rozbawić, by za chwilę przerazić do szpiku.
Choć wątek Roszpunki (Mackenzie Mauzy, której uroda powaliła mnie na łopatki) i jej księcia (Billy Magnussen) nie jest szczególnie rozbudowany jest bodaj jedyną bajką (poza Czerwonym Kapturkiem może), w którą nikt nie ingerował i która kończy się zgodnie z oryginałem. Roszpunka mając dosyć tkwienia w wierzy zakochuje się w przystojnym księciu. Ta dwójka jest w stanie być ze sobą nawet, jeśli on zostanie oślepiony, a ona wygnana na bagna. I choć fakt, że kochają się na tyle mocno, by trwać przy sobie jest budujący... To ja naprawdę nie znoszę Roszpunki. Wiem, że powinnam uważać, że ma rację, kiedy odwraca się od Czarownicy i opuszcza ją dla księcia. Ale wcale tak nie myślę! Moim zdaniem jest okropnie niewdzięczna - ta kobieta dawała jej wszystko, troszczyła się o nią, kochała ją! Nie popieram zamykania dzieci w wieży, ale Roszpunka nigdy się nie skarży - za to chętnie oszukuje matkę, a potem wścieka się, że ponosi tego konsekwencje. Gdyby ktoś pokazał, że ona faktycznie się buntuje, pragnie wolności, wtedy być może inaczej oceniałabym jej zachowanie, ale tak... No cóż, zdania nie zmienię - to niewdzięczna pannica, która miała więcej szczęścia, niż rozumu.
Wszyscy znamy bajkę o Kopciuszku. Ale gdyby tak Kopciuszek (Anna Kendrick) wcale nie była zdecydowana, czy chce poślubić księcia? I co gdyby książę (Chris Pine) wcale nie był ideałem? Przez rozterki bohaterów historia stała się zdecydowanie ciekawsza, do końca właściwie nie wiadomo co zrobią i jak cała sytuacja się rozwiąże. Uwielbiam Chrisa Pine'a, a wraz z Magnussenem zaśpiewali jedną z moich ulubionych piosenek - "Agony" jest idealnie komediowa, wpadająca w ucho i łatwa do zapamiętania, do tego obaj panowie robią w niej świetne show. Problem w tym wątku miałam za to z Anną Kendrick... Nie lubię jej. Naprawdę, jej twarz i mimika mnie drażnią, a jej głos uważam za irytujący, choć technicznie śpiewa czysto i w ogóle. Jej Kopciuszek jest okrutnie irytujący przez swoje nierozgarnięcie i niezdecydowanie - to taka mameja, która w każdej sytuacji będzie narzekać, że trawa w ogródku sąsiada jest bardziej zielona.
Nie obchodzi mnie, że ta postać jest na ekranie przez dwie sceny, serio. Johnny Depp ukradł je całkowicie i stworzył taki portret wilka, którego nie sposób zapomnieć. Wszyscy wiedzą, że historia Czerwonego Kapturka była przestrogą dla małych dziewczynek, aby nie ufały obcym, bo ci mogą je skrzywdzić. Jednak seksualny podtekst aż się wylewa z piosenki "Hello little girl", którą śpiewa Depp. Nie wiem, czy tak mu kazali, czy to jego własna inwencja - w każdym razie wyszło po prostu genialnie. Wilk jest groźny, ale równocześnie czarujący i przekonujący - dokładnie taki, jaki powinien być. Nic dziwnego, że Kapturek mu zaufała.
Swoją drogą, skoro już jesteśmy przy Kapturku... Uwielbiam ją. Jest cwana, inteligentna, wygadana, bezczelna, do tego aktorka - Lilla Crawford - ma piękny głos i jej partie wokalne od razu wchodzą do głowy. Razem z Deppem tworzą wspaniały duet i żałuję, że nie mogłam oglądać ich razem więcej... Ciekawe jest to, że Kapturek odgrywa w filmie rolę nawet po śmierci wilka - niewielką, ale jednak, a w końcowym rozrachunku okazuje się bardzo ważną postacią. Szczerze mówiąc ta młoda aktorka mnie zafascynowała, ciekawa jestem, czy jej kariera się rozwinie i czy dane mi będzie ją zobaczyć w czymś jeszcze. Chętnie posłuchałabym więcej jej śpiewu.
Mamy też Głupiego Jasia, który - gdyby spojrzeć na niego obiektywnie - wcale nie jest taki głupi, jakby się mogło zdawać. Jasne, to naiwne dziecko, które mówi do swojej krowy per "on", daje się oszukać i podpuszczać, ale... Mam wrażenie, że to wynika raczej z dziecięcej niewinności i dobroci, niż z głupoty. Osobiście uwielbiam głos Daniela Huttlestone'a (można go było usłyszeć również w "Nędznikach", gdzie grał postać Gavroche'a), jest niesamowicie mocny jak na głos piętnastolatka! Jego postać jest sympatyczna, wzbudza współczucie, ale z drugiej strony nie jest słaba - ten chłopiec ma w sobie wiele odwagi, a i na brak pomysłów nie narzeka.

Na pewno film nie jest idealny - czasem nieco się dłuży, a piosenki w drugim akcie moim zdaniem są gorsze niż te w pierwszym (choć i tam znaleźć można perełki). Niektóre zachowania bohaterów są idiotyczne (patrz - akapit o Roszpunce), a część postaci denerwuje (tu patrz - akapit o Kopciuszku). Ale poza tym chyba nic nie można zarzucić tej produkcji, bo choć nie jest to najlepszy musical, jaki widziałam na pewno jest jednym z tych, do których lubię wracać.