niedziela, 25 lutego 2018

"Czwarta władza" czyli dziennikarski idealizm

I oto ostatni film w oscarowym konkursie głównym! "Czwartą władzę" oglądam jako ostatnią, choć miałam na nią chęć od samego początku. Długo czekałam i szukałam i w końcu się udało!
Ben Bradlee (Tom Hanks) stara się promować "The Washington Post" i dbać o jak najlepsze artykuły. Kiedy wraz z innymi dziennikarzami wpada na trop afery dotyczącej wojny w Wietnamie, nie waha się ani przez sekundę - raporty trzeba opublikować. To nie spodoba się ani zarządowi, ani tym bardziej władzom USA. Wesprzeć go może za to Kay Graham (Meryl Streep) - właścicielka gazety.
Spielberg znów udziela nam lekcji historii, równocześnie przemycając nam pełne ideałów podejście do dziennikarstwa. Oto redakcja, która - jak każda - chce sprzedać swoją gazetę i walczyć o utrzymanie się na rynku, wpada na trop afery, która nie tylko może wybić ją na szczyt, ale - przede wszystkim - może też wpakować redaktorów do więzienia. Walka z systemem i bronienie wolności słowa to coś, co Amerykanie wprost kochają, nic więc dziwnego, że "Czwarta władza" ma szansę trafić w ich gusta. Jeśli ktoś lubi tego typu klimaty, to doceni nieco bajkowy, ale nie wyidealizowany portret dziennikarzy "The Post" - bohaterów, będących tak naprawdę zwykłymi ludźmi, trochę przekupnymi, trochę przerażonymi, ale jednak bohaterów.
Tak naprawdę powiedziałabym, że "Czwarta władza" to po prostu kawał solidnego kina. Nie ma tu wielkich zwrotów akcji, bo to film, który zaspoilerować wam może wikipedia - ciężko tu o coś zaskakującego. A jednak trzyma w napięciu, bowiem poszczególne postaci mają spojrzenia tak odmienne, że każda z nich wnosi coś świeżego i nowego na ekran. Dużo się tu mówi o powinnościach dziennikarza, a prawdzie i porządku i naprawdę trzeba się skupić, bowiem dialogi zawierają swoiste perełki - kilka wypowiedzi to naprawdę uniwersalne cytaty, które każdy mógłby dostosować chociaż do jednego momentu swojego życia. Świetna praca kamery dopełnia tylko scenariuszowej dokładności - nie ma tu ani jednej niepotrzebnej sceny, ani jednego ruchu aktorów, który nie posuwałby nam fabuły dalej, czy nie rozbudowywał postaci. Nie ma tu miejsca na nudę i bylejakość, także w aktorstwie. Czy ktoś posądzałby Streep i Hanksa o słabiznę? Nie sądzę, ci ludzie lata temu udowodnili swoją klasę. Nie są to role ich życia, ale widać, że zagrali je po prostu dobrze - dokładają swoją cegiełkę do ogólnego, wysokiego poziomu.
Bardzo podobał mi się sposób, w jaki Spielberg ukazał rolę kobiety w tamtych latach. Temat patriarchatu i feminizmu nie jest tu podejmowany otwarcie - nie ma wielkich przemówień, dialogów czy rozmyślań. Nie ma mocnych scen, w których kobiety dokopują mężczyznom. Jest tylko kilka momentów, w których widz może uśmiechnąć się pod nosem i pomyśleć "aha! I see what you did there!". Na przykład kiedy panowie rozpoczynają rozmowę polityczną, a panie wychodzą z pokoju, by pogadać o zakupach i firankach. Albo gdy Streep wchodzi do pomieszczenia pełnego mężczyzn, gdzie nikt nie chce jej słuchać. To małe rzeczy, ale widoczne, jeśli tylko ktoś chce je zobaczyć. Subtelnie zaznaczony sposób, w jaki przychodziło żyć kobietom w tamtych latach.
Czy "Czwarta władza" to arcydzieło? Nie. Nie umiem określi, czego mu brakuje do tego miana - może wyrazistszych postaci, może bardziej nowatorskiej fabuły - ale to nie jest arcydzieło. To po prostu naprawdę dobry film, który przyjemnie się ogląda i do którego można wrócić kilka razy, bo seans będzie taką samą rozrywką za każdym razem. Brak tu tylko tego "wow", tych emocji, które mógłby wywołać, tego uczucia wbicia widza w fotel. Mimo wszystko - gorąco polecam, bo to jeden z lepszych filmów tegorocznego sezonu oscarowego.

sobota, 24 lutego 2018

"Nić widmo" czyli kiedy artysta spotyka kobietę

Został jedynie tydzień, a ja mam coraz mniej czasu, bowiem zaczął się semestr... Ale nic, wykorzystałam dziś chwilę wolnego na kolejny film. Powiem szczerze, że "Nić widmo" zupełnie mnie nie pociągała - chyba najmniej ze wszystkich filmów, kiedy bazowałam tylko na ich opisach - ale wiadomo, po obejrzeniu wiele się może zmienić. Jak to wyszło?
W latach 50. w Londynie mieszka i pracuje Reynolds Woodcock (Daniel Day-Lewis) - genialny krawiec, który w swoim domu mody ubiera największe sławy i najbogatsze damy. Mieszka jedynie z siostrą (Lesley Manville) i kolejnymi kochankami, które odprawia po jakimś czasie, gdy tylko się znudzi. Pewnego dnia, podczas wyjazdu, poznaje Almę (Vicky Krieps) i przywozi ją do siebie. Od tej pory jego życie nie będzie już takie jak dawniej, bowiem Alma nie przypomina kobiet, które znał dotychczas...
Temat życia z perfekcjonistą był podejmowany w kinematografii wielokrotnie, jednak muszę przyznać, że jest to jeden z moich ulubionych motywów. Nieodmiennie czuję szok, gdy kolejne sceny ukazują trud, z jakim przychodzi ludziom dogadać się z taką osobą, jak ciężko jest wytrzymać jej humory i pomysły. Paul Anderson nie dość, że podjął ten temat, to jeszcze połączył go z bezwzględnym obrazem artysty i kobiecości, z którą musi się zmagać. Mamy więc pana Woodcocka, który wciąż poszukuje inspiracji - a kto zainspiruje go lepiej, niż piękna kobieta? Kolejne kochanki przewijają się przez jego dom i życie, jednak żadna nie zostaje na dłużej - wszak inspiracja i wena to ulotne stany, a artysta zmuszony jest ich szukać raz po raz, by dotrzymać kroku zmieniającym się modom i coraz bardziej wysublimowanym żądaniom klientek. Co by było jednak, gdyby kolejna z jego muz nie miała zamiaru odejść? Alma nie zamierza zejść ze sceny, nie da też bawić się sobą i swoimi uczuciami. Sposób, w jaki postanowi uzależnić od siebie Reynoldsa, pewnie nie przypadłby do gustu wielu osobom, ale jednak liczy się skuteczność, czyż nie? A Woodcock przekona się, że nie da się mieć wszystkiego - albo jest się wielkim artystą, albo ma się ukochaną kobietę.
Dużo tu piękna - urodziwe kostiumy i dobry soundtrack na pewno ubarwiają ten film, dodając nam wrażeń estetycznych. Day-Lewis i Manville tworzą ciekawe postaci (szczególnie pani Manville mnie zauroczyła, świetna rola!), grając każde swoją postać z niezwykłą konsekwencją i zaciętością. A jednak... Jednak mi się nie podobało. Brak tu mocnego wyrazu, brakuje konkretniejszego podejścia do postaci Almy, która przez większość czasu jest po prostu nijaka. Kilka zgrabnych kostiumów i ciętych dialogów nie jest w stanie mi zrekompensować nudy, która towarzyszyła mi przez większość czasu. Niektóre sceny i zachowania bohaterów wypadają po prostu sztucznie - kłótnia o tańce i jej rozwiązanie jest zwyczajnie głupia. I znowu - takie samo wrażenie miałam podczas seansu "Porozmawiaj z nią" - zupełnie nie kupuję tej "miłości", która znowu jawi mi się jako toksyczna zależność między Almą a Reynoldsem, zamiast być budującym uczuciem. Po raz kolejny przyszło mi zobaczyć film, którego przesłanie zwyczajnie do mnie nie przemawia.

sobota, 17 lutego 2018

"Czas mroku" czyli triumf szaleństwa

W końcu zabrałam się do "Czasu Mroku" - miałam to zrobić już kilka dni temu, ale dopadła mnie paskudna choroba, która tak przykuła do łóżka, że ruszyć się nie mogłam, nie mówiąc już o jakimkolwiek sensownym podejściu do ambitniejszego kina.
1940. Hitler w zastraszającym tempie zajmuje kolejne kraje i żadna siła nie jest w stanie go powstrzymać. Brytyjska opozycja doprowadza do dymisji Neville'a Chamberlaina (Ronald Pickup). Nowym premierem - ku niezadowoleniu jego własnej partii, a także króla - zostaje Winston Churchill (Gary Oldman). Humorzasty i wybuchowy, Churchill stanie przed wyborem - czy rozpocząć rozmowy pokojowe, czy też porwać Brytyjczyków do walki? Dwa pierwsze tygodnie urzędowania premiera, który zmienił bieg polityki brytyjskiej.
"Czas Mroku" faktycznie jest mroczny. Od razu to widzimy, kiedy tylko w pierwszej scenie obserwujemy Izbę Gmin - ciemną, zatłoczoną, z jednym, centralnie wpadającym do niej snopem światła. Jest mroczny nie tylko ze względu na wspaniałą grę światłem, która nam towarzyszy przez cały film, ale też poprzez sytuację, którą przedstawia - Anglia stoi na krawędzi przepaści. Może się albo cofnąć, tym samym okazując słabość, albo rzucić się do morza wojny. Decyzja, którą przyszło podjąć Churchillowi nie jest łatwa i wątpliwości z nią związane ukazywane są na przestrzeni całej fabuły. Wiele postaci ma zupełnie różne podejście, a ich wypowiedzi splatają się w jedną całość, ukazując widzowi, jak trudny był to moment dla Brytyjczyków, jak się bali i wahali. Ciężar odwzorowania realiów wziął na siebie nie tylko Bruno Delbonnel, odpowiedzialny na zdjęcia, ale też Jacqueline Durran, zajmująca się kostiumami, panie Katie Spencer i Sarah Greenwood, które dołożyły wielkich starań, by stworzyć piękną scenografię i wnętrza (szczególnie piękne wystroje pałacu). Jednak chyba największą pracę wykonali tu charakteryzatorzy. Wystarczy spojrzeć, jak "zrobiony" jest Oldman, by wiedzieć, o czym mówię - masa pracy, która została tu włożona, jest po prostu oczywista.
Całe show kradnie jednak właśnie Oldman. Ilekroć pojawia się na ekranie, nie można oderwać od niego wzroku - po prostu jest niesamowity, oddając wszystkie zachowania, sposób mówienia czy poruszania się Churchilla. Z jednej strony to zaleta - myślę, że to pewny laureat Oscara w tym roku - ale z drugiej... No cóż, Oldman nieco przyćmiewa całą resztę obsady. Choć inni aktorzy są dobrzy, to nikt już nie robi AŻ TAKIEGO wrażenia, które by wbijało w fotel. A trochę nazwisk tu jest, bo mamy Kristen Scott Thomas czy Lilly James (choć ta ostatnia nie pokazuje nic specjalnego). Nie mnie oceniać, czy postać Churchilla ukazana jest dobrze czy nie - wydaje mi się, że reżyser i scenarzysta starali się oddać zarówno jego mocne strony, a jak i olbrzymie wady, tak, że nie widzimy jedynie męża stanu, ale poza tym - a może przede wszystkim - człowieka.
Mnie osobiście film się bardzo podobał - głównie ze względu na Oldmana, ale też doceniam to piękne światło, scenografie i charakteryzacje, które tak mozolnie budowały klimat kolejnych scen. Ten film opowiada o samej Dunkierce lepiej niż sama "Dunkierka" - pokazuje ją od drugiej strony, choć nie omija nas też tragizm ginących żołnierzy (tak, ta jedna scena z telegrafem dała mi więcej wzruszenia niż cały film Nolana). Klimat wojny tu jest - cały strach i niepewność, trudne decyzje, sprzeczne racje. Właściwie nie brakowało mi tu niczego - ot kawał porządnego kina, z którym naprawdę warto się zapoznać.

poniedziałek, 12 lutego 2018

"Tamte dni, tamte noce" - czyli sensualne dzieło nie dla każdego

Pamiętacie "Moonlight"? Pełną wrażliwości historię o czarnoskórym geju? No cóż, najwyraźniej ktoś uznał, że w tym roku temat homoseksualizmu też powinien się sprzedać i połączył rzeczony "Moonlight" z "Co się wydarzyło w Madison County".
Elio (Timothee Chalamet) spędza każde wakacje i święta we Włoszech. Jego rodzice - ojciec profesor, matka tłumaczka - dają mu wiele swobody, licząc na jego inteligencję i pozwalając poznawać świat osobiście. Kiedy pewnego lata towarzyszy im doktorant Oliver (Armie Hammer), między nim a Elio nawiązuje się nić porozumienia. Szybko rodzi się namiętność...
Muszę przyznać, że jestem skonfundowana, bo ten film obudził we mnie tak wiele sprzecznych emocji. Z jednej strony - to całkiem przyjemna historia o odnajdowaniu siebie, miłości mimo wieku i przeciwnościach losu. Z drugiej - to fatalny montaż (przepraszam, ale doprowadzał mnie do szału), nieco nudy i bezsensowny konflikt. Elio bywa irytującym malkontentem, którego ma się ochotę przeczołgać po asfalcie, żeby się opanował, ale na dobrą sprawę to porządny chłopak - nieco zagubiony, trochę nadęty, ale jednak dzieciak, który wie o świecie dużo mniej, niż by chciał. Oliver z drugiej strony to pogodny facet, optymistyczny, flirciarski. Ich związek jest ciekawy, ich interakcje są autentycznie fascynujące, bowiem między panami widać jawną chemię... Ale jest kilka takich scen, które są kompletnie bez sensu i nie prowadzą do niczego. Do szału mogą doprowadzić długie ujęcia przedmiotów czy roślin - to chyba miało być subtelne i dać widzowi do zrozumienia, że nasi bohaterowie spędzają namiętne chwile, ale... Na litość boską, po piątym razie to jest zwyczajnie nudne i irytujące. Zasadniczo muszę przyznać, że gra obu panów mnie porwała - szczególnie Armie Hammer jest idealny, uwodzicielski, ale z klasą. Chalamet oddaje nam całe zagubienie targające siedemnastolatkiem - niepewność co do własnej seksualności, wielkie potrzeby, eksperymenty. Doceniam, że wydają się bardzo zgraną, autentyczną parą - to nieczęste, zazwyczaj aktorzy zupełnie się w takich rolach nie odnajdują i "wielka namiętność" tak naprawdę jest okraszona niezręcznymi spojrzeniami i udawaną miłością. Problem w tym, że film byłby o połowę krótszy, gdyby usunąć z niego niepotrzebne sceny. Wspólna wycieczka rowerowa? W porządku, tylko po co ją przeciągać o kolejne sceny (to proszenie o wodę, po co, dlaczego, scenarzysto, co miałeś na myśli?!)? Niezdecydowanie obu panów, zakrawające wręcz na jakieś upośledzenie - zmienianie zdania co chwila, zachowania zupełnie nie korelujące z tym, jak zachowywali się jeszcze chwilę temu... Prawda jest taka, że spójna wizja postaci (zwłaszcza Elio) pojawiła się dopiero jakieś czterdzieści minut przed końcem filmu - cóż, trochę słabo.
Faktycznie, film okraszony jest ładnymi ujęciami Italii i to jego zdecydowany plus - urokliwe miasteczko, lasy, pola, to wszystko buduje nam przyjemny klimat wakacyjnej miłości. Tym elementem, który podobał mi się najbardziej był soundtrack - przyjemne piosenki Sufjan Stevens (w tym Mystery of love" nominowana do Oscara) okraszają nam tę historię, dodając jej więcej subtelności i zmysłowości. W ogóle jest to bardzo sensualny obraz - pełen delikatnych scen, ukradkowych dotyków, patrzenia sobie w oczy. I myślę, że byłabym nim zachwycona, gdyby nie te mankamenty, o których pisałam i... No cóż, kompletnie bezsensowne rozwiązanie zakończenia.
Nie zrozumcie mnie źle - taki obrót spraw jest piękny i bardzo życiowy, niewyobrażenie smutny. Ale nie zmienia to faktu, że widząc go wciąż myślałam o "Co się wydarzyło..." i "Tajemnicy Brokeback Mountain" - te filmy również poruszały wątek rozdzielenia kochanków, ale dawały nam ku temu naprawdę dobre powody, logiczne powody, z którymi nie sposób się kłócić. Tutaj? Właściwie nie mamy pojęcia DLACZEGO los Elio i Olivera musi potoczyć się w ten sposób. Mam wrażenie, że ktoś zdał sobie z tego sprawę po nakręceniu filmu i tylko dlatego przeniósł go w lata 80. - by mieć jakiekolwiek wytłumaczenie, choćby było ono tylko obyczajowe. Ta niewyobrażalna wada scenariusza jest przykryta przed błyskotliwy monolog ojca na samym końcu, ale nic na to nie poradzę - dla mnie jest on tylko gwoździem do trumny, bo potwierdza moje przypuszczenia o podejściu rodziców Elio do całej sytuacji.
Dlatego też nie jestem w stanie się w pełni zachwycić tą produkcją - temat jest świetny, aktorzy doskonali w swoich rolach (choć może nie na miarę Oscara w przypadku Chalameta), ale tak denerwowały mnie "pocięte" sceny, ujęcia bez sensu i nieco nielogiczne zachowanie bohaterów, że przed większość czasu nie potrafiłam się w nią wczuć. Dopiero ostatnie czterdzieści minut przyniosło mi realne emocje - trochę nie o to mi chodziło.

czwartek, 8 lutego 2018

"Trzy billboardy za Ebbing, Missouri" czyli mocny kopniak prosto w czułą strunę

Coraz bardziej zniechęcona włączyłam sobie "Trzy billboardy...". Po dwudziestu minutach byłam zaciekawiona, po czterdziestu zachwycona, a po godzinie zbierałam szczękę z kolan i dosłownie wchodziłam w ekran, by dowiedzieć się, co będzie dalej.
Kilka miesięcy temu Mildred (Frances McDormand) straciła córkę. Angela została zgwałcona i zamordowana, jednak do dziś policji nie udało się odnaleźć sprawcy. Zrozpaczona kobieta wynajmuje trzy billboardy, który stoją przy skraju miasta i umieszcza na nich prowokacyjne pytania, w których wzywa szefa policji (Woody Harrelson) do podjęcia jakichkolwiek działań. Nerwowa Mildred szybko wpadnie w konflikt z narwanym policjantem Jasonem (Sam Rockwell), a cała sprawa przerodzi się w otwartą wojnę, w której - chcąc nie chcąc - będzie miało udział całe miasto.
Można powiedzieć, że to nie jest szczególnie oryginalna historia - kobieta po przejściach wchodzi na wojenną ścieżkę z miejscowymi władzami. Jednak przedstawiona jest tak, że nie sposób się jej oprzeć - człowiek wczuwa się w nią każdą komórką i z zapartym tchem podziwia kolejne sceny, wsłuchuje się w ostre dialogi i... No cóż, kiedy przychodzi koniec odczuwa niedosyt, bo film jest tak dobry, że powinien trwać bez końca. "Trzy billboardy..." skojarzyły mi się ze stylem Tarantino, ale na szczęście jest on złagodzony i więcej w nim fabuły niż epatowania przemocą i seksem. Tak, krew się leje, mamy bójki, mamy drastyczne sceny (. . . Ta u dentysty zostanie mi chyba w głowie na zawsze), ale z drugiej strony znajdziemy tu też wewnętrzne przemiany, przemyślenia dotyczące poszczególnych postaci i ciężkie tematy, jak samobójstwo czy samosądy.
Przede wszystkim cały obraz stoi na genialnym scenariuszu. Dosadne dialogi, ani jednej zbędnej sceny, idealnie wyważone napięcie, emocje tam, gdzie są potrzebne i akcja tam, gdzie być powinna - to wszystko składa się w genialną całość, która zaskakuje, wzrusza i przeraża równocześnie. Jeśli myślicie, że wiecie, jak potoczy się fabuła, to mogę was zapewnić, że się mylicie - wydarzenia, które się tu dzieją są zupełnie nieprzewidywalne i to jest piękne. W tle przewija nam się mentalność amerykańskiej prowincji, gdzie prawo prawem, ale w sumie to jednak moje musi być na wierzchu. Mamy delikatnie zaznaczony problem rasizmu (podkreślam - delikatnie, to naprawdę sprawa epizodyczna), mamy kilka subtelniejszych scen i motywów (zagubiona odznaka Dixona, szeryf spędzający czas z rodziną).
Do tego dorzućmy jeszcze grę aktorską, która po prostu zachwyca. Mamy Frances McDormand, która genialnie nam przedstawia całą frustrację i wściekłość swojej bohaterki, mamy Woody'ego Harrelsona, który jest nie tylko wyluzowanym policjantem, ale też głęboko smutnym człowiekiem, mamy Sama Rockwella, który zmaga się z własnymi demonami... Z ról mniejszych wyróżniają się Lucas Hedges i Caleb Landry Jones - obaj młodzi, ciekawi i kreujący postacie niebanalne.
Ja czuję się totalnie podbita przez panią McDormand. Sposób, w jaki przekazuje nam tak ogromny ładunek emocjonalny jest po prostu niesamowity - wszystko to jest ukryte za jej wściekłą miną i wiązankami, które rzuca na prawo i lewo, ale mimo to da się dokładnie zobaczyć jej żal i ból. Do tej pory to najlepsza aktorka z oscarowych propozycji, jej rola jest najbardziej złożona i zdecydowanie najlepiej zagrana.
Bardzo chciałabym, żeby nagroda przypadła Harrelsonowi, ale muszę przyznać, że Rockwell skopał chyba w tym roku konkurencji tyłek. Na początku sądziłam, że oficer Dixon będzie postacią typową - niezrównoważonym gliną, który lubuje się w przemocy dla przemocy. Jakie było moje zdumienie, gdy w miarę filmu zaczął ewoluować w naprawdę ciekawego bohatera! Rochwell świetnie się tu odnalazł - jest porywczy, jest szalony, ale kiedy przychodzi czas oddaje całą refleksję, równocześnie aż tak bardzo nie zmieniając charakteru, więc nic nie wychodzi sztucznie. Genialna rola, wielki szacunek.
Scenariusz i obsada - można by pomyśleć, że ten film lepszy nie będzie. Ano nie, postanowił dokopać nam jeszcze jednym - przepięknym soundtrackiem. Powiem szczerze, że aktualnie mam problem, czy wolę tę muzykę, czy tę towarzyszącą "Kształtowi wody" - obie mają w sobie coś niesamowitego, co wywołuje dreszcze.
Polecam "Trzy billboardy", bo to najlepszy film, jaki do tej pory obejrzałam w tym sezonie oscarowym. Na pozór szorstki i twardy, tak naprawdę pokazuje strach i bezradność, które towarzyszą chyba każdemu z nas. Absolutny majstersztyk.

poniedziałek, 5 lutego 2018

"Dunkierka" czyli pustostan emocjonalny

Dłuuuuugo zabierałam się za "Dunkierkę", oj długo. Z jednej strony pochlebne recenzje, z drugiej moja niechęć do filmów o tematyce wojennej. No cóż, przyszedł czas, że i mnie dłużej nie wypadało się wykręcać, tak więc zabrałam się (wraz z narzeczonym, chyba bez niego bym nie przetrwała) za tę produkcję.
Kiedy w 1940 roku niemieccy żołnierze spychają aliantów do Dunkierki, jedynym sposobem na uratowanie wydaje się być ewakuacja. Ale jak zabrać z wybrzeża setki tysięcy ludzi? Jedynym, co im zostało, to mieć nadzieję i liczyć na cud...
Kiedy usłyszałam, że to Christopher Nolan zabiera się za "Dunkierkę" byłam pełna nadziei i ostrożnego zafascynowania. Starczyło mi jednak ledwo piętnaście minut seansu, by przekonać się, że temu filmowi daleko do uwielbianych przeze mnie "Icepcji", "Prestiżu" czy "Memento". "Dunkierka" jest chaotyczna, właściwie pozbawiona dialogów, brak jej czasu na rozwinięcie postaci czy emocji. Popełnia dokładnie wszystkie błędy, których nienawidzę w filmach wojennych - akcja przesłania wszystko, brak tu chwili na jakiś oddech, kontemplację, cokolwiek! Wszystkie postaci zlewają się w jedną, bo żadna tak naprawdę nie ma charakteru. Wszyscy niby walczą o życie, ale - przykro stwierdzić - widzowi jest to zupełnie obojętne, bo żołnierze to masa a nie jednostki, o które można by dbać. Emocje? Ciężko tu o jakichkolwiek mówić. Porównując ten obraz z zeszłoroczną "Przełęczą ocalonych", wypada jeszcze nędzniej - brak tu wrażliwości i wzruszeń, których dostarczał film Gibsona.
To nie jest film słaby - ma dobre zdjęcia i technicznie wydaje mi się być bez zarzutu (o tyle, o ile się znam), a jednak... Oczekiwania miałam dużo większe. Fabuła o niczym (tak, przepraszam, wiem, że to utarty slogan, ale TAK JEST), muzyka, która sztucznie ma pompować napięcie (oj, zawiodłam się panie Zimmer!), w dodatku... No przepraszam, ale nawet ja wiem, że lecenie prosto przed siebie, kiedy ktoś z tyłu do ciebie strzela, totalnie nie ma sensu! Aktorstwo jest właściwie niedostrzegalne - niby przewija się tu kilka znanych twarzy, ale nikną zupełnie, niczym się nie wybijając. Przykro mi, ale nie kupuję tego tytułu, nie rozumiem zachwytów nad nim i chyba zapomnę o nim dość szybko.

niedziela, 4 lutego 2018

"Lady Bird" czyli konflikt ze światem

Kończy się mój pierwszy tydzień z oscarowymi filmami, a ja mam na koncie "zaliczone" cztery tytuły. Całkiem nieźle, chociaż boję się, że nie dam rady zdążyć ze wszystkim, czy chociażby dojść do poziomu zeszłego roku... No ale nic, nie marudzę, tylko się staram dalej! Dziś przedstawiam wam film pani, która do tej pory była głównie aktorką - jednak "Lady Bird" nie jest reżyserskim debiutem Grety Gerwig. Jej drugi film został cieplej przyjęty niż pierwsze "Noce i weekendy". Czy zasłużenie?
Christine (Saoirse Ronan) (która każe się nazywać Lady Bird) chodzi do katolickiej szkoły w Sacramento. To jej ostatni rok, w którym czeka ją decyzja o wyborze college'u, bal maturalny i pierwsze miłości. Przez ten rok dziewczyna bardzo się zmieni, a jej poglądy ulegną zmianie. Kto wie, może nawet dogada się z apodyktyczną matką (Laurie Hetcalf)?
Przyznam szczerze, że ten film zaskoczył mnie swoją zwyczajnością. To dobrze opowiedziana historia, która mimo wszystko jest jednak przewidywalna i dość codzienna - zbuntowana, młoda kobieta poszukuje siebie, próbując sobie poradzić z brakiem pieniędzy, popularności, chłopaka. To tematy podejmowana już wielokrotnie i w sumie tu też nie zobaczymy niczego zaskakującego, stąd moje zdumienie - ten film zgarnia nagrody i nominacje do nich, a ja właściwie nie rozumiem... Dlaczego akurat ten?
Mogę zrozumieć zachwyt nad scenariuszem - jest konsekwentny, dąży do jasno określonego punktu, to po prostu kawał porządnej roboty. Rozmowy między Christine a jej matką pełne są napięcia - kiedy te dwie panie się kłócą, w koło aż iskrzy, a człowiek ma wrażenie, że zaraz dojdzie do bijatyki. Postaci w dialogach odkrywają swoje charaktery i poglądy, wypada to naprawdę bardzo dobrze. Problem w tym, że trochę nie rozumiem, dlaczego konflikt z panią McPherson ma tylko jej córka - to kobieta apodyktyczna, pasywno-agresywna, jakim cudem dogaduje się z synem i mężem?! Konflikty, które powinny wybuchać co chwila, nie istnieją, to jest dla mnie po prostu niesamowite! Przez to mamy wrażenie, że to Lady Bird jest dziwną, zbuntowaną, nieszanującą rodziną dziewczyną - i coś w tym jest, ale cała sytuacja nie jest tylko jej winą.
Ale nie rozumiem zachwytów na aktorkami... To znaczy tak, Saoirse Ronan gra dobrze, ale czy to rola, która powinna przynieść jej tyle nagród? Laurie Hetcalf mnie osobiście nie przekonała, po prostu nie pasowała mi do swojej postaci, przepraszam. Obie panie tworzą dobry duet, ale bardziej ze względu na dialogi, niż na chemię między nimi.  Jeśli chodzi o aktorów, to zwróciłam uwagę na Lucasa Hedgesa - dużo przyjemniej mi się go oglądało niż w "Manchester by the sea", widzę progres!
Nie nazwałabym tego filmu dobrym, bo to za dużo. Jest niezły. To porządna historia, opowiedziana w tradycyjny, przewidywalny sposób. Nie nazwałabym go także komedią, bowiem te komediowe wstawki owszem są (i wypadają dużo lepiej niż w "Uciekaj!"), ale wszystko tak mocno przeplata się z gorzkimi momentami z życia Lady Bird, że nie sposób nie uznać tej produkcji za typowy komediodramat. Uważam, że to film lepszy od "Uciekaj!", ale gorszy od "Kształtu wody" - choćby dlatego, że brak mu tego wizualnego piękna czy oryginalności. To wciąż nie jest film, który - moim zdaniem - zasługiwałby na najwyższe laury.

sobota, 3 lutego 2018

"Uciekaj!" czyli niewolnictwo w formie nowoczesnej

Kiedy "Uciekaj!" pojawiło się w kinach, nie byłam zainteresowana. Właściwie to czułam wszystko, tylko nie zainteresowanie, bowiem dzisiejsze horrory przyprawiają mnie o załamanie i ból głowy. Jakie było moje zdumienie, kiedy film ten został zgłoszony do Złotych Globów jako... Komedia. Dlaczego? Cóż, nawet wtedy nie potrafiłam się przełamać i sprawdzić, co kazało twórcom tak go zaklasyfikować. Dopiero kiedy odkryłam nominację do Oscarów, powiedziałam "dość, chcę wiedzieć, o co tu chodzi!". Tak więc obejrzałam!
Chris (Daniel Kaluuya), wraz ze swoją dziewczyną Rose (Allison Williams), przyjeżdża do domu jej rodziców. Chłopak jest bardzo sceptycznie nastawiony do tej wizyty - spodziewa się rasistowskich odzywek i złego traktowania. Ku jego zdumieniu być-może-przyszli teściowie wcale nie traktują go źle, ale mimo to czuje niepokój, kiedy tylko przebywa w ich towarzystwie. Coraz dziwniejsze wydarzenia, w których główną rolę grają czarnoskórzy służący i hipnoza, sprawiają, że Chris chce uciekać jak najszybciej. Tylko czy będzie mu to dane...
Kiedy patrzę na cztery nominacje dla tego filmu, to mam wrażenie, że trafiłam do ukrytej kamery. To jeden z tych horrorów, który jest zwyczajnie głupi - ma idiotyczne rozwiązanie, zupełnie nieprawdopodobne zachowania postaci, a cały jego klimat (a raczej te nędzne namiastki klimatu) burzony jest przez wstawki pseudo-komediowe. Właściwie nie wiem, jak mam go skomentować, bo zwyczajnie uważam ten film za słaby - ani aktorstwo tu nie powala (więc nominację dla Kaluuyi uważam za lekką kpinę), ani reżyseria nie robi specjalnego wrażenia (gdzie to porównywać z "Kształtem wody"?!), a scenariusz błaga o dobicie, bo głupota się z niego wylewa. Czy jest tu coś oryginalnego? Gdyby ten film potraktować jako pastisz, to może uznałabym, że w sumie koncept jest ciekawy - takie obśmianie tych wszystkich historii z cyklu "jestem czarny i w sumie to jedyna rzecz, która nie pasuje jej ojcu" - ale brany na poważnie...? Jest kilka ciekawych motywów, jak na przykład scena z grą w bingo, czy "zapadanie się" podczas hipnozy, ale czy te dwa pomysły mają uzasadniać nagrody i nominacje?
Dla mnie to absolutna pomyłka. Jako horror jest okropny, jako komedia spisuje się wcale nie lepiej. Reżyser chyba nie mógł się zdecydować, który gatunek pasuje mu bardziej, więc popełnił jedną z najgorszych hybryd, jakie było mi dane widzieć. Zdecydowane "nie" dla tego tytułu, bo lepiej, by został zapomniany.