sobota, 26 maja 2018

"Les Misérables: Nędznicy" - co się podoba, co się nie podoba?

Dziś będzie trochę w innym stylu. "Nędzników" męczyłam dość długo - zarówno książkę, jak i wersję filmową. Moja przyjaciółka jest wielką fanka musicalu i rzuciła mi wyzwanie - miałam po raz kolejny dokładnie obejrzeć "Les Miserables" i wypisać dziesięć rzeczy, które naprawdę mi się tam podoba. I wiecie co? Udało mi się!
. . .
No cóż, ale nie byłabym sobą, gdybym na tym poprzestała, prawda? Wypisałam więc przy okazji rzeczy, które zupełnie mnie od tej adaptacji odrzucają, które sprawiają, że seans staje się istną męczarnią. Zapraszam więc na zestawienie tego, co - moim zdaniem - jest dobre, a co złe w głośnych "Les Mis"!

Jednak najpierw trochę o fabule. Jean Valjean (Hugh Jackman) wiele lat temu został skazany na ciężkie roboty na galerach po tym, jak ukradł bochenek chleba. Teraz jego kara dobiegła końca, ale nie czuje się wolnym człowiekiem - podążająca za nim opinia niebezpiecznego przestępcy nie pozwala mu podjąć jakiejkolwiek pracy, czy wrócić na łono społeczeństwa. Dzięki pomocy pewnego biskupa może jednak rozpocząć swoje życie na nowo. Po piętach jednak depcze mu inspektor Javert (Russel Crowe), który nie ma zamiaru dopuścić, by Valjean żył spokojnie. W tle rozgrywać się będą wydarzenia paryskich przewrotów, a także miłość Cosette (Amanda Seyfried) i Mariusa (Eddie Redmayne).

Powiem szczerze - nie jestem w ogóle fanką tej historii. Doceniam fakt, że Hugo postanowił napisać książkę grubości Biblii, zawrzeć w niej wydarzenia na przestrzeni kilkunastu lat i wepchnąć tam tyle wątków, ile tylko zdołał - ale mimo wszystko to nie jest moja ulubiona opowieść. Nie znam wersji teatralnej, nie widziałam jej i pewnie nie zobaczę, więc opieram się wyłącznie na filmie, kiedy mówię o piosenkach.

Co się podoba:


1. Look down

Tak, to pierwsza piosenka w filmie, ale naprawdę ją lubię. Daje dobre pojęcie o tym, jaką traumę ma za sobą nasz Valjean, jakim człowiekiem jest Javert i jak okrutne jest życie w tamtych czasach. Jest tu kilka takich słów, które naprawdę mnie uderzają... "You'll always be a slave", "Sweet Jesus doesn't care" to tylko dwa przykłady.
. . . No i okay, dalej śmieję się na słynnym już "And I'm Javert", ale do tego dojdziemy później.


2. Russell Crowe jako Javert

Ile memów powstało, ponieważ Russell postanowił zagrać rolę inspektora Javerta... A jednak ja lubię jego grę i postać. Ma w sobie coś takiego, co wywołuje u mnie dreszcze - nie wiem, czy to jego poważna mina, czy tragizm, jaki nadaje temu bezwzględnemu człowiekowi, ale coś mnie przyciąga, kiedy tylko pojawia się na ekranie. Jego śpiew to kwestia osobna (którą zajmę się później), ale w samej grze i mimice Crowe jest naprawdę dobry.


3. Lovely ladies

To chyba jedna z tych piosenek, które nie mogą nie zrobić wrażenia. Moment, w którym Fantyna zostaje prostytutką, jest tragikomedią - z jednej strony melodia wcale nie jest żałosna i przywodzi raczej radosną pioseneczkę, ale tekst wdeptuje w ziemię. Dla mnie to dużo dramatyczniejsza scena, niż słynne "I dreamed a dream". Powolne staczanie się młodej kobiety, która robi wszystko, by ratować dziecko - to naprawdę się udało. W ten piosence Hathaway mnie autentycznie wzrusza.



4. Stars

To chyba jedyna piosenka Crowe'a, która tak mi się spodobała. Może dlatego, że porzuca tu swoją durną manierę, może to dlatego, że możemy zobaczyć tu choć odrobinę Paryża (wrócę do tego wątku!), a może po prostu podoba mi się, jak idealnie pasuje do Javerta? Ten facet ma obsesję, ale przynajmniej tu mamy jej kawałeczek - przez resztę filmu inspektor po prostu się przewija, nie wyjaśniając swoich motywacji i podejścia, tutaj wreszcie ktoś poświęcił mu chwilę, by ukazać go nie jako karykaturę, a targanego obowiązkiem człowieka. Pomińmy litościwym milczeniem składanie przysięgi gwiazdom, których nie ma na niebie.


5. Daniel Huttlestone jako Gavroche

Przy okazji "Into the woods" wspominałam, jakie wielkie wrażenie robił na mnie ten młodzieniec. W "Nędznikach" był jeszcze młodszy, jego głos jeszcze nie do końca dojrzały, ale ciągle - Daniel Huttlestone robi wrażenie. Jest idealnym Gavrochem - to taki dzieciak, który chyba nie do końca rozumie, czym jest rewolucja i wojna, ale podświadomie czuje, że to jest właściwa postawa, więc walczy do ostatniej kropli krwi. Za każdym razem, kiedy Daniel zaczynał śpiewać, ja miałam ciarki na plecach. Naprawdę go tu lubię, zdecydowanie odrywał mnie od monotonii filmu.

6. Do you hear the people sing

Okay, to jest moja absolutna słabość. Wyję na tej piosence, często słucham jej również poza oglądaniem musicalu - w autobusie, przed zajęciami na uczelni, dosłownie wszędzie, kiedy tylko najdzie mnie odpowiedni nastrój. Ma w sobie niesamowitą siłę i ładunek emocji, który bardzo mocno mnie uderza. To cudowne wezwanie do walki i poświęcenia, szczere i bez idealizacji - "Some will fall and some will live, will you stand up and take your chance?", te słowa nie pozostawiają żadnych złudzeń. Żadna inna scena "Nędzników" tak doskonale nie oddaje przesłania tej historii, jak ten wyrywający się do walki tłum, śpiewający "Then join in the fight, that will give you the right to be free".


7. Postać Eponiny

W książce Eponina okrutnie mnie mierziła - rozpuszczona złodziejka, która wpada w obsesję na punkcie młodego i przystojnego sąsiada to nie jest postać, której mogłabym współczuć (ogólnie w prozie Hugo niewiele jest postaci, które by mnie nie mierziły, ale to druga sprawa). W musicalu to wygląda zupełnie inaczej - raz, że Eponinie dodano więcej tragizmu a zabrano cały jej bezsens, dwa, że aktorka ją grająca zrobiła naprawdę dobrą robotę. Nie pałam do Samanthy Barks taką miłością jak do Daniela Huttlestone'a, ale naprawdę doceniam, że ktoś postanowił nieco "umilić" obraz Eponiny - ta urocza, cierpliwa dziewczyna sprawia dużo lepsze wrażenie i przede wszystkim da się lubić.


8. Turning

Przysięgam, to ostatnia piosenka! O ile sam motyw ginięcia za wolność średnio mnie pociąga, to ta melodia dosłownie wyciska łzy. Tekst o tym, jak chłopcy z barykady zginęli w pierwszy dzień i nikt nie dał im nawet szansy... Tutaj przymykam nawet oko na to, że melodia powtarza się z "Lovely ladies". To po prostu cholernie wzruszający moment.


9. Fakt, że "naprawili" idiotyzm Cosette

Nie lubię Cosette ani w filmie, ani w książce - to nijaka panienka, głupawa i zupełnie mdła. Jednak musical zrobił jedną rzecz dobrze - dołożył Cosette odrobinę mózgu. W momencie, kiedy Jean Valjean ją opuszcza, dziewczyna jest przekonana, że ojciec wyjechał i nie ma pojęcia gdzie jest - z tego powodu go nie szuka. Widzicie, w oryginale córka po prostu olewa nieobecność ojca, bo w końcu co ją obchodzi człowiek, który ją wychował i dał jej wszystko, czego tylko mogła zapragnąć? To był chyba ten moment, w którym poczułam prawdziwe obrzydzenie do tej postaci - bo nie dość, że głupia, to tak mocno skupiła się na swoim nowym ukochanym, że zupełnie zapomniała o ojcu. Film mi tego oszczędził, za co jestem mu naprawdę wdzięczna.

10. Umieranie Valjeana i finałowe "Do you hear the people sing"

Motyw, w którym po duszę Valjeana przychodzi Fantyna jest po prostu świetny. Dwójka bohaterów, którzy musieli się sporo wycierpieć, nareszcie odchodzi w spokoju do świata, gdzie wszyscy martwi śpiewają po raz kolejny piosenkę o nadziei i sile, która może zmieniać świat. Dziękuję filmie, dlaczego takich scen nie dałeś więcej?

Dosyć tych peanów! Czas wam powiedzieć, co moim zdaniem jest słabe i co wpływa na moją (jednak niską) ocenę tego musicalu.

Co się nie podoba:

1. ŚPIEW RUSSELA CROWE'A - czy to naprawdę kogokolwiek dziwi? Powstało o tym już milion memów, świat skrytykował to w każdy możliwy sposób. Nie wiem kto mu kazał wyczyniać z głosem te dziwne rzeczy, czy był to reżyser, czy on sam stwierdził, że to będzie najlepsze wyjście, ale... Russell, nie rób tego więcej, błagam. Cały występ byłby naprawdę w porządku, gdyby tylko ten karykaturalny śpiew nie robił z Javerta błazna.

2. Niemelodyjność niektórych tekstów, aktorzy śpiewają kompletnie bez połączenia z muzyką. Czasem to naprawdę brzmi, jakby każdy jechał sam sobie, do wymyślonej melodii, która gra tylko w jego głowie.

3. Czemu to wszystko jest kręcone tak ciasno, ja nie umiem się połapać w świecie, jeśli go nie widzę! Sceny w uliczkach Paryża to istna makabra, ucieczka Valjeana z małą Cosette to tragedia - nawet nie idzie się domyślić, co się dzieje i gdyby nie fakt, że znam fabułę, to chyba musiałabym szukać wyjaśnienia w internecie (za pierwszym razem faktycznie to zrobiłam, więc to w sumie nie żart).

4. Głos Hugh Jackmana. Nie mam pojęcia czemu akurat tutaj mi nie odpowiada - słyszałam jak śpiewa w innych filmach i programach (jego duet z Evansem w piosence "Gaston" jest bezbłędny) i tam jakoś bardziej mi podchodził? W "Nędznikach" coś mi po prostu nie gra.

5. Montażysta coś pił, jak montował. Nie widzę innej opcji.

6. Oscar za 20 minut gry dla Hathaway. Przepraszam, ale jej rola nie była AŻ TAK dobra. Ta kobieta trochę płacze, trochę śpiewa i goli głowę - szanuję, ale żeby aż Oscar?!

7. Skracanie każdego wątku, wciskanie go na siłę i na głupiego. Wiem, że "Nędznicy" to olbrzymia powieść z milionem części, wątków i bohaterów... Ale cholera, skracanie ich i gnanie z fabułą na łeb na szyję to nie jest rozwiązanie! Przykro mi, ale cała historia jeszcze bardziej na tym cierpi!

8. Ciągłe powtarzanie tych samych melodii. Niektóre piosenki zupełnie tracą przez to na wartości, bo człowiek ma wrażenie, że po raz dziesiąty słyszy to samo. Serio, "Lovely ladies" to "Turning" (choć obie mi się podobają), "Empty chairs at empty tables" to piosenka biskupa... Naprawdę? Oryginalna ścieżka to tak wiele?

9. Cosette. Po prostu. Nawet "oditiotyzmowanie jej" nie pomogło aż tak.

10. Jak można nakręcić film o Paryżu... I NIE POKAZAĆ PARYŻA?! To chyba jedyny taki przypadek w dziejach! Jedyne, kiedy widzimy odrobinę katedry Notre Dame to "Stars". Ciasne ujęcia nie pomagają...

11. Robienie idiotów z Thenadierów. To naprawdę boli, bo ta dwójka w książce jawiła mi się naprawdę ciekawymi postaciami! Para wprawnych złodziei i oszustów, w filmie sprowadzona do roli "bohaterów komediowych". Jasne, niby widzimy, jak okradają kolejnych klientów, ale wygłupy Baron Cohena nie pomagają jakoś specjalnie. Nie wiem, dlaczego tak napisane role dostali - on i Helena Bonham Carter - ale nie wyszło to na dobre.

Podsumowując?
. . .
"Les Miserables" to paskudnie męczący i nierówny film. Fabuła leci na złamanie karku, za pierwszym razem ciężko w ogóle ją ogarnąć, jeśli ktoś już nie zna historii. Z drugiej strony są piosenki, które naprawdę wprowadzają nastrój i nawet wycisną łezkę czy dwie. Aktorstwo jest w porządku - Jackman, Crowe (kiedy nie śpiewa), Hathaway to porządne nazwiska, które się sprawdzają. Seyfried na dobrą sprawę nie miała kiedy się popisać - jej główną rolą jest tu wyglądać ładnie i to się sprawdza. Redmayne... Cóż, to raczej nie jest rola jego życia, ale już dawno ją odkupił. Szaleńczy montaż, gnanie kolejnych ujęć, to naprawdę nie poprawia komfortu oglądania. Nie powiem, że to tragedia i w ogóle nie da się obejrzeć - na swój sposób dostarcza rozrywki i można się na nim nieźle bawić, ale... Nie nazwałabym go wielkim objawieniem wśród filmowych musicali.

wtorek, 15 maja 2018

"Underworld: Ewolucja" czyli mniej chaotyczna, ale banalna siostra

Druga część sagi "Underworld" była nieuchronna - w końcu pierwsza część zostawiła nas z wieloma pytaniami i prawie zerem odpowiedzi!
Selene (Kate Beckinsale) i Michael (Scott Speedman) - pierwsza na świecie hybryda wampira i lykanina - uciekają przed tropiącym ich Marcusem (Tony Curran), który, po śmierci Victora i Amelii, pragnie uwolnić z więzienia swojego brata, Williama. Selene jeszcze nie wie, że jej osoba ma dla Marcusa ogromne znaczenie...
Czekałam na nową część, bowiem poprzednia zostawiła mnie z masą niedokończonych wątków. Pragnęłam więcej tego świata, fascynującej Selene i Michaela, który został tak okrutnie wplątany w jej świat. Zazwyczaj w takich sytuacjach się zawodzę, bo jednak oczekiwania są wysokie, a sequele... No cóż, czasem nie dorastają do pięt swoim poprzednikom. Tu nie użyję tak mocnego słowa, jak "zawód", ale lekkie rozczarowanie było. Przede wszystkim dostajemy dużo prostszą i banalniejszą historię, w której więcej jest zbiegów okoliczności, które widz kwituje jedynie przymknięciem oka i krzywym uśmieszkiem pełnym politowania. Tak, Kate Beckinsale wciąż jest świetna, ale tym razem jej postać jest jeszcze bardzo niezwykła i ważna, niż poprzednio - jak widać da się, ale ten zabieg nie wyszedł na dobre, bo przecież nikt nie lubi Mary Sue! Brakuje tu za to charyzmatycznych postaci drugoplanowych! Jedyną taką jest historyk Tanis (grany przez Stevena Mackintosha) - ciekawy, hedonistyczny wampir, którego jest stanowczo za mało!
"Ewolucja" to trochę nudnawa fabuła, okraszona efektownymi scenami walki, dużą ilością przelanej krwi i trochę mniejszą ekspozycją świata wampirów (co dla mnie akurat jest minusem). Na plus można tu zapisać, że nie jest aż tak chaotyczna, jak poprzednia część, ale... Czy to jest aż taka rekompensata?

niedziela, 13 maja 2018

"Ojciec Chrzestny II" czyli podtrzymanie tradycji

Kiedy coś się sprzedaje, całkiem normalną reakcją jest tworzenie sequelu. "Ojciec Chrzestny" nie był tu wyjątkiem - Coppola wraz z Puzo stworzyli drugą część opowieści o rodzinie Corleone zaledwie dwa lata po tym, jak ukazała się pierwsza.
Fabuła rozgrywa się na dwóch płaszczyznach. Michael Corleone (Al Pacino) został głową swojej Rodziny. Mimo usilnych starań i obietnic złożonych żonie, wciąż nie wyprowadził ich z podziemnego świata. Kiedy ktoś wprost zagraża jego bezpieczeństwu, musi podjąć decyzje, które wcale nie pomogą mu stać się praworządnym obywatelem... 40 lat wcześniej jego ojciec Vito (Robert De Niro) przybywa do Ameryki, by zacząć nowe życie. Nie przeczuwa, że kiedyś będzie najważniejszym człowiekiem w Nowym Jorku.
Estyma, jaką darzę oryginalną, pierwszą opowieść o Rodzinie Corleone, absolutnie nie przeszkadza mi cieszyć się jej drugą częścią. Znajdziemy tu opowieść o Vito, która jest świetnym przeniesieniem książkowej historii o nim, a także dalsze losy Michaela i jego bliskich. Czy to film, który dorównuje swemu znanemu poprzednikowi? Myślę, że jest minimalnie gorszy, ale tylko i wyłącznie ze względu na to, że zaczyna się nieco dłużyć pod koniec. Intryga wciąż jest świetna, postaci wyraziste, główne wątki poprowadzone doskonale. Aktorstwo to po prostu najwyższa półka, każdy drobny szczegół w postaci muzyki, zdjęć czy scenografii dopracowany do perfekcji - czego tu więcej chcieć? Michael ewoluuje z niewinnego, młodego człowieka do roli dona mafii - w pewnym momencie widz już sam nie wie, kim jest i czy na pewno powinien mu kibicować? Pacino w każdej scenie jest doskonale realny i autentyczny, zarówno jako brat, ojciec czy po prostu groźny człowiek, który nie waha się w żadnej sytuacji. Są takie sceny, w których nie trzeba słów - gesty i mimika aktorów wystarczą całkowicie. To naprawdę kino najwyższej klasy, które po ponad 40 latach wciąż jest bardzo aktualne i porusza dokładnie tak samo.

sobota, 12 maja 2018

"Underworld" czyli wampirzyca z Berettą

Dziś na tapecie film, który też znam już chyba na pamięć - "Underworld". Pierwszy raz spotkałam się z nim wiele lat temu, kiedy to obejrzałam go po prostu w telewizji. Kilka lat temu wróciłam, teraz robię to ponownie, by (prawie) na świeżo ocenić i opisać. Zapraszam!
Od wieków trwa wojna między dwoma rasami - wampirami i lykanami. Selene (Kate Beckinsale), należąca do klanu wampirów, jest wyszkoloną zabójczynią, bezwzględną maszyną do zabijania, oddaną jednemu z władców, Victorowi (Bill Nighy). Podczas gdy krwiopijcy urządzają przyjęcia, w podziemiach miasta lykanie, pod dowództwem Luciana (Michael Sheen), szykują się do zadania ostatecznego ciosu. W całej tej matni kłamstw i krwawych walk ważną rolę ma odegrać zwykły człowiek, Michael (Scott Speedman).
Nie wiem jak wy, ale ja bardzo lubię motyw wampira - zarówno ten klasyczny, rodem z "Miasteczka Salem" czy "Draculi", jak i udziwniony (Dobra, omińmy "Zmierzch", okay?). "Underworld" pasuje mi, bo pokazuje współczesne wampiry, bez odzierania ich z mrocznej warstwy groźnych i eleganckich łowców. Mamy więc znudzoną elitę, popijającą krew z kryształowych kieliszków, która już dawno zapomniała, co to znaczy zagrożenie - czy to nie pobudza wyobraźni? Przyznaję, że to jest właśnie to spojrzenie, które preferuję i które bardzo przypadło mi do gustu. Film ma świetny klimat - wszystko dzieje się w nocy, właściwie nie wiadomo gdzie (bo i po co nam ta wiedza?) i, poza wspomnianym już Michaelem, nie widzimy tu absolutnie żadnych ludzi - wszystko zawiera się więc w tej fantastycznej konwencji.
Ale mimo to nie jest to rozrywka wysokich lotów - trochę tu uproszczeń, naiwnych zbiegów okoliczności, a Selene to praktycznie Mary Sue. Nie dość, że wychodzi jej wszystko, to w dodatku jest tą super ważną postacią, od której wszystko zależy. No cóż, muszę jednak przyznać, że jak raz mi to nie przeszkadza - Beckinsale stworzyła kreację mrocznej i cynicznej wampirzycy i naprawdę lubię tę postać. Może nieco za dużo tu chaosu - na początku ciężko się połapać w fabule i przy pierwszym seansie można czegoś nie zrozumieć, bowiem ekspozycja nie jest najmocniejszą stroną filmu. Jest też kilka naprawdę głupich scen, które wywołują uśmiech politowania, ale na dobrą sprawę zupełnie nie przeszkadzają w odbiorze całości. Wydaje mi się, że to jedna z tych pozycji, które naprawdę warto obejrzeć - nie rozwinie was to specjalnie i nie da dużo do myślenia, ale jest w porządku, kiedy chcecie spędzić przyjemny, luźny wieczór i odstresować się przy czymś niewymagającym. Beckinsale naprawdę kopie tyłek, a Nighy i Sheen tylko jej w tym pomagają - obaj panowie są tu wprost cudowni.
Kurcze, chyba zawsze będę do tego filmu wracać xD

wtorek, 8 maja 2018

"Ojciec Chrzestny" czyli mafijny klasyk

Czas wrócić po małym urlopie! Kinomaniaczka potrzebowała chwili odpoczynku, ale filmowo nie próżnowała - po skończeniu książki zabieram się powtórkę "Ojca Chrzestnego". Klasyk, jeden z najlepszych filmów w dziejach - czy się zestarzał? Czy faktycznie jest tak dobry, jak zapamiętałam?
Lata 40., Nowy Jork. Jednym z donów mafii jest Vito Corleone (Marlon Brando) - człowiek szanowany, bogaty, poważny. Ktoś mógłby nawet powiedzieć, że staromodny. Kiedy pewnego dnia Corleone odmówi wzięcia udziału w handlu narkotykami, stanie się niewygodny dla pozostałych donów. Cała sytuacja zmusi jego syna, Michaela (Al Pacino) do odegrania niebagatelnej roli w interesach Rodziny.
Czuję wewnętrzną barierę, kiedy mam pisać o tym filmie. Tak wielu prawdziwych krytyków już się nad nim rozpływało, tyle osób widziało i chwaliło... Ja nie powiem wam nic oryginalnego, bowiem jestem w "Ojcu Chrzestnym" nieodwołalnie zakochana.
W tym filmie podoba mi się dosłownie wszystko. Niesamowity klimat, który tworzą kolejne sceny, doskonale dobrana obsada, realia czasów, doskonale nakreślona włoska rodzina, ze swoimi surowymi zasadami... W końcu muzyka, zdjęcia, wnętrza kolejnych budynków, pięknie dobrane lokacje. "Ojciec" ma nie tylko porywającą fabułę, ale też każdy, najdrobniejszy nawet szczegół, dopracowany do perfekcji. Tu nie ma zbędnych scen, nie ma postaci, która nie robiłaby na nas wrażenie. Może nieco trudno się na początku rozeznać, kto jest kim i jak się powiązany - to mógłby być jedyny maleńki minusik - ale zapewniam, że wystarczy się po prostu porządnie skupić, by ogarnąć nie tylko postaci, ale także intrygę i najmniejsze smaczki. A tych jest tu masa - kilka odpowiednich słów, zawieszony głos, odpowiednia mimika i już wiemy wszystko, co wiedzieć powinniśmy, choć to przecież taka mała rzecz. Uwielbiam oglądać ten film, kocham do niego wracać, bowiem zawsze sprawia mi to taką samą radość. To doskonała, nieco przerażająca historia, okraszona niezwykle zadbaną otoczką w postaci muzyki, lokacji i zdjęć. Moim zdaniem słowo "arcydzieło" powstało, by mówić właśnie o takich produkcjach.