sobota, 31 marca 2018

"Jerry Maguire" czyli właściwie co tu się stało?

Tom Cruise nie jest moim ulubionym aktorem. Na dobrą sprawę, mam wrażenie, że praktycznie zawsze gra tę samą rolę, bez jakiś większych zmian. Ciężko jest jednak nie trafić na jego filmy, kiedy się chce trochę zagłębić w kinematografię - tak więc stało się tym razem, choć szukałam po prostu filmów nominowanych do Oscara.
Bogaty i przystojny Jerry (Tom Cruise) jest agentem gwiazd sportu. Kariera zawodowa rozwija się świetnie - jest przekonujący, potrafi wynegocjować najlepszy kontrakt, ma zaufanie swoich podopiecznych. Prywatnie jest lubiany, ma piękną narzeczoną, z którą planuje ślub. Wszystko to wali się, kiedy Jerry chce zmienić swoją technikę pracy i bardziej skupić się na sportowcach, a mniej na pieniądzach - zostaje zwolniony, rozstaje się z dziewczyną, z dnia na dzień znikają przyjaciele. Zostają przy nim tylko sekretarka Dorothy (Renee Zellweger) i futbolista Rod (Cuba Gooding Jr.). Ale może ta sytuacja wcale nie jest końcem, a jedynie początkiem?
Powiem wam, że jestem zdumiona - zdumiona faktem, że ten film został AŻ tak ciepło przyjęty. I nie zrozumcie mnie źle - jest to sympatyczna, urocza opowieść o tym, jak dorosły facet odkrywa, co się naprawdę w życiu liczy i że lepiej mieć kilku bliskich sobie ludzi, niż tłumy obcych "przyjaciół". Ale... Widziałam milion tego typu filmów. On się naprawdę zupełnie niczym nie wyróżnia. Nie ma tu nic, co by mnie jakoś bardzo przyciągnęło - prawdopodobnie zapomnę o tym tytule w ciągu najbliższego tygodnia.
Coś, co przyciągnęło moją uwagę, to swoisty brak logiki. Bo widzicie... Dorothy - wierna pomocnica Jerry'ego, zauroczona nim od pierwszych chwil - jest samotną, młodą matką, która wychowuje kilkuletniego syna. I w porządku, to też byłby ciekawy motyw - Jerry mógłby odkryć, że tak naprawdę jego problemy nie są wcale takie straszne, że można mieć gorzej, mógłby pokochać małego, jak własnego syna... Gdyby tylko reżyser postanowił pójść tą drogą. W tej historii skaczemy od jednego wątku do drugiego - nic się nie przeplata, wszystko dzieje się jak gdyby samo z siebie. Hyc! Jerry traci pracę. Hyc! Umawia się z Dorothy. Hyc! Próbuje załatwić kontrakt dla Roda. Żadna z tych rzeczy logicznie nie wynika jedna z drugiej! Końcówka przyprawiła mnie o wytrzeszcz, bowiem wielkie uczucie Jerry'ego do syna Dorothy jest... Wzięte z dupy, po prostu. Gdyby scenariusz skupił się na perypetiach Roda i jego żony (swoją drogą, to świetnie napisana i zagrana para, chyba jedyna rzecz, która naprawdę mi się tu podobała) to dużo bardziej doceniłabym ten film. Tak, dobrze czytacie - dla mnie wątek tytułowego bohatera jest tu zwyczajnie niepotrzebny i całość miałaby się lepiej, gdyby stał się postacią drugoplanową. Cruise niczym tu nie zachwyca, to po prostu standardowy Cruise. Zellweger też wypada dość blado - cała jej postać jest zresztą nijaka, bez krzty charakteru czy silniej targających nią emocji. Gooding Junior za to całkowicie zasłużył na nagrody, które mu przypadły - jest tak pozytywną i kochaną postacią, że tylko dla niego (i Reginy King) wytrzymałam do końca seansu.
To naprawdę zupełnie przeciętna komedyjka - może i ciepła, może pozytywna, ale z całą pewnością nie porywa i nie odkrywa przed widzem niczego specjalnego. Ot, do obejrzenia raz, chociaż wydaje mi się, że jest wiele innych tytułów, które w bardziej wartościowy sposób zajmą wasz czas.

sobota, 24 marca 2018

O serialu słów kilka, czyli "Dynastia Tudorów"

Nigdy nie pisałam tu o serialach (a na pewno nie poświęcałam im osobnych postów), ale ostatnio przyszło mi do głowy, że w sumie "czemu nie?". Dosłownie kilka dni temu skończyłam oglądać (po raz czwarty) "Dynastię Tudorów" - serial, który zakończył się już osiem lat temu, a mimo to ja wciąż do niego wracam i pozostaję nieodmiennie pod wpływem jego czaru.
Henryk VIII to jeden z najsławniejszych i najbardziej kontrowersyjnych władców Anglii. Władca okrutny, porywczy, oszalały na punkcie posiadania syna, znany głównie z kolejnych małżeństw i wyprowadzenia Anglii spod władzy papieża. Tak, to ten koleś od kościoła anglikańskiego. Tak, ten, który ścinał żony (tak naprawdę to tylko dwie!). Człowiek fascynujący, przerażający i wciąż tajemniczy. Mimo licznych filmów, które opowiadają o jego życiu, temat wciąż nie jest wyczerpany, tak więc ciągle powstają kolejne. I tak, w roku 2007, pojawiła się "Dynastia Tudorów", która podbiła moje serce.
Nie jest łatwo upchnąć kilkadziesiąt lat w serialu, ale kiedy ma się rozsądnych twórców, to to naprawdę może się udać. "Tudorom" po prostu się udało - Michael Hirst, który tworzył całość, zna się na robocie. Sposób, w jaki każdy odcinek jest rozplanowany, jest absolutnie genialny. Niczego tu nie brak, nic się nie dłuży, każde wydarzenie idealnie zazębia się z następnym. Poznajemy nie tylko Henryka i jego kolejne kobiety - dane jest nam odkryć sekrety jego dworu, zaznajomić się z jego przyjaciółmi i wrogami, a także przekonać się, jak przebiegała reformacja "od środka". Nie ma się co dziwić - ten sam Hirst jest scenarzystą "Elizabeth" i "Elizabeth: Złoty wiek", a także twórcą "Rodziny Borgiów" (który to serial na pewno będę musiała obejrzeć!), więc można powiedzieć, że po prostu wie, jak robić filmy i seriale kostiumowe.
Solidny scenariusz to podstawa, ale w "Tudorach" nie brak też estetycznych wstawek, które tylko podnoszą poziom widowiska. Kostiumy, zaprojektowane przez Joan Bergin, cieszą oko, wnętrza są po prostu piękne, a muzyka Trevora Morrisa... Cóż, dość powiedzieć, że ja soundtracku słucham sobie w różnych momentach, świetnie uspokaja, ale też wzrusza czy smuci - po prostu jest perfekcyjnie dobrany. I tak, zdaję sobie sprawę, że niektóre suknie czy męskie stroje nie są "idealnie" dobrane do epoki, bo rozjeżdżają się o kilkadziesiąt lat. Ale wiecie co? Dla kogoś, kto się na tym nie zna, nie robi to specjalnej różnicy - są cudownie uszyte, robią niesamowite wrażenie i wprowadzają wrażenie przepychu i dobrostanu, a przecież o to chodzi! Popatrzcie tylko na suknię ślubną Jane Seymour! To cudo nieodmiennie sprawia, że mam ochotę sobie takie sprawić na własny ślub (ale zaraz potem przypominam sobie, ile by mnie to kosztowało i trochę mi mija...)
A co powiem o obsadzie? Cóż, można się kłócić, czy Jonathan Rhys Meyers był najlepszym wyborem, jeśli chodzi o rolę Henryka, ale nikt mu nie może zabrać tego, że stworzył dobrą i wiarygodną kreację. Tak, nie jest rudy i tak, w późniejszych sezonach nie postarano się o odpowiednie oddanie tego, jak otyły był król... Ale cholera! Jonathan przez cztery sezony DOSKONALE oddawał, jak niezrównoważony był Henryk, jak zmienne były jego nastroje. Zagubiony, stanowczy, uparty - to wszystko tu jest, wszystkie jego wady i zalety są doskonale widoczne! Sama uważam, że nie jest najlepszym Henrykiem, ale na pewno jest dobry i nie mam mu absolutnie nic do zarzucenia. Trochę mi szkoda, że o tym aktorze nigdy nie jest specjalnie głośno...? Widziałam go w kilku filmach i naprawdę wydaje mi się, że ma w sobie olbrzymi potencjał, który da się wykorzystać. No cóż, ja w każdym razie o nim nie zapominam i ciągle mam na oku.
Maria Doyle Kennedy jako Katarzyna Aragońska to absolutny strzał w dziesiątkę. Jedyny zarzut można poczynić jej wiekowi - aktorka jest 17 lat starsza od swojego serialowego małżonka, zaś Katarzynę i Henryka dzieliło "zaledwie" lat 7 - tak, to trochę robi różnicę w odbiorze, ale na dobrą sprawę bez przesady. Jej sposób gry, charakter, który tchnęła w tę postać... To wszystko jest absolutnie genialne. Tak właśnie wyobrażam sobie tę majestatyczną i pełną pokory kobietę, która z wiarą i nadzieją trwała u boku swego męża, nawet gdy pocieszał się w ramionach innych kobiet po stracie kolejnych dzieci. Ogromnie mi się podobało, że twórca zadbał o to, by panią Kennedy nauczyć tych kilku wstawek po hiszpańsku - to dodaje autentyczności całej jej postaci, bo przecież to logiczne, że hiszpańska księżniczka chętnie wraca do swego rodzimego języka, prawda?
Jednak to Natalie Dormer jako Anna Boleyn zdobyła moje serce. Jest uparta, jest narwana, jest rozdarta, często agresywna, ale równocześnie piękna, pełna wdzięku i uwodzicielska do granic przyzwoitości. Fascynuje i przyciąga wzrok, wręcz nie pozwala od siebie oderwać oczu. I proszę mi jej nawet nie porównywać do Natalie Portman (. . . Nie, o tym opowiem innym razem...)! Kreacja panny Dormer to istny majstersztyk i w momencie, kiedy po drugi sezonie znika z ekranu... No cóż, ja czułam jej brak, choć oczywiście inne wydarzenia wciąż pchały fabułę na przód. Jestem w niej do szaleństwa zakochana, mogłabym ją oglądać ciągle. Jest jednym z tych powodów, dla których (bardzo powoli) przymierzam się do "Gry o tron" i wciąż poszukuję filmów, w których by występowała. Na razie... No cóż, oglądam wyrwane z kontekstu sceny z "Tudorów" (polecam scenę la volty, nie dość, że niesamowicie zmysłowa, to Natalie daje tam niezły popis).
Z obsady wyróżniłabym jeszcze Henry'ego Cavilla, który wciela się w Charlesa Brandona, a także Jamesa Fraina - odtwórcę roli Thomasa Cromwella. Obaj panowie tworzą tak barwne i dwuznaczne kreacje, że ich postaci mogłyby spokojnie dostać osobny film, a oni wciąż nie nudziliby widzów swą grą i wielowymiarowością swoich ról. Właściwie nie sposób tu wymienić wszystkich - postaci jest zbyt wiele, a większość aktorów naprawdę świetnie sobie radzi.
Wiele osób zarzuca "Tudorom" niepoprawność historyczną. I trzeba przyznać, że ona tu jest - zmiksowanie dwóch sióstr Henryka w jedną osobę, przekłamania z wiekiem poszczególnych postaci, pewne niedopatrzenia w kwestiach małżeństw niektórych bohaterów czy ich dzieci to tylko niektóre z przykładów. Ale wiecie co? Mnie to zupełnie nie przeszkadza. Jeśli ktoś chciałby traktować "Tudorów" jako podręcznik do historii i na ich podstawie budować swoją wiedzę, to pewnie miałby srogie braki. Ale jeśli chcecie się po prostu dobrze bawić, a przy okazji zapoznać z - bądź co bądź ciekawą - wizją twórcy na życie w XVI-wiecznej Anglii, to myślę, że się nie zawiedziecie. Jest tu kilka teorii spiskowych i wymysłów, które nie mają żadnego oparcia w historii (albo opierają się na plotkach), ale to serial fabularny, na wszelkie świętości! Nie można oczekiwać, że będzie z dokładnością co do miesiąca pokazywał suche fakty, bo przecież wtedy nigdy by się nie sprzedał!
Polecałabym "Tudorów" jako pozycję obowiązkową wszystkim fanom opowieści kostiumowych - jest tu masa dworskich intryg, romansów i tego cudownego okrucieństwa, które wypełniało tamte czasy. Warto, chociażby ze względu na świetne kobiece postaci - silne, uparte i zdecydowane, prące do przodu, mimo usilnych starań mężczyzn, by je ograniczyć. Panom powiem, że można być mężczyzną i czerpać z "Tudorów" frajdę - przetestowałam na swoim, żyje i ma się dobrze!



czwartek, 22 marca 2018

"Magnolia" czyli o co tu właściwie chodzi?!

Czasem zastanawiam się, czy to ja zupełnie nie mam wrażliwości, czy jednak niektórzy scenarzyści za bardzo "jadą po bandzie". A potem trafiam na jakiś film, który wzrusza mnie do cna, sprawia, że myślę o nim kilka dni. Albo słucham piosenki, od której nie mogę się oderwać przez najbliższe tygodnie, bo tak strasznie mnie porusza.
. . .
Wniosek jest taki, że chyba jednak to nie ze mną jest coś nie tak. Ewentualnie po prostu nie dociera do mnie przesłanie Paula Thomasa Andersona.
Po przejściu przez "Nić widmo", postanowiłam zabrać się za "Magnolię". Opinie ma świetne, oceny też - cóż, naprawdę chciałam dać jej szansę. A jak wyszło? . . . Em...
Jeden dzień pokazany z perspektywy kilku osób, których losy splatają się ze sobą. Frank (Tom Cruise) to playboy z własnym programem, który uczy mężczyzn jak uwodzić i wykorzystywać kobiety. Linda (Julianne Moore) jest żoną umierającego Earla (Jason Robards) i zupełnie nie radzi sobie z jego chorobą. W trudnych chwilach wspiera ją pielęgniarz Phil (Philip Seymour Hoffman). Program, którego producentem jest Earl, bije rekordy popularności - teleturniej, w którym główną gwiazdą jest Stanley (Jeremy Blackman), pozwala wykazać się dzieciom inteligencją. Jednak wygranie go wcale nie pomogło Donniemu (William H. Macy), który dziś jest tylko smutnym i samotnym człowiekiem w średnim wieku. Prezenter Jimmy (Philip Baker Hall) umiera na raka, jednak nawet te okoliczności nie pozwalają mu pogodzić się z córką (Melora Walters). Młoda narkomanka będzie zaś musiała poradzić sobie z wizytą ekscentrycznego policjanta (John C. Reilly).
Zgubiliście się w samym opisie? No cóż, nie da się ukryć, że ja też. W fabule też się zgubiłam, mimo, że nie jest ona powalająco rozbudowana. Mimo tylu postaci, reżyser chyba nie miał do powiedzenia kompletnie nic. Pozornie to film o uczuciach, ale nie ma tu nic oryginalnego, jest za to każdy schemat, który odkryć może każdy, kto widział w życiu coś więcej niż Ukrytą prawdę i Szpital (choć chyba nawet widzowie tych programów wpadliby na te "błyskotliwe" powiązania między bohaterami). Co jest problemem?
Sam scenariusz. Jest po prostu dziwny, głupi i nudny. Większość postaci niczym nie zaciekawia - po trzech godzinach (tak, to cudo trwa ponad 180 minut, a ja męczyłam je trzy dni) dalej zupełnie nie obchodziła mnie większość z nich. Dalej nie rozumiem, dlaczego miałabym się nimi przejmować - dlatego, że na Stanleya krzyczy ojciec i nikt go nie rozumie? Bo Donnie nie umie wybaczyć rodzicom, że zabrali mu pieniądze z wygranej? Okay, to przykre, ale wiesz co filmie? To za mało. Te postaci zwyczajnie mnie denerwowały, bo wydawały się robić dramat z niczego. Widziałam kilka filmów o ludziach z problemami i nie, nie tak się to robi!
Zaciekawiła mnie postać grana przed Toma Cruise'a - ale chyba po prostu dlatego, że wypowiadane przez nią tezy były tak irytujące, że nie dało się obok nich przejść obojętnie - i ta, w którą wcielała się Julianne Moore. I w sumie chętnie obejrzałabym ich więcej, ale kiedy ich wątki zaczynały nabierać tempa, były ucinane, bo przecież trzeba wcisnąć więcej postaci! Więcej postaci, żeby było bardziej poetycko i bardziej nowatorsko! Dwóch głównych bohaterów jest dla słabych, lepiej wcisnąć dziewięciu!
No niestety, trzeba umieć prowadzić wielowątkową historię, a Andersonowi się to po prostu nie udało. Ten film traci też na dialogach, które są... Sztuczne. Nierzeczywiste. NIKT tak nie rozmawia! Nie da się powiedzieć, że coś jest zwykłym dniem z życia zwyczajnych ludzi i równocześnie wcisnąć im w usta tak absurdalne kwestie. Przykro mi, nie.
Aktorstwo? Cóż, zawiodłam się, bo poza Julianne Moore w sumie nikt nie zrobił na mnie dobrego wrażenia. Zawód dotyczył zwłaszcza Seymoura Hoffmana, który wciąż w mojej pamięci funkcjonuje jako ksiądz z "Wątpliwości". Nie wiem dlaczego, ale ta rola mi się zupełnie nie podobała - był nijaki, właściwie niewiele robił, niewiele pokazywał, w sumie nie poznałam jego postaci... W ogóle. Nie mówię, że to wina aktora - jak już pisałam, scenariusz swoje narzucił, trzeba było pokazać więcej świńskich występów Toma Cruise'a - ale zawód i niesmak pozostały. Reszta obsady? Trochę przemknęła mi w tle, w sumie to mogłoby ich nie być?
Po tym filmie mam ogromną traumę do Andersona - jego historie po prostu do mnie nie trafiają, zupełnie nie rozumiem zachwytów nad jego twórczością. Oficjalnie "Magnolia" po prostu mnie zmęczyła. A właściwie umęczyła, bo żeby usiąść do napisania tej recenzji musiałam też sporo odpocząć - po seansie miałam tak dość, że nie byłam w stanie myśleć o tym filmie, a co dopiero o nim pisać. Jeśli ktoś z was rozumie, co tu się wydarzyło, to chętnie się dowiem, ale powtarzam - dla mnie to jeden ze słabszych tytułów.

piątek, 16 marca 2018

"Stowarzyszenie umarłych poetów" czyli wyjątkowo trafny obraz edukacji

Uznałam, że czas wrócić do trochę starszych filmów po tym, jak zafundowałam sobie mały maraton z oscarowymi propozycjami. Na początek - późne lata 80. opowiadające o 60., a wciąż aktualne w XXI wieku.
W prestiżowej męskiej szkole pojawia się nowy nauczyciel, John Keating (Robin Williams). Choć sam wychowany w murach czcigodnej placówki, nie bardzo przejmuje się jej zasadami - dyscypliną, honorem, tradycją i doskonałością. Uczy swoich podopiecznych rozumienia poezji, wyrażania swoich myśli i podejmowania własnych decyzji, nawet, jeśli nie są one zgodne z oczekiwaniami otoczenia. Grupa uczniów reaktywuje Stowarzyszenie Umarłych Poetów, ale czytanie wierszy to jedynie wstęp do przemian, które zajdą w ich życiu.
Wiecie, co mnie kompletnie rozbiło? To, jak idealnie ten film trafił w problemy edukacji i dorastania. To stara historia, ale absolutnie się nie przedawniła - wręcz przeciwnie, z roku na rok nabiera chyba tylko jeszcze więcej siły i wymowy. Pan Keating to nauczyciel idealny - wspierający, szczery, zawsze wierzący w swoich uczniów i upewniający ich w dążeniach do własnych marzeń. Z drugiej strony barykady stoją rodzice i dyrekcja szkoły - to ludzie stateczni i wykształceni, którzy uważają, że samodzielne myślenie nie jest potrzebne siedemnastolatkom. A w to wszystko wmieszani młodzi, dorastający dopiero chłopcy - zagubieni, niedoświadczeni, trochę naiwni i przerażeni wymaganiami, jakie im się stawia. Czy to naprawdę nie brzmi znajomo?
Siła tkwi głównie w scenariuszu i genialnej obsadzie, idealnie dobranej do odgrywanych postaci. Ten pierwszy nie daje ani na chwilę odetchnąć, wciąż podsuwa nam nowe obrazy, nad którymi chcemy się zastanowić i które dostarczają ogromnych emocji. Nawet pozornie niewinne sceny, jak spotkania Stowarzyszenia czy chłopięce przepychanki, są tak naprawdę wspaniałym kontrastem do dziejących się gdzieś w tle dużo poważniejszych wydarzeń. Od początku wiemy, że każdy z tych chłopców jest pod ogromną presją rodziców i film też nie daje nam o tym zapomnieć - wypowiedzi "rodzice mnie zabiją", "ojciec mi nie pozwoli" czy "od dziecka mnie zmuszali" są na porządku dziennym. To wszystko tworzy bardzo sugestywny obraz, który jedynie z wierzchu jest lekki i przyjemny. Tak naprawdę, to potwornie smutna opowieść.
Wspominałam o aktorach... Robin Williams to klasa sama w sobie i chyba nikomu tego udowadniać nie trzeba - oddaje ciepło i mądrość Keatinga, jak nikt inny. Oprócz tego na mnie zrobił wrażenie Robert Sean Leonard - dwudziestoletni wówczas aktor to był świetny wybór, bowiem ma ten słodki i naiwny wyraz twarzy, który sprawia, że całkowicie jestem w stanie uwierzyć w jego autentyczność. Może nieco więcej oczekiwałam od Ethana Hawke'a, ale z drugiej strony... Miał tu dziewiętnaście lat, była to jego trzecia rola, naprawdę wybaczam mu ten średni poziom, który i tak dał mi wiele radości.
To ten film, który trzeba po prostu zobaczyć - ani moje pochwały, ani żadne inne opisy nie zastąpią wam czystej przyjemności, jaką daje ten seans. Tak, jest smutno, jest nieco przygnębiająco, ale bywa też optymistycznie, a przede wszystkim - bardzo mądrze.

środa, 14 marca 2018

"300" czyli komiks, film, czy może jeszcze coś innego?

. . . Przyznaję się - aż do piątku nie widziałam "300".
Teraz, kiedy znacie już mój wstydliwy sekret, zapraszam was na moje odczucia po tym filmie.
Leonidas (Gerard Butler) - odważny król Sparty - rzuca wyzwanie perskiemu władcy, Xerxesowi. Na przekór radom wyroczni i zdaniu swoich rodaków, zbiera trzystu osobową armię, z którą wyrusza, by bronić honoru i wolności Sparty.
Przede wszystkim muszę podkreślić jedno - do "300" trzeba podchodzić w sposób specyficzny. Nie można go traktować jako poważnego filmu historycznego, bo wtedy nigdy się nie spodoba i po prostu człowiek zakończy seans z poczuciem zmarnowanego czasu. Fabuła nie jest tu specjalnie rozbudowana - od razu wiadomo, jak to się skończy, wszyscy mniej więcej znamy historię bitwy pod Termopilami - ale obraz nadrabia właśnie ciekawym podejściem. Sceny są przerysowane do granic możliwości, komiksowy styl nie wkrada się - on wali drzwiami i oknami, przy pomocy odpowiednich filtrów, gry świateł i patetycznych przemów, a wszystko to by ukazać wydarzenia w zupełnie inny, niż dotychczas widzieliśmy, sposób. I powiem wam, że mnie się to założenie bardzo spodobało - kiedy już nieco oswoiłam się z tą "komiksowością", mogłam naprawdę wczuć się w wydarzenia na ekranie, w problemy bohaterów i całkiem nieźle zrealizowane sceny walki - choć niektóry dalej są naiwne, ale wybaczam im to, głównie ze względu na wspomniane przerysowanie.
A tego jest tu naprawdę sporo. Każdy z nas kojarzy słynne słowa "This is Sparta!" i nadciągający po nich kopniak, wpychający do tunelu do jądra ziemi. Albo Xerxesa obwieszonego niczym choinka na Boże Narodzenie. Takich scen jest tu mnóstwo i wydaje mi się, że widz ma dwie opcje - albo znienawidzić ten styl i wyłączyć film, marudząc na paskudztwo, które zeżarło mu czas... Albo zaakceptować go, a nawet dostrzec w nim kilka naprawdę ładnych scen. Mnie szczególnie spodobało się miotanie wyroczni (nie, nie pytajcie dlaczego, to zupełnie subiektywne odczucie) - było dla mnie tak hipnotyzujące, że wrażenie trzyma mnie do teraz. Takich malutkich perełek jest dużo więcej i jeśli tylko się chce, można je zobaczyć.
"300" to nie tylko nieco inny film historyczny - to także całkiem niezły dramat. Muszę przyznać, że pod koniec moje serduszko zostało złamane, czego się kompletnie nie spodziewałam. Scena, w której królowa staje przed radą, kolejne śmierci, pożegnanie Leonidasa z żoną - to wszystko jest naprawdę smutne i filtry na kamerze tego nie zmieniają.
Aktorstwo? Cóż, żadna rola nie rzuca mi się tu jakoś w oczy (poza Fassbenderem, ale tylko dlatego, że nie miałam pojęcia, że on tu gra!), wszyscy stoją na podobnym, porządnym poziomie. Butler stał się już odrobinę "kultowy" w tej roli, ale moim zdaniem Lena Headey w niczym mu nie ustępuje.
Naprawdę - jestem zaskoczona, że tak bardzo mi się spodobało. Jeśli ktoś jeszcze nie widział (czy to tylko ja?), to naprawdę polecam. Jeśli ktoś widział... Hej, może to czas na powtórkę?

niedziela, 11 marca 2018

Oscary 2018 - podsumowanie

A więc stało się! Jedna noc i oto wszystko za nami! Dalej przeżywam, że nie mogłam obejrzeć gali na żywo, ale powiem wam szczerze - i tak ledwo dotrwałam do końca poniedziałku, a 1,5 godziny snu na dobę to jednak nieco za mało, kiedy przede mną wizja pracy umysłowej.
Chciałabym tu zaprezentować wam wyniki wręczenia nagród - choć pewnie już je sprawdziliście milion razy - i skomentować kilka z nich. Tak jak zapowiadałam - niestety, komentarze nie będą tak obszerne, jak w zeszłym roku, raz, że nie obejrzałam aż tylu filmów, dwa, że ciężko mi wypowiadać się na temat ceremonii, której nie widziałam. Mimo wszystko, mam nadzieję, że sprawi wam to trochę frajdy.

Najlepszy montaż dźwięku: Dunkierka
Najlepszy montaż: Dunkierka
Najlepszy dźwięk: Dunkierka
Powiedzieć, że nie pałam miłością do nowego filmu Nolana, to jak w sumie nie powiedzieć nic. Jednak nawet ja - pozbawiona sympatii do produkcji i będąca amebą techniczną - muszę przyznać, że te nagrody mu się po prostu należały. Wszystkie odgłosy, jakie pojawiają się w tym filmie są naprawdę realistyczne, a montaż również stoi na naprawdę świetnym poziomie. Cieszę się, że doceniono solidne strony tego filmu.

Najlepszy długometrażowy film animowany: Coco
Nie pisałam o tej kategorii w "Moich typach", bo oprócz Coco nie udało mi się zobaczyć żadnego tytułu - nawet Twojego Vincenta, za którego pół Polski trzymało chyba kciuki. I choć ja życzyłam Oscara Disneyowi - bo to Disney kurcze! - to trochę mi żal, że to znowu animacja komputerowa dostaje nagrody. Vincent zrobiony był w zupełnie nowy, oryginalny sposób, a wyszło na to, że nikt tego nie docenił. To przykre i czuję zawód (podobnie miałam w zeszłym roku, gdy to samo spotkało Kubo i dwie struny)

Najlepsze kostiumy: Nić widmo
Nieszczególnie mnie to dziwi, bo hej - to film o ubraniach, nie jest dziwnym, że właśnie one zostały w nim docenione! Ale jednak trochę mi przykro, że kolejny rok z rzędu film kostiumowy nie dostaje Oscara za kostiumy. Wiem, nie widziałam Powiernika królowej, ale... Nawet patrząc na zwiastuny to wyglądało naprawdę świetnie. Droga pani Boyle, proszę się poddawać! Proszę zrobić coś super w przyszłym roku i "do trzech razy sztuka!".

Najlepsze zdjęcia: Blade runner 2049
I tu jestem w lekkim zdziwieniu. Okay, może zdjęcia nie były tu złe, może nawet były dobre, ale... Poważnie? Lepsze od Kształtu wody, lepsze od Dunkierki? Quo vadis, Akademio?!

Najlepsze efekty specjalne: Blade runner 2049
. . . Bez komentarza, bo zrobi się niecenzuralnie. Szczytem efektów była ta różowa dupa, która dalej śni mi się po nocach.

Najlepsza scenografia: Kształt wody
Dalej jestem jednak za Czasem mroku, ale nie mogę powiedzieć, że nie rozumiem tej nagrody. Wnętrza w Kształcie wody są bardzo różnorodne i mimo, że jako widzowie nie skupiamy się na nich jakoś specjalnie, to dopracowane co do szczególiku.

Najlepsza piosenka: "Remember me" wyk. Miguel i Natalia Lafourcade
Tak jak pisałam przy typowaniu - kocham tę piosenkę, po prostu nie lubię wykonania. Jednak cieszy mnie nagroda dla niej, bo niesie za sobą tak wiele emocji, że nie sposób się nie uśmiechać przez łzy, kiedy leci w tle. A dodatkowo jestem wdzięczna Oscarom chociażby za to, że znalazłam "Mystery of love" <3

Najlepsza muzyka oryginalna: Kształt wody
TAK! Nawet nie wiecie, jak strasznie się ucieszyłam, gdy to zobaczyłam! Całkowicie zasłużona nagroda dla najlepszego soundtracku tego sezonu oscarowego! Przepiękne melodie wpadające w ucho, które nuci się z prawdziwą przyjemnością.

Najlepsza charakteryzacja i fryzury: Czas mroku
Chyba każdy, kto widział Gary'ego Oldmana musi się zgodzić z tym, że jest to nagroda całkowicie zasłużona. W sumie nie ma co więcej mówić - po prostu ktoś docenił świetną robotę.

Najlepszy scenariusz adaptowany: Tamte dni, tamte noce
Najlepszy scenariusz oryginalny: Uciekaj!
Może nie będę się znęcać nad scenariuszem adaptowanym (bowiem nie widziałam jego przeciwników i tylko to go w moich oczach ratuje), ale pozwólcie, że chwilę poświęcę Uciekaj!. Naprawdę, dawno nie widziałam filmu, który byłby tak bzdurny, tak głupi, tak niekonsekwentny - a dostałby tyle nagród i pochwał. Nie interesuje mnie, czy on porusza kwestie rasistowskie - serio, mam to gdzieś. Przepraszam, że powiem ostro, ale rzygam już tym, że jeśli coś porusza "trudne tematy" to automatycznie wskakuje na piedestał. Ten film jest zwyczajnie głupi. Zamysł ma może i ciekawy, ale im dalej, tym po prostu gorzej. Ten scenariusz się nie klei, ma ogromną ilość dziur, których nikt nawet nie stara się łatać! Po czym dostaje Oscara?!

Najlepszy reżyser: Guillermo del Toro za Kształt wody
Tak stawiałam, tego sobie życzyłam i tak się stało. Uważam, że nagroda jest całkowicie zasłużona, bowiem w tym filmie widać po prostu pracę, jaką wykonał reżyser, by posklejać elementy w całość. To nie tylko oderwane od siebie zdjęcia, muzyka i historia - to jedna, spójna opowieść i uważam, że del Toro zrobił tu naprawdę kawał dobrej roboty.

Najlepsza aktorka drugoplanowa: Allison Janney za rolę w Jestem najlepsza. Ja, Tonya
Najlepszy aktor drugoplanowy: Sam Rockwell za rolę w Trzy billboardy za Ebbing, Missouri
Kolejny Oscar, który ogromnie mnie uradował, przypadł Samowi Rockwellowi. Całkowicie zasłużona nagroda, bowiem jego rola (o czym wspominałam już wielokrotnie) to absolutnie mistrzostwo. Co do Allison Janney, to po prostu będę musiała nadrobić Ja, Tonya - nie tylko ze względu na jej rolę, ale ze zwykłej ciekawości.

Najlepsza aktorka pierwszoplanowa: Frances McDormand za rolę w Trzy billboardy za Ebbing, Missouri
Nawet nie specjalnie mnie to zdziwiło - po prostu McDormand w tym roku rozwaliła wszystko i wszystkich i brak nagrody dla niej byłby kiepskim żartem. Tę rolę będę na pewno długo pamiętać, bo robi ogromne wrażenie i nie pozwala o sobie zapomnieć. Bardzo się cieszę, że została odpowiednio doceniona.

Najlepszy aktor pierwszoplanowy: Gary Oldman za rolę w Czasie mroku
NA RESZCIE. Tylko tyle mi przychodzi do głowy - na reszcie Oldman doczekał się odznaczenia od Akademii! Po tym, jak DiCaprio dostał Oscara, wydaje mi się, że to właśnie Oldman stał się jego "następcą", jako świetny aktor, który nie ma tej (bądź co bądź) prestiżowej i głośnej nagrody. Teraz ma i gratuluję mu tego z całego serca, bo rola Churchilla zdecydowanie była jedną z lepszych w jego karierze.

Najlepszy film: Kształt wody
Ech... Jestem jednak trochę zawiedziona, że to nie Trzy billboardy zgarnęły najważniejszą nagrodę, ale... Nie mogę powiedzieć, że jakoś bardzo mnie boli ta nagroda. Spotkałam się z opiniami, że to pomyłka, że żart, że kpina - ale dla mnie Kształt wody (patrząc poglądowo po całej tegorocznej stawce) nie jest najgorszym wyjściem. Dużo emocjonalniej podchodziłabym do tej nagrody, gdyby statuetkę zgarnęła Dunkierka czy Nić widmo. Kształt jest filmem specyficznym, dziwnym, ale nie można mu odmówić estetycznego dopieszczenia, oryginalności czy niezwykłego pomysłu. Sam fakt kręcenia scen pod wodą bez wody sprawia, że jakoś tak bardziej podziwiam reżysera. To nie jest spełnienie moich marzeń, bo zawsze moje serce będzie przy Billboardach, ale nie potrafię powiedzieć, że nie rozumiem tego werdyktu. Po prostu wygrał film, który jest inny - a to mnie cieszy, bo powoli mam dość ckliwych dramatów bez polotu, które zgarniają nagrodę za nagrodą (tak Lady Bird, mówię o tobie!).

I to już wszystko, kochani! Wiem, że zajęło mi to stanowczo za dużo czasu, przepraszam was bardzo. Postaram się wrzucać recenzję choć raz na tydzień, ale nie mogę wam obiecać, że się wyrobię. Dajcie znać, co wy sądzicie o nagrodach - co was wkurzyło, co zdziwiło, a co ucieszyło?

niedziela, 4 marca 2018

Oscary 2018 - moje typy

Ech... W tym roku obejrzałam dużo mniej filmów, za co was szczerze przepraszam - po prostu nie mam na to czasu, jakbym nie próbowała. Tak więc wybaczcie, tym razem ominę większą ilość kategorii w moich typach - po prostu bez sensu, żebym się o nich wypowiadała w momencie, gdy widziałam jeden na pięć nominowanych tytułów.
Muszę też wam wyznać, że po prostu nie mam możliwości oglądać gali na żywo - w poniedziałek mam zajęcia od rana do późna, więc nie mogę sobie pozwolić na przespanie godziny czy dwóch. W zeszłym roku dzień po gali miałam wolne, tak więc była to zupełnie inna sytuacja. Strasznie was przepraszam, uwierzcie, że boli mnie to okropnie.

Ale nie przedłużam już!

Kategoria: Najlepsze kostiumy
Nominowani: Czas mroku, Kształt wody, Nić widmo, Piękna i Bestia, Powiernik królowej
Czego nie widziałam: Powiernik królowej
Mój typ: Kurcze, powiem wam, że cały czas się waham. Czas mroku ma świetne, epokowe kostiumy, podobnie jak Powiernik królowej - to widać nawet na zwiastunie! Z drugiej strony, jeśli coś dobrego było w Nici widmo, to właśnie ubrania - wszak to film, w którym przewijają się one cały czas i są jego wielką podporą. Chyba jednak gdzieś po cichu trzymam kciuki za panią Boyle (Powiernik królowej) - w zeszłym roku nie została nagrodzona za kostiumy w Boskiej Florence, może tym razem jej się poszczęści? Gdybym miała ocenić te, które widziałam, to wybrałabym jednak Marka Bridgesa i jego pracę w Nici widmo.

Kategoria: Najlepsze zdjęcia
Nominowani: Blade runner 2049, Czas mroku, Dunkierka, Kształt wody, Mudbound
Czego nie widziałam: Mudbound
Mój typ: Od samego początku byłam fanką zdjęć w Kształcie wody i im wierna pozostaję.

Kategoria: Najlepsza scenografia
Nominowani: Blade runner 2049, Czas mroku, Dunkierka, Kształt wody, Piękna i Bestia
Mój typ: No i tu - schody. Zupełnie odrzucam Blade runnera i Dunkierkę  - po prostu nie przypadły mi do gustu te wystroje, choć jasne, pasują do klimatu filmu, to jednak uważam, że w pozostałych tytułach odwalono porządniejszą robotę. Wciąż mam w pamięci przepiękne wnętrza pałacu królewskiego w Czasie mroku, tak bogate wnętrza w Pięknej i Bestii i ciche laboratoria w Kształcie wody... Gdybym miała wybierać, to chyba jednak poszłabym w stronę Czasu mroku (ten żyrandol, okay. Ten żyrandol), choć serce krzyczy, że Piękna i Bestia też na coś zasłużyła.

Kategoria: Najlepsza piosenka
Nominowani: "Remember me" (wyk. Miguel i Natalia Lafourcade, Coco), "This is me" (wyk. Keala Settle i obsada, Król rozrywki), "Stand up for something" (wyk. Andra Day i Common, Marshall), "Mighty River" (wyk. Mary J. Blige, Mudbound), "Mystery of love" (wyk. Sufjan Stevens, Tamte dni, tamte noce)
Mój typ: Choć "Remember me" jest piękna, to nie przepadam za jej oryginalnym wykonaniem - po prostu mi nie leży, chyba za bardzo przywiązałam się do głosu Macieja Stuhra. "This is me" jest dobrą piosenką do śpiewania i tańczenia, ale to w sumie standardowy kawałek o odwadze i byciu sobą - czy to jest jakoś super oryginalne? Nie sądzę, choć przyjemne. "Stand up for something" jakoś w ogóle nie specjalnie przypadła mi do gustu (swoją drogą, muszę obejrzeć Marshall!). "Mighty River" - okay, to jest całkiem przyjemne, ale mimo wszystko... Moje serce zostało podbite przez "Mystery of love" - mocno specyficzną piosenkę, która zapadła mi w pamięć tak mocno, że od czasu obejrzenia Tamtych dni przesłuchałam ją STANOWCZO zbyt wiele razy. I choć wiem, że nie wszystkim pasuje (testowałam na moich przyjaciółkach) to ja trzymam za nią kciuki!

Kategoria: Najlepsza muzyka oryginalna
Nominowani: Hans Zimmer (Dunkierka), John Williams (Gwiezdne Wojny: Ostatni Jedi), Alexandre Desplat (Kształt wody), Jonny Greenwood (Nić widmo), Carter Burwell (Trzy billboardy za Ebbing, Missouri)
Mój typ: Muzyka z Dunkierki jest zwyczajnie irytująca i choć szanuję Zimmera, bo stworzył wiele niezapomnianych i pięknych melodii... Ale to nie jest jedna z nich. Ten soundtrack ginie w tle, w ogóle nie zapada w pamięć, a przesłuchiwany osobno, niemożebnie wkurza. Kształt wody ma jeden z tych soundtracków, który jest po prostu idealny - wpada w ucho, da się go nucić, idealnie pasuje do filmu, nie tylko stanowi tło dla wydarzeń, ale też ubarwia je, wprowadza nastrój. Alexandre Desplat powtórzy to, czego dokonał w Grand Budapest Hotel - stworzył arcydzieło. Z drugiej strony... Kiedy słyszę muzykę Burwella, od razu nabieram chęci na ponowne obejrzenie Billboardów i nachodzą mnie wszystkie emocje, które czułam podczas seansu. Gdybym więc miała wybierać... To chyba między tymi dwoma panami bym wybierała - Burwellem i Desplatem.

Kategoria: Najlepszy reżyser
Nominowani: Christopher Nolan (Dunkierka), Guillermo del Toro (Kształt wody), Greta Gerwig (Lady Bird), Paul Thomas Anderson (Nić widmo), Jordan Peele (Uciekaj!)
Mój typ: Zdecydowanie del Toro. Żaden inny film nie miał tej fantazji, ciekawych ujęć, żaden nie poprowadził tak konsekwentnie swojej historii. Kształt wody może być dziwaczny, może być zbyt kontrowersyjny, ale nie można mu odmówić jednego - konsekwencji i zaplanowania. Od początku widać, że reżyser miał taki właśnie plan, nic nie dzieje się przypadkiem. To jest mój zarzut do Lady Bird i Uciekaj! - mam wrażenie, że wciśnięto im zakończenia na szybko, bo czas się kończył, a filmy robiły za długie. Zmiany psychologii bohaterów nie są ani narastające, ani logiczne - po prostu są, bo są potrzebne. Dunkierka mnie w ogóle nie zachwyciła (choć Nolan pokazał już nie raz, że umie prowadzić filmy), a Nić widmo ma za dużo niedomówień i przez to zupełnego braku konsekwencji - z jednej strony to realistyczna historia, z drugiej niektóre wydarzenia są jak wyjęte z równoległego wszechświata.

Kategoria: Najlepsza aktorka drugoplanowa
Nominowani: Allison Janney (Jestem najlepsza. Ja, Tonya), Octavia Spencer (Kształt wody), Laurie Metcalf (Lady Bird), Mary J. Blige (Mudbound), Lesley Manville (Nić widmo)
Czego nie widziałam: Jestem najlepsza. Ja, Tonya, Mudbound
Mój typ: Wspierając się na trzech kreacjach, które miałam szanse zobaczyć, chyba stawiam na Lesley Manville. W Nici widmo gra złożoną postać, siostrę geniusza-pedanta, a jej życie to balansowanie na między jego spokojem a szaleństwem. Jest taką cudowną angielską damą, która zawsze zachowuje kamienną twarz, nikomu nie zdradza swoich myśli i gdzieś w tle snuje swoje własne intrygi - wszystko w rękawiczkach i bez zbytniego mieszania się. Nie jestem fanką roli Laurie Metcalf, Octavia Spencer zaś nie zachwyciła - oczywiście, że była dobra, ale nie zachwycająca. Tak więc ode mnie nagrody dla pani Manville.

Kategoria: Najlepszy aktor drugoplanowy
Nominowani: Richard Jenkins (Kształt wody), Willem Dafoe (Florida Project), Woody Harrelson (Trzy billboardy za Ebbing, Missouri), Sam Rockwell (Trzy billboardy ze Ebbing, Missouri), Chrisopher Plumer (Wszystkie pieniądze świata)
Czego nie widziałam: Florida Project, Wszystkie pieniądze świata
Mój typ: Wybór może być jeden - Sam Rockwell wygrał życie swoją rolą i nie widzę nikogo, kto mógłby go od tej nagrody odsunąć. Nie mam pojęcia, co musieliby pokazać Dafoe i Plummer, żeby mnie przekonać, że Rockwell jest od nich gorszy. Choć Harrelson również zagrał jedną z najlepszych swoich ról (do teraz mam łzy w oczach, gdy pomyślę o jego postaci), to jego kolega z planu pobił wszystkich na łopatki. Jenkins był w porządku, ale nie dostarczył mi nawet połowy takich emocji, jak Rockwell - emocji zupełnie ze sobą sprzecznych, zaczynając od nienawiści, przechodząc do współczucia a w końcu na sympatii kończąc. Jeśli nie on, to naprawdę nie mam pojęcia kto.

Kategoria: Najlepsza aktorka pierwszoplanowa
Nominowani: Meryl Streep (Czwarta władza), Margot Robbie (Jestem najlepsza. Ja, Tonya), Sally Hawkins (Kształt wody), Saoirse Ronan (Lady Bird), Frances McDormand (Trzy billboardy za Ebbing, Missouri)
Czego nie widziałam: Jestem najlepsza. Ja, Tonya
Mój typ: Żałuję okropnie, że nie widziałam kreacji Margot Robbie, ale jeśli miałabym wybierać z aktorek, których role są mi znane... Cóż, chyba nie zdziwi nikogo, że wybrałabym Frances McDormand. Ona po prostu mnie zabiła w Trzech billboardach - pokazała tak wiele, równocześnie wszystko ukrywając za maską szczerego i bezwzględnego wkurwu. Kocham Meryl, ale to nie była ta rola, za którą mogłaby otrzymać czwartego Oscara - mam nadzieję, że taka rola jeszcze się pojawi, życzę jego tego, ale nie tym razem. Sally Hawkins mnie nie przekonała - wiem, że miała gorzej, bo musiała posługiwać się wyłącznie gestami i mimiką, ale nie, przepraszam. A fanką młodej Saoirse chyba nigdy tak naprawdę nie zostanę (nie zapomnę ci tego Intruza!).

Kategoria: Najlepszy aktor pierwszoplanowy
Nominowani: Gary Oldman (Czas mroku), Daniel Day-Lewis (Nić widmo), Denzel Washington (Roman J. Israel, Esq.), Timothee Chalamet (Tamte dni, tamte noce), Daniel Kaluuya (Uciekaj!)
Czego nie widziałam: Roman J. Israel, Esq.
Mój typ: I znów - żal mi potwornie, że nie widziałam Denzela. Moim zdaniem w zeszłym roku to on powinien zgarnąć Oscara (a niech cię, panie Affleck!), więc gdzieś tam z tyłu głowy siedzi mi poczucie, że może jednak on... Jednak cóż, moje serce zostaje przy Oldmanie. Kreacja Churchilla to po prostu geniusz - poza tym jemu się ta nagroda po prostu należy, jak psu buda. Tak, Day-Lewis zagrał świetnie, a młody Chalamet zapowiada się świetnie, ale żaden nie zrobił na mnie takiego wrażenia, jak Oldman i to jemu kibicuję z całych sił.

Kategoria: Najlepszy film
Nominowani: Czas mroku, Lady Bird, Kształt wody, Uciekaj!, Trzy billboardy za Ebbing, Missouri, Dunkierka, Nić widmo, Tamte dni, tamte noce, Czwarta władza
Mój typ: Billboardy. Ogólnie jestem nieco rozczarowana tegorocznym sezonem, bowiem tak naprawdę podobały mi się trzy filmy, a dwa pozostały wywołały we mnie wiele sprzecznych emocji. Kolejne trzy w ogóle nie przypadły mi do gustu i raczej do nich nie wrócę. Z nich wszystkich to właśnie Trzy billboardy sprawiły, że śmiałam się, płakałam (ba! Ja wyłam!), klęłam i współczułam postaciom. Wiem, że wrócę do tego filmu, bo tak duże wrażenie na mnie zrobił. Nie wyobrażam sobie, by miał nie otrzymać statuetki.

Ciekawa jestem, czy w tym roku uda mi się wytypować więcej filmów xD Po cichu trzymam też kciuki za Coco, które walczy o Oscara za najlepszą długometrażową animację!