wtorek, 29 sierpnia 2017

"I kto to mówi 2" czyli ostatni przed przerwą!

Przyznaję - na pewien czas mam dość filmów. Czuję, że zaniedbałam seriale, których też czeka na mnie ogromna ilość (życia mi nie starczy, jak tak dalej pójdzie...), więc dziś przedstawiam ostatnią na ten moment recenzję. Nie mam pojęcia, ile mnie tu nie będzie - myślę, że zejdzie co najmniej miesiąc, jednak nie mam pewności.
James (John Travolta) i Mollie (Kirstie Alley) doczekali się córeczki. Mała siostrzyczka jest ogromną zmianą w świecie rosnącego Mikeya - rodzice nie poświęcają mu już tyle czasu, co kiedyś. W dodatku maluch zaczyna odkrywać nocnik, co samo w sobie jest już stresujące. Co zrobią rezolutne maluchy, by pogodzić rodziców, którzy chyba zapomnieli o wzajemnym uczuciu i wciąż się kłócą?
Chyba się zakochałam w tej serii i mówię całkowicie poważnie. Tutaj sprawdza się zasada "im więcej, tym lepiej" - więcej słodkich brzdąców dalej podwójnie uroczy efekt. Mam wrażenie, że ten film skupia się bardzo na dzieciach, a dużo mniej na ich rodzicach, ale to całkiem fajnie wychodzi - dzięki temu mamy jakąś odmianę, a nie powtórkę z rozrywki. Relacje i wszelkie kontakty Julie i Mikeya są... Po prostu urocze, inaczej się tego nie da nazwać. Uważam, że pomysł z podkładaniem głosów jest trafiony w dziesiątkę, to daje możliwość dla tak wielu gagów i zabawnych dialogów! Do tego przesłanie filmu wciąż jest ciekawe i aktualne. Dla mnie to całkiem przyjemna komedia, która jest godnym sequelem swojej popularnej pierwszej części. Polecam serdecznie na odstresowanie - gadające dzieci działają cuda.

niedziela, 27 sierpnia 2017

"Milion sposobów jak zginąć na Zachodzie" czyli pomieszanie z poplątaniem

Dziś trochę o filmie, który ostatnio obejrzałam po raz drugi. Na początku miałam świetne wrażenie i takie też mi zostało - wspominałam "Milion sposobów..." jako naprawdę zabawną komedię, która rozbawiła mnie do łez. Nic więc dziwnego, że nieco bałam się ją zobaczyć po raz drugi - co, jeśli nie jest taka, jaką ją zapamiętałam?
Albert (Seth MacFarlane) nie ma zbyt wiele szczęścia - jest niezbyt bystrym pasterzem owiec, które bez przerwy mu uciekają, rodzice niezbyt go doceniają, a w dodatku rzuca go jego ukochana Louise (Amanda Seyfried). Mężczyzna myśli o opuszczeniu znienawidzonego Dzikiego Zachodu, kiedy do miasta sprowadza się piękna Anna (Charlize Theron). Albert zaprzyjaźnia się z kobietą nie mając pojęcia, że jest ona żoną najsłynniejszego zabijaki w okolicy - przerażającego Clincha (Liam Neeson).
Nie wiem w sumie czego oczekiwałam, ale wiem, że okrutnie się zawiodłam. Za drugim razem film wydał mi się miałki, ale przede wszystkim... Prymitywny i obrzydliwy. Konwencja całości była całkiem ciekawa - oto mamy Dziki Zachód, gdzie wszystko próbuje człowieka zabić, ludzie giną na festynie i w sumie już dawno populacja miasteczka przestała się przejmować, że kojoty rozszarpują ciało burmistrza. Te sytuacje często nawet wywołują uśmiech czy też chichot, jednak zaraz dostajemy na twarz żartami o seksie, wypróżnianiu się, a dla odmiany jeszcze o seksie - wszystkie zaserwowane w obrzydliwie wulgarny sposób, który przyprawia po piątym razie o odruch wymiotny. Chyba jedyną prawdziwie zabawną sceną była ta, w której Neil Patrick Harris tańczy do piosenki o wąsach - poważnie, gdyby nie ta postać oceniałabym film o wiele surowiej. Jednak widać, że Seth MacFarlane chciał pojechać na tym, co tak wielu ludzi "urzekło" w "Tedzie" - na wulgarnej rozrywce i żartach, których subtelności i humoru nie powstydziłby się gimnazjalista. Żal aż, że Theron i Neeson w tym zagrali - ich postaciom na szczęście się aż tak nie oberwało i wypadają całkiem sympatycznie, jednak... Kiedy już człowiek zaczyna się dobrze bawić to obrywa na przykład litanią, jak to Albert "mieszka" w waginie Anny. Naprawdę? To jest to, co powinno mnie bawić w komedii? Nie zrozumcie mnie źle - ja jestem fanką "American Pie", nie mam kija w tyłku i rozumiem raz na jakiś czas dwuznaczny żart czy odrobinę niesmacznych tematów. Jeśli jest to w równowadze z resztą scenariusza i nie jest jedynym, co reżyser wpycha widzowi do gardła, to zazwyczaj wychodzi to nawet fajnie. Tu jednak do czynienia mamy z drugą opcją i to niestety nie działa. Co na plus? Obsada, bo jednak Theron jest urocza, Neeson jest świetnym postrachem, a Harris jest absolutnie cudowny. Całkiem przyjemnie słucha się tu też muzyki, która dość zgrabnie buduje klimat. Szkoda, że mało ambitny scenariusz wszystko zepsuł, bo ten film miał potencjał - same wydarzenia, choć lekko przewidywalne, mają w sobie coś ciekawego i przyciągają przed ekran. Cóż, szkoda.

"Myśl jak facet" czyli jak znaleźć partnera idealnego?

Dziś jeden z moich ulubionych filmów. Oglądałam go już chyba ze cztery razy i pewnie obejrzę jeszcze kilka kolejnych - po prostu nigdy mi się nie nudzi. Drodzy państwo - dziś dowiemy się, jak się myśli po męsku.
Historia skupiająca się na perypetiach czterech par, które próbują odnaleźć porozumienie w codziennych sprawach. Jeremy (Jerry Ferrara) i Kristen (Gabrielle Union) są parą od collage'u i kobieta jest już znudzona brakiem zmian w ich życiu. Mya (Meagan Good) ma dość mężczyzn, którzy po nocy z nią nie pamiętają jej imienia. Kiedy poznaje Zeke'a (Romany Malco) obiecuje sobie, że tym razem będzie inaczej. Candance (Regina Hall) szuka nie tylko partnera, ale także ojca dla swojego syna. Czy Michael (Terrence Jenkins), który sam jest synkiem mamusi podoła temu zadaniu? Dominic (Michael Ealy) to marzyciel, który nie do końca jeszcze wie, czego chce od życia. Jedno jednak wie na pewno - Lauren (Taraji P. Henson) jest warta jego starań.
W ostatnich latach mnożą się filmy, których akcja prowadzona jest w taki wielowątkowy sposób - "To właśnie miłość" czy choćby nasze rodzime "Listy do M" są tego najlepszym przykładem. I ja to jak najbardziej kupuję, bo jeśli to sprawnie połączyć taka historia daje świetne możliwości - automatycznie jest więcej bohaterów, więcej historii, więcej potencjalnych komediowych sytuacji (bo przecież zawsze bohaterowie mniej lub bardziej się znają, a to można wykorzystać). W moim mniemaniu "Myśl jak facet" to poradnik jak nakręcić tego typu film - kilka krótszych scen, trochę dłuższych, zgrabne spięcie klamrą tematyczną i wszystko pięknie się napędza. Ja osobiście uwielbiam każdą jedną opowieść tej produkcji - kocham ich humor, urok i różnorodność. Niby wszystkie o tym samym, ale jednak pokazują to z zupełnie różnych stron! Wiele tu życiowych sytuacji, poza tym z tego filmu wypływa bardzo prawdziwa lekcja - manipulacja nigdy nie jest rozwiązaniem, za to świetnie spisują się szczerość i otwartość. Wydaje mi się, że w dobie głupawych i niesmacznych komedii ta jest całkiem niezłą alternatywą. Nie powiem, że to wybitne kino, bo tak nie jest, ale nie zmienia faktu, że to jeden z moich ukochanych filmów i z całego serca go polecam.

środa, 23 sierpnia 2017

"Wild child" czyli 101 post!

Wow wow! Nie wierzę, że napisałam tu już równe 100 postów! Mam nadzieję, że czyta wam się je dobrze... Jeśli macie jakieś sugestie lub życzenia to jestem jak najbardziej otwarta i chętnie przyjmę wszystkie!
Dziś kilka zdań o filmie "Wild Child. Zbuntowana księżniczka", który obejrzałam na specjalne życzenie.
Poppy (Emma Roberts) to zbuntowana dziewczyna z Malibu. Uważa, że wszystko jej wolno, a każdy wybryk ujdzie jej na sucho. Dość takiego zachowania ma jej ojciec, który w końcu postanawia utemperować nieco córkę... Wysyłając ją do statecznej i tradycyjnej żeńskiej szkoły w dalekiej Anglii. Od tej pory Poppy ma jeden cel - wydostać się stamtąd. Czy jednak nowe przyjaciółki i - przede wszystkim - przystojny Freddie (Alex Pettyfer) nie zmienią jej postanowienia?
To jeden z tych filmów dla nastolatek, który opowiada o nowej sytuacji i próbach dopasowania, jednak wszyscy wiemy, że temat taki można przedstawić w sposób ciekawy lub jako kolejny z wielu. Jak to wyszło tutaj? Muszę przyznać, że całkiem zgrabnie, choć... Cóż, nie jestem fanką Poppy, jako bohaterki. Jest irytująca, nadęta, ma się ją ochotę wystawić za okno i kazać stać na deszczu - ot dla samej satysfakcji zniszczenia jej markowych rzeczy. Każdy moment, w którym dostaje po głowie przyjmowałam z niesamowitą radością... Jednak dobre jest to, że ta dziewczyna naprawdę się uczy, przetwarza i w końcu rozumie. Widz też może poznać ją lepiej i odkryć, że jej zachowanie to poza, a tak naprawdę nie jest taka zła. Tu zdecydowane gratulacje dla Emmy Roberts, która całą tę przemianę uczyniła wiarygodną i przekonującą - dziewczyna spisała się po prostu świetnie.
Jednak mam wrażenie, że siłą tego filmu są postaci drugoplanowe. Juno Temple w roli roztrzepanej Drippy jest moim absolutnym numerem jeden, kocham tę postać! Ale poza tym mamy też Natashę Richardson w roli pani dyrektor - sprawiedliwej, momentami surowej, ale przede wszystkim kochanej - a także Georgię King, grającą największą zołzę w szkole. Każda z tych postaci jest inna, każda jednak wywołuje emocje, jest charakterystyczna i świetnie zarysowana. Wiadomo, że nie jest to szczyt subtelności i złożonego charakteru, ale przecież nie w tym rzecz - mają być takie, by widz je zapamiętał i to się świetnie udało.
Ogólnie "Wild child" to mocno pozytywny film, który z pośród wielu "takich samych", ma "coś innego". Nie powiem, że to wybitne dzieło kinematografii, ale hej! Zmusiło mnie do roześmiania się w głos, a to już całkiem nieźle! Nie jest też aż tak infantylna, jak to często ma miejsce w innych tego typu produkcjach. Warto obejrzeć, nawet kiedy ma się już trochę więcej niż te "naście" lat.

wtorek, 22 sierpnia 2017

"Godziny szczytu III" czyli Europo, witaj!

Nie wierzę, że obejrzałam wszystkie trzy części, wiecie? Nie wierzę, że tak bardzo każda jedna mi się podobała...
Tym razem inspektor Lee (Jackie Chan) i detektyw Carter (Chris Tucker) muszą odkryć, kto stoi za próbą zabójstwa ambasadora Chin. Ich śledztwo doprowadzi ich aż do Paryża, gdzie staną oko w oko z Triadami, a także osobistymi wspomnieniami, które niekoniecznie będą łatwe, do ujarzmienia.
Nie ma co się rozpisywać - to po prostu świetna komedia, nie ustępująca zupełnie poprzednim częściom. Dzięki zachowaniu wciąż tych samych aktorów postaci mają swój oryginalny styl i humor, który bawi za każdym razem. Nie wiem dalej, kto kazał Tuckerowi tańczyć, ale zrobił to chyba jakiś geniusz, bo wystarczył sam początek filmu, żebym zaczęła się śmiać jak wariatka. Sceny akcji są ciekawe, samo dochodzenie zresztą też, wplątany jest w to wątek osobistych kłopotów Lee, który też wypada świetnie i dodatkowo komplikuje i tak już pokręconą sytuację. Nie wiem w sumie, czy ta część nie podobała mi się nawet bardziej niż druga.... I nawet trochę mi żal, że to już koniec, bo sequele wciąż trzymały poziom. W każdym razie polecam obejrzeć całą serię, bo nie ma tu poczucia "odgrzewanego kotleta", a to już bardzo wiele!

"Życie nie gryzie" czyli w tydzień do dorosłości

Założyłam sobie kiedyś, że obejrzę pełną filmografię kilku moich ulubionych aktorów. Zresztą, możecie to zauważyć, kiedy pojawia się kilka pod rząd filmów z Jackiem Nicholsonem - to znak, że mam jedną ze swoich faz. Tym razem wypadło na Chloe Grace Moretz, więc po "Sils Maria" (której recenzję znajdziecie tutaj) zapraszam na "Życie nie gryzie".
Megan (Keira Knightley) od dziesięciu lat żyje właściwie tak samo. Wciąż nie wie, co chce robić w życiu, pracuje u ojca, spotyka się z tym samym chłopakiem. Kiedy na weselu przyjaciółki Anthony (Mark Webber) się oświadcza, Megan wpada w zupełną panikę i ucieka. Tak spotyka Annikę (Chloe Grace Moretz) - nieco zagubioną szesnastolatkę mieszkającą tylko z ojcem (Sam Rockwell). Między dwiema kobietami nawiązuje się szczera przyjaźń, która może zupełnie pozmieniać całe życie Megan.
Wiecie co? To całkiem niezły film. Temat jest ciekawy - strach przed wchodzeniem w dorosłość u, tak naprawdę, dorosłej już kobiety, do tego powiązany z młodzieńczymi problemami Anniki gwarantują kilka zabawnych sytuacji. aktorzy stają na wysokości zadania i ogólnie wszystko gra, ale... Czegoś tu brak. Może wyrazistości, może mocniejszego zaakcentowania morału? A może po prostu scenarzysta nie miał pomysłu? Nieco zawiodłam się, kiedy ktoś próbiwał mnie przekonać, iż Megan dorosła. Czy aby na pewno? Przez tydzień kobieta ukrywa się przed światem, zwodzi wszystkich, kłamie, by na koniec odkryć samą siebie. Świetnie, gratuluję, tylko... Dlaczego? Co takiego sprawia, że Megan zaczyna rozumieć? Film nam właściwie tego nie pokazuje i to jest chyba największy problem. Poza tym brak po prostu "tego czegoś", co by przyciągnęło do ekranu. Keira jest urocza, Chloe zresztą też, ale to nie są występy, z których będzie się je bardzo pamiętać. To poprawny film, który momentami wywołuje uśmiech, ale raczej nie zapadnie mi w pamięci na długo.

poniedziałek, 21 sierpnia 2017

"Titan - Nowa Ziemia", czyli trochę podstarzała animacja

Lubię animacje. Chociaż zazwyczaj pozostaję wierną fanką Disneya to nie zamykam się i oglądam wszystko, co mi się nawinie. Muszę jednak przyznać, że do tej pory Fox Animation Studios kojarzyło mi się tylko i wyłącznie z "Anastazją". Nie miałam pojęcia, że stworzyli też "Titana"!
W roku 3028 Ziemia zostaje kompletnie zniszczona na skutek inwazji Obcych. Nieliczni przedstawiciele ludzkiej rasy uciekli i od tej pory tułają się po kosmosie, nie mogąc sobie znaleźć prawdziwego domu. Nastolatek Cale nie wierzy, że ktokolwiek może przywrócić Ziemię. Kiedy odnajduje go dawny przyjaciel jego ojca postanawia jednak udać się wraz z nim na poszukiwania legendarnego Titana - statku, który zbudował ojciec Cale'a, zanim umarł. To właśnie chłopak jest do niego kluczem - ma bowiem mapę, bez której znalezienie celu jest niemożliwe. Jednak Obcy nie zamierzają dopuścić do odnalezienia Titana...
Zacznę może od tego, że to naprawdę nie jest zła animacja... Ale jednak wiele jej brakuje. Przede wszystkim się zestarzała i to niestety widać. Choć wciąż projekty planet i ich komputerowe wykonanie może wywoływać podziw, to sposób, w jakim połączono elementy "narysowane" z tymi zrobionymi za pomocą techniki... Cóż, boli. Po prostu boli, razi w oczy i drażni, przynajmniej mnie. W dodatku patrząc na model twarzy, gestów, mimiki głównego bohatera wciąż widziałam Dymitra z "Anastazji"... Fabuła jest całkiem ciekawa, może nieco jak "Planeta skarbów", ale dużo dojrzalsza i bardziej mroczna... A jednak wydaje mi się, że ma jeden, podstawowy błąd - już sam tytuł zdradza zakończenie. Od początku w sumie wiemy, dokąd to wszystko zmierza, a przez to nie sposób się zaangażować na serio. Cale jest w dodatku irytującym, napuszonym dzieciakiem, którego nic nie obchodzi - to typ bohatera, którego wprost nie znoszę. Jasne, potem przechodzi przemianę, zmienia się, ale niesmak pozostaje. Całość relacji między postaciami jest budowana szybko i niechlujnie - mam uwierzyć w wielkie uczucie Cale'a? Dlaczego? Przecież on i jego dziewczyna mają może jedną dłuższą rozmowę. To, co naprawdę się tu udało to na pewno sceny walk i akcji - poprowadzone z pomysłem i przy wykorzystaniu niebanalnych, kosmicznych technologii/postaci/miejsc prezentują się świetnie i dają dużo rozrywki. Ogólnie to całkiem niezła bajka (może trochę bardziej "męska"), którą można obejrzeć, ale nie uważam, żeby był to konieczny tytuł do poznania.

"Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć" czyli odzyskana nadzieja

Kiedy ukazały się "Insygnia śmierci" w wersji papierowej był to dla mnie koniec pewnej epoki. Pamiętam, że przeżywałam czytanie ostatniego tomu, nie mogąc rozstać się z ukochaną serią starałam się przedłużyć moment "pożegnania". Na filmy nie czekałam już z takim wytęsknieniem - "Zakon Feniksa" był dla mnie olbrzymim rozczarowaniem, a "Książę półkrwi" wręcz profanacją. Kiedy więc obejrzałam obie części "Insygniów" spisałam filmową serię na straty - a tym samym pana Davida Yatesa, który w moim przekonaniu, odpowiedzialny był za te katastrofy.
Jakie było moje zdumienie, kiedy pojawiły się plotki, a następnie już potwierdzone informacje o tym, że powstanie kolejny film - tym razem luźno powiązany z ukochanym przeze mnie uniwersum, opowiadający o zupełnie nowym bohaterze, nowych czasach i świecie! Byłam wściekła! Naprawdę wściekła i pełna najgorszych przeczuć! Byłam pierwszą, która marudziła, że pani Rowling przesadza, że Yates zniszczy kolejny film, że z tego nie może nic dobrego powstać... Jednak jako porządny fan wzięłam swoje najlepsze przyjaciółki i wszystkie trzy, niczym loża szyderców, wybrałyśmy się do kina, gotowe obśmiać wszystko i skrytykować go solidnie.
W roku 1926 społeczność czarodziejów nie musiała się mierzyć z Lordem Voldemortem, jednak wciąż nie była bezpieczna - Gellert Grindewald po tym, jak ujawnił swoje zamiary wyprowadzenia czarodziejów z podziemia zniknął, jednak wciąż groźba jego działań wisi w powietrzu. Do Nowego Jorku przybywa zaś młody Newt Scamander (Eddie Redmayne), wyposażony jedynie w tajemniczą walizkę. Splot wypadków sprawi, że zetknie się on z Tiną Goldstein (Katherine Waterston) - eks-aurorką, jej siostrą Queenie (Alison Sudol), ale także mugolem Jacobem (Dan Fogler). Cała czwórka będzie musiała odnaleźć to, co uciekło z walizki Newta, a równocześnie zmierzyć się ze złem, które czai się w mieście. Najlepiej tak, by o niczym nie dowiedzieli się zwyczajni obywatele...
Wbrew samej sobie już na samym początku stwierdziłam, że dobrze było wrócić do tej magii, historii i klimatu. Bałam się, że to będzie kolejny skok na kasę, jednak... Cóż, ta opowieść ma w sobie cały urok, który kiedyś miały film o Harrym Potterze. Fabuła - choć nie zaskakuje wielkimi zwrotami akcji - toczy się w całkiem porządnym tempie i według pewnego schematu. Najpierw więc poznajemy bohaterów, dowiadujemy się, po cóż to pan Scamander wybrał się do USA, następnie przechodzimy do poszukiwań, by po drodze odkryć pewien spisek, a na końcu rozwiązać go i - oczywiście - uratować miasto. Proste, nieskomplikowane, a jednak skuteczne. Jak już pisałam - nie ma co się spodziewać pościgów i wybuchów, choć film ma jeden plot twist, który zaskoczył nawet mnie... Jednak oglądanie przygód nowego bohatera jest po prostu świetną rozrywką samo w sobie i nie potrzeba temu żadnego ubarwienia.
Powiedzmy to szczerze - ten film nie odniósł by sukcesu, gdyby nie świetnie dobrana obsada. Eddie Redmayne jest... Urodzonym Newtem. Jest uroczy, nieśmiały, zupełnie nieświadomy pewnym konwenansów, które istnieją między ludźmi. Jednak to postać słodka i czuła, co widać, kiedy zajmuje się swoimi zwierzętami. Moim zdaniem to bohater dużo lepszy niż Potter - ma swoją pasję, w dodatku jest już dorosły, nie musimy się więc zmagać z nieco głupawymi zachowaniami i reakcjami dojrzewającego niedorostka. Zamiast tego jednak pan Scamander pokazuje, że można skrywać w sobie ból i niezrozumienie, ale wciąż pozostać uczynnym i pogodnym człowiekiem. Redmayne spisał się tu doskonale, myślę, że ta rola będzie mi się już zawsze z nim kojarzyć. Dobrze jednak, że przyjął ją nie jako młody, nieznany nikomu aktor, bo wtedy obawiam się, że zostałabym mu przyklejona łatka, a szkoda tak zdolnego aktora na coś takiego.
Także reszta obsady spisuje się świetnie, w szczególności Dan Fogler. Zakochałam się w postaci Jacoba Kowalskiego i nie waham się do tego przyznać. To nie jest typowy "głupawy bohater-pomocnik" - to ktoś dużo ważniejszy, często będący motorem zdarzeń, choć nieco w nich zagubiony. To też pierwszy mugol, który w świecie czarodziejów gra tak olbrzymią rolę! To w końcu prawdziwy przyjaciel, odważny i wierny. Fogler kradnie każdą scenę, w której się znajduje, wzbudza śmiech i wyciska łzy, a równocześnie jego komediowość nie jest nachalna - bawi faktycznie jego sposób gry a nie idiotyczne wydurnianie się przed kamerą. Dodajcie do tego jedynie świetne panie Waterston i Sudol, a otrzymacie czwórkę naprawdę zgranych aktorów, którzy razem stworzyli niebanalną grupę bohaterów.
Jestem zachwycona jeszcze jedną rzeczą - tytułowymi fantastycznymi zwierzętami. Miałyśmy niesamowitą zabawę w zgadywanie "co to za stworzenie", kiedy tylko nowy stwór pojawiał się na ekranie. Wszystkie odwzorowane są z niesamowitą precyzją na podstawie ich opisów z książek - widać, że pani Rowling się o to postarała i chwała jej za to. Zwierzęta są piękne, a równocześnie w dziwny sposób pasują do nowojorskiego stylu. Jak? Nie mam pojęcia, dość jednak, że hasając po ulicach czy parkach nie odstają jakoś wybitnie, nie sprawiają wrażenia doklejonych na siłę. Cóż, dzisiejsza technika naprawdę jest niesamowita... Oprócz efektów warto też zwrócić uwagę na oscarowe kostiumy - muszę przyznać, że wprowadzają świetny klimat i choć nie były moim kandydatem do nagrody, to cieszę się, że zostały docenione.
A co mi się nie podobało? Cóż nieco oczywisty "zły bohater" - od razu widać, kto będzie naszym antagonistą, dość szybko też można przejrzeć związaną z nim tajemnicę. Chociaż to nie jest mocno przeszkadzające to nieco jednak mnie ubodło - co by nie mówić seria o Potterze zawsze miała dość dobre plot twisty, tutaj zaś... Cóż, nie poświęcono temu chyba aż tyle uwagi. Mam jednak dużo poważniejszy zarzut, a mianowicie...
Amerykanie to idioci.
(Pomińmy milczeniem fakt, że czarnoskóra osoba zostaje w latach dwudziestych dopuszczona do wyższej funkcji. Proszę, pomińmy. Nigdy nie przestanie mnie wkurzać poprawność polityczna na siłę.) Bardzo mi się spodobał pomysł dodania nowego kontynentu i kupiłam wszystkie odmienności - czy to w sposobie nazywania osób niemagicznych, poprzez konstrukcję państwa, aż po zasady życia w końcu. Ale nie mogę znieść tego, że najwyraźniej amerykański rząd magiczny to banda idiotów, która nie potrafi właściwie zrobić niczego, a na pewno nie zapanować nad sytuacją. Widoczna na zdjęciu pani prezydent wykazuje się nie tylko ignorancją, ale też zwykłym chamstwem w stosunku do otaczających ją ludzi. Wywyższa się, by potem oczekiwać, że cały problem rozwiąże za nią ktoś inny, a ona zgarnie jedynie chwałę. Przykro na to patrzeć, bo po tym, jak Rowling nakreśliła nam dość nieudolnego w swoich działaniach Knota, dobrze byłoby zobaczyć kogoś, kto jest na swoim stanowisku z racji dobrze pełnionej funkcji, a nie z przypadku.
Jednak oprócz tego muszę przyznać, że film ten wzbudził we mnie nadzieję - nadzieję, że można jeszcze stworzyć coś dobrego w kochanym przeze mnie uniwersum. I to nie musi być pretensjonalne, głupie czy nudne - zamiast tego może się pojawić kolejna opowieść, którą cała rodzina będzie oglądała z zainteresowaniem i zachwytem. Ja czekam na dalsze części z utęsknieniem i dużo większymi oczekiwaniami.

niedziela, 20 sierpnia 2017

"Porady na zdrady" czyli porada "jak nie robić filmu"

"Polskie komedie romantyczne" to termin, który odstrasza chyba większość społeczeństwa. Wszyscy przywykliśmy już do głupawych filmów ze słabym aktorstwem i doprawdy idiotycznymi zabiegami, które mają być "urocze". Jednak ostatnie produkcje a szczególnie "Planeta singli" (o której wypowiadano się całkiem pozytywnie) sprawiły, że i ja nieco złagodniałam w swojej krytyce. Kurcze, przecież każdy może wyciągnąć wnioski i poprawić coś w tej kategorii, prawda? Wraz z chłopakiem zabraliśmy się więc za "Porady na zdrady", film, który doskonale pamiętam z oglądanych milion razy zwiastunów.
Fretka (Anna Dereszowska) i Kalina (Magdalena Lamparska) to dwie przyjaciółki, które tego samego dnia odkrywają, że ich partnerzy to podli zdrajcy. Rozgoryczone, wściekłe i załamane postanawiają zostać testerkami wierności i tym samym uchronić kobiety przed tym, co je spotkało - przykrą prawdą odkrytą gdzieś przypadkiem. Kiedy zgłasza się do nich Beata (Weronika Rosati), pragnąca dowodów na zdradę sławnego męża (Mikołaj Roznerski) kobiety nie podejrzewają, że to zlecenie przyniesie im obydwu dużo emocji... I być może szczere uczucie?
Okay, a teraz ręka w górę - kto zgadł rozwiązanie ten całej, pożal się Boże, zagadki już po samym opisie? Nam udało się to mniej więcej w dziesiątej minucie filmu. Od tej pory zaliczaliśmy tylko same facepalmy (tudzież face-cokolwiek było pod ręką), kiedy kolejne z naszych przypuszczeń okazywały się prawdą i urzeczywistniały się na ekranie. Nawet nie wiem, od czego mam zacząć - od leniwego i tragicznego scenariusza, który wykorzystuje każdy banał, każdziusieńki schemat, jaki kiedykolwiek powstał w tego typu filmach? Od postaci, które są zupełnie nijakie, nierozbudowane, a ich zachowania tak nielogiczne, iż nie sposób ich zrozumieć choćby i po litrze wódki? Czy może od fatalnego dźwięku, który - jak przystało na polski film - panoszy się wszędzie, sprawiając, że widz co pięć sekund musi manewrować przy pilocie? Och, dodajcie sobie do tego jeszcze fatalny dobór piosenek - wygląda to tak, jakby wykorzystano w tym celu nastolatka, który puścił zupełnie przypadkowe kawałki z aktualnych list przebojów.
Chyba jednak najgorsi są bohaterowie. Postaci są karykaturalne, zupełnie nierzeczywiste, a równocześnie okropnie miałkie - nawet po całym seansie nie jestem w stanie podać jednej, jedynej cechy którejkolwiek z nich! Aktorstwo... No cóż, utrzymuje się na poziomie "nijakim" - ani nie powala, ani nie dobija, z drugiej jednak strony scenariusz naprawdę nie wymaga właściwie żadnych umiejętności aktorskich. Jak zwykle wciśnięty został Tomasz Karolak - po co? Dalej nie mam pojęcia, ponieważ jego rola nie wnosi kompletnie nic. Ten sam los spotkał Olgę Borys, nad czym płaczę okrutnie i przeżywam ten fakt do teraz, bo w mojej opinii zupełnie na takie poniżenie nie zasłużyła. Potraktowano ich jako wstęp do żałosnych żartów, które naprawdę... Nie bawią chyba zupełnie nikogo. Poziom poczucia humoru w tym filmie to kanał ściekowy, niestety.
Jest mi naprawdę przykro, bo nie spodziewałam się, że można zejść tak nisko. "Tylko mnie kochaj" miało jakiś urok, "Nigdy w życiu!" uważam za naprawdę niezły film, ale "Poradami na zdrady" pan Ryszard Zatorski wkopał się u mnie w dół, z którego łatwo mu wyjść nie będzie. Film ten jest głupi, obraźliwy dla widza (bo traktuje go jak idiotę), w dodatku jest właściwie o niczym i nie opowiada zupełnie nic ciekawego. Przykro patrzeć.

piątek, 11 sierpnia 2017

"22 Jump Street" czyli irytująca powtórka

Ach... W ostatnich czasach jeśli film się sprzedał to prędzej czy później pojawi się jego sequel. Jest to fakt - można być z niego niezadowolonym, ale nie można mu zaprzeczyć. Nic więc dziwnego, że powstało "22 Jump Street"...
Tym razem Schmidt (Jonah Hill) i Jenko (Channing Tatum) trafiają do college'u, by rozpracować nową szajkę narkotykową. Ponownie zmierzą się z własnymi rolami społecznymi, kiedy Jenko odnajdzie się w roli sportowca, a Schmidt zwiąże się z pewną artystką... Pod znakiem zapytania stanie cała ich przyjaźń i powodzenie śledztwa.
Muszę przyznać, że druga część serii Jump Street już mnie nawet nie śmieszyła, a raczej irytowała. Powtarza każdy idiotyczny schemat, jaki wykorzystała część pierwsza, w dodatku nie wnosi zupełnie nic nowego... Szczerze mówiąc uśmiechnęłam się może raz? No góra dwa, ale to ciągle dość słabo jak na komedię. Wciskanie postaci w schematy zupełnie na siłę, aktorzy zamknięci w sztampowych formach. No cóż, po prostu nic specjalnego, zupełnie niepotrzebny sequel nie wnoszący nic nowego.

"Sils Maria" czyli spore zaskoczenie!

Powiedzieć, że nie uważam Kristen Stewart za dobrą aktorkę to jak stwierdzić, że Adolf Hitler nie przepadał za Żydami - niedopowiedzenie roku. Oglądałam wszystkie części "Zmierzchu" (tak, jestem masochistką), nie obca jest mi również "Królewna Śnieżka i Łowca" i we wszystkich tych tytułach ta dziewczyna była zwyczajnie koszmarna. Jakie więc było moje zdumienie, kiedy w pierwszej scenie "Sils Maria" pojawiła się na ekranie! W pierwszym momencie nie wierzyłam - z własnej woli, sama sobie to robię?! Szybko jednak wyjaśniło się o co chodzi, kiedy zerknęłam na resztę obsady - Juliette Binoche i Chloe Grace Moretz są tego warte. Zacisnęłam zęby i... Przeżyłam szok.
Maria (Binoche) jest znaną aktorką, która osiągnęła olbrzymi sukces, kiedy w wieku 18 lat zagrała w jednej ze sztuk teatralnych Wilhelma. Mężczyzna został jej wieloletnim przyjacielem i teraz kobieta wraz ze swoją asystentką, Valentine (Stewart), zmierza, by odebrać za niego nagrodę literacką. W pociągu jednak dostaje wstrząsającą wiadomość - Wilhelm zmarł. Załamana postanawia jednak kontynuować podróż i spędzić tydzień w pięknym domku w Alpach, gdzie będzie przygotowywać się do swojej kolejnej roli - być może najważniejszej w karierze. Praca, rozmowy z Valentine, a także konfrontacja z młodą Jo-Anne (Moretz) pozwolą jej na nowo odkryć siebie i dorosnąć do nowej sytuacji.
Nie spodziewałam się, że tematyka tego filmu aż tak mnie ruszy. Historia o odkrywaniu siebie nie wydaje się szczególnie odkrywcza - tym bardziej jestem pod wrażeniem jak ciekawego sposobu użyto, by ją nieco ubarwić. Przeplatanie życia i teatru to genialny zabieg - kiedy bohaterka przygotowuje się do roli, czytając swoje kwestie i analizując je po kolei widz może podziwiać, jak bardzo odnoszą się one do jej życia i relacji z ludźmi. Mocnym punktem jest też wielowymiarowość i otwartość fabuły - mam wrażenie, że każdy może interpretować poszczególne wydarzenia zupełnie inaczej, przez co otwiera się przed nim zupełnie inna wersja całości. To duża sztuka tak pokierować poszczególnymi wątkami, by niezależnie od sposobu ich zrozumienia zgrywały się w jedną, spójną całość. To nie jest film ani o żałobie (czego bałam się na samym początku) ani też o skrywanych tajemnicach - to historia dorastania i godzenia się z czasem, zrozumienie, że to wcale nie tak, że upływające lata są naszym wrogiem. Temat sam w sobie ciekawy, do tego podany w niebanalny sposób - duże brawa.
Największy problem miałam z główną bohaterką. Maria to osoba oryginalna, silna i zdecydowana, jednak wewnętrznie mocno pogubiona we własnym życiu. Nie daje sobie do końca rady z własnym dojrzewaniem, zostałaby najchętniej w momencie, kiedy miała 18 lat i była niewinną, ale pewną siebie kobietą. Problem w tym, że gdzieś w połowie filmu jej upór i niechęć do zaakceptowania samej siebie zaczyna się robić... Irytujący. Jest zamknięta na jakiekolwiek zmiany, rozmowy, w dodatku działa na zasadzie pasywnej agresji - kiedy tylko ktoś powie jej coś, co nie do końca pozostaje w zgodzie z jej zdaniem zaczyna wywoływać w tej osobie wyrzuty sumienia. Taki zabieg stosuje wielokrotnie wobec Valentine i jest to potwornie wkurzające! Binoche nie błyszczy jakoś wyjątkowo jasno - choć pasuje do tej roli i widać, że się w niej odnajduje to brakuje jej iskry, polotu, "tego czegoś".
Za to jasnym punktem jest właśnie Valentine i grająca ją Stewart. Nigdy nie sądziłam, że to powiem, ale ta dziewczyna naprawdę pokazała, że nie musi wcale być tą, na której wiesza się psy. Nie twierdzę, że jej gra była porywająca i genialna - mam wrażenie, że po prostu nie jest to aktorka ekspresyjna - ale oglądało się ją przyjemnie, stworzyła ciekawy obraz młodej dziewczyny, która... No właśnie, tu interpretacje są różne. Zakochała się? Była zmęczona? Chciała czegoś nowego od życia? Zdania są podzielone, ja swojego nie zdradzę, by zbyt wiele też nie zepsuć podczas seansu. Dość, że jest to postać interesująca, która pozostawia po sobie lekki niedosyt. Muszę też przyznać, że Kristen mnie zaciekawiła i chyba skuszę się na kolejny film z nią - może zrobiła faktyczny progres i z filmu na film pokazuje coraz więcej?
Co do młodej Moretz... Cóż, jest jej tu mało i ciężko ocenić jej występ. Jo-Anne tak naprawdę ma być jedynie przeciwstawieniem dla Marii i równocześnie ucieleśnieniem jej samej w młodości - ambitna aktorka z wielką karierą, odważna i szalona, popełniająca własne błędy. Moretz udało się to zagrać poprawnie i przekonująco, ale podobnie jak Binoche - bez płomienia, choć miała na to zdecydowanie mniej czasu na ekranie.
Można jeszcze wspomnieć o pięknych zdjęciach Alp i cudownych ujęciach chmur - to wszystko jest ubarwieniem ciekawego filmu, który... Jednak nie powalił mnie na łopatki. Tak, wciągnęłam się w tę historię i tak, nawet dwa dni po obejrzeniu filmu wciąż o nim rozmyślam, jednak nie czuję się urzeczona czy całkowicie kupiona. Irytująca bohaterka, a dodatkowo brak soczystej puenty, która może nieco dosadniej podkreśliłaby koniec filmu - to sprawiło, że film uznaję za zaledwie dobry. Jednak myślę, że warto go zobaczyć, bo jest nieco inny niż standardowe produkcje, które wypływają na ekrany kin.

czwartek, 10 sierpnia 2017

"21 Jump Street" czyli policyjne śledztwo w liceum

Aby lekko się otrząsnąć z "Idy" postanowiłam zabrać się za coś lżejszego. Może więc film, który fabułą nawiązuje do serialu, w którym swego czasu występował Johnny Depp?
Schmidt (Jonah Hill) i Jenko (Channing Tatum) chodzili razem do liceum - ten pierwszy był wyobcowanym kujonem, drugi za to był popularnym sportowcem, który nie brylował na testach. Razem trafili do akademii policyjnej i tam dopiero się zaprzyjaźnili. Po nieudanym aresztowaniu trafiają na Jump Street, gdzie mieści się nietypowa jednostka, rozpracowująca nastoletnich dilerów. Powrót do szkoły nie będzie ani łatwy, ani przyjemny dla żadnego z panów... Szczególnie gdy ich role społeczne zamienią się o 180 stopni.
Nie ma co się oszukiwać - nie jest to komedia najwyższych lotów. Raczej przewidywalna, dość ostra (przynajmniej w kwestii słownictwa), ale z ciekawym zamysłem - tak w skrócie mogłabym ją opisać. Interesujący jest pomysł, aby przystojniaka wcisnąć w społeczeństwo geeków i naukowców, a z typowego filmowego frajera zrobić popularnego dzieciaka, to daje możliwości nowych gagów i sytuacji, których raczej często się nie widuje. Równocześnie konwencja wrzucenia policjantów do liceum sprawiła, że mam ochotę obejrzeć serial "21 Jump Street" (dobra, Johnny Depp też to sprawia), bo to naprawdę dobry zamysł! Ogólnie muszę przyznać, że choć może poziom żartów nie jest najwyższy, a fabuła nie idzie w sposób specjalnie oryginalny to dobrze się bawiłam oglądając ten film - Hill i Tatum to przyjemny dla oka duet, który wypada przekonująco w swoich rolach. Miło też zobaczyć Deppa, nawet jeśli jest to typowa rola epizodyczna. Jeśli komuś nie przeszkadzają trochę głupawe komedie to można obejrzeć.

środa, 9 sierpnia 2017

"Ida" czyli dramat

Broniłam się długo przed "Idą" Pawła Pawlikowskiego. Naprawdę długo, bo to już przecież prawie cztery lata. Starałam się ją omijać na wszystkich kanałach telewizyjnych, usilnie odmawiałam czytania jakichkolwiek recenzji, jednak ciągle docierały do mnie zachwyty, ochy i achy, którymi zarzucano tenże film. W końcu dostał Oscara! A przy okazji także nagrodę BAFTA, cztery Orły, nominację do Złotego Globu... I jeszcze kilka nagród i nominacji. A ja po czterech latach stwierdziłam, że się przemogę. Obejrzę. No i obejrzałam...
Młoda Anna (Agata Trzebuchowska) jest sierotą i od dziecka wychowuje się w zakonie. Sama także pragnie przyjąć śluby, jednak przed tym matka przełożona wysyła ją do nieznanej ciotki (Agata Kulesza). To tu Anna odkryje, że tak naprawdę nazywa się Ida Lebenstein i jest córką pary Żydów, którzy zmarli podczas wojny. Wraz z ciotką - byłą prokurator, obecnie poważaną sędzią - rozpocznie podróż, która doprowadzi je obie do zdarzeń z przeszłości i prawdy o nich samych.
Muszę przyznać, że dawno nie widziałam filmu tak pretensjonalnego i aspirującego do bycia "subtelnym", jak "Ida". Wszystko tutaj aż krzyczy "jestem poważnym filmem, traktujcie mnie serio!" - zaczynając od tematyki, a na czarno-białej konwencji kończąc. Fakt, że obraz jest monochromatyczny nie byłby dla mnie problemem - choć raczej wolę piękne i estetyczne filmy, niż te kręcone z minimalistycznym podejściem do scenografii i formy - gdyby tylko faktycznie całość nadrabiała treścią, dialogami, aktorstwem, muzyką, słowem - czymś, co byłoby uzupełnieniem. Tutaj zupełnie tego nie ma. Mamy więc zupełnie zupełny minimalizm estetyczny- czarno-białe zdjęcia (swoją drogą - kadrowanie w tym filmie doprowadzało mnie do szału. Naprawdę, nie mam ochoty oglądać twarzy bohaterki wciśniętej w róg, uciętej od nosa w dół, kiedy resztę kadru wypełnia ściana.), ubogą scenografię, niewiele wnętrz czy krajobrazów, które mogłyby cieszyć oko widza. Wizualnie - zupełne nic. Ale tak jak mówiłam - to byłoby nawet uzasadnione, wszak akcja rozgrywa się w Polsce Ludowej z lat 60, można zrozumieć pewien ascetyzm. Jednak w tym wypadku trzeba było widza zainteresować czymś innym, warstwą fabularną.
A ta prezentuje się raczej miernie. Historia jest do bólu przewidywalna, do tego przedstawiona w taki sposób, że ja zaczęłam ziewać mniej więcej po dwudziestu minutach. Temat sprawy Żydów i stosunków, jaki mieli do nich Polacy podczas II Wojny Światowej i bezpośrednio po niej podejmowało już wcześniej "Pokłosie" i zrobiło to o niebo lepiej - dosadniej, prawdziwiej, po prostu dużo bardziej wiarygodnie. W "Idzie" tajemnica tajemnicą wcale nie jest - z zachowania ciotki można wywnioskować, że od początku wiedziała, jak zginęła jej siostra, nie zaskoczyło jej to w ogóle. To absolutnie nie ujmuje tragedii, jednak po co udawać przed widzem, że mamy do czynienia z jakąś zagadką, kiedy całą sprawę, można było wyjaśnić podczas pierwszych piętnastu minut? To kręcenie sztucznego dramatu, próba wymuszenia tego, że osoba oglądająca się przejmie, westchnie, zrobi jej się żal. Szczerze? Nie. Nie odczułam żadnej z tych emocji, bo miałam wrażenie, że nawet główna bohaterka ich nie odczuwa. I w tym chyba tkwi największy kłopot filmu - dlaczego ja mam w ogóle przejmować się dramatem i tragedią tych ludzi, kiedy sama Ida zdaje się mieć absolutnie wylane (żeby dosadniej tego nie określić) na to, co się stało z jej rodziną? Na jej twarzy nie widać żadnych emocji (choć to chyba wina miernego aktorstwa, do którego za moment wrócę), z jej ust nie pada ani jedno słowo współczucia, żalu, pretensji, zrozumienia, słowem - nic, co pokazywałoby, że w ogóle dotarła do niej ta sytuacja. Nie sposób czuć cokolwiek podczas seansu, kiedy nie mamy żadnego punktu zaczepienia. Tak, grana przez Kuleszę ciotka reaguje, reaguje w sposób dość żywiołowy, ale kiedy jest to zestawione z obojętnością Idy... Cóż, wypada to niestety nieco karykaturalnie i teatralnie.
Dodatkowo... Wątek romansu Idy. Dlaczego. Po co. Tak bardzo niepotrzebny. Tak bardzo głupi i wyciągnięty typowo z czarnej dziury fabularnej. Nieuzasadniony, nieumotywowany, niewyjaśniony, ciśnięty widzowi w twarz na zasadzie "masz, ciesz się, pokazaliśmy ci taką SUBTELNĄ scenę!". W tamtym momencie gryzłam już poduszki ze złości, bo nie byłam w stanie wytrzymać nadmiaru głupoty, która lała mi się z ekranu na kolana.
Oprócz tego scenariusz ma jedną, podstawową wadę, a są nią dialogi. Jest ich przerażająco niewiele, co samo w sobie utrudnia zadanie stworzenia dobrego filmu. Zgadzam się, że sceny nieme są najbardziej wyraziste i emocjonalne, jednak kiedy większość scen taka jest, to niestety tracą one swój wyraz. Kiedy już pojawią się kwestie postaci to są one... Niezręczne, głupie i po prostu nierealne. Mój ulubiony przykład, który w sumie niczego nie spoileruje - na drugi dzień, po spotkaniu ciotki Ida udaje się z nią w podróż do rodzinnego domu. I właśnie wtedy pada z ust Wandy pytanie "Czy miewasz czasem grzeszne myśli natury cielesnej?".
. . .
Przyznacie sami - tak się nie zaczyna niezobowiązującej pogawędki z siostrzenicą, którą w sumie ledwo się zna. I tak to właśnie wygląda! Kiedy już coś pada z ust postaci to jest to tak zupełnie oderwane od rzeczywistości, że nie jestem w stanie w to uwierzyć! Nie istnieją żadne rozmowy, które nie byłyby "poważne" i "dramatyczne"! Jaki geniusz stwierdził, że to wyjdzie dobrze?!

Koszmarny scenariusz, dialogi, zupełnie nieudana fabuła... Więc może chociaż aktorzy się spisali?
. . .
Nie.
Grająca Idę Agata Trzebuchowska jest koszmarna. Powiem szczerze, że z przyjaciółkami ochrzciłyśmy ją mianem polskiej Kristen Stewart... Choć z drugiej strony, żeby przez 80 minut filmu nie zmienić wyrazu twarzy to też trzeba mieć talent, prawda? Jakby mało było tego, że jej postać jest irytująca i zupełnie nijaka, aktorka sprawia, że jest równocześnie trudna do oglądania - bo co to za przyjemność patrzeć na kawał drewna na ekranie?  Nieco lepiej sprawa wygląda w przypadku Agaty Kuleszy, jednak uważam, że ten występ był całkowicie poniżej jej możliwości aktorskich. Dochodzi jeszcze przerysowanie, o którym już pisałam - tak całkowicie różne reakcje wypadają po prostu źle i niewiarygodnie, przez co Wanda w moich oczach stała się postacią nierzeczywistą. Jej postępowanie jest dla mnie irracjonalne - początkowo przecież nie chce się w ogóle widzieć z siostrzenicą, by później tak naprawdę sprawiać wrażenie jedynej osoby, której zależy na ich podróży. Ta przemiana jest natychmiastowa, nic do niej nie prowadzi, brak motywacji. Ot, po prostu uwierzcie nam na słowo. Jak zresztą przez cały film.

Dodajmy jeszcze do tego beznadziejny dźwięk i fatalną dykcję aktorów. Nieważne jak głośno człowiek ustawiał odbiornik - nie dało rady dokładnie usłyszeć, co mówią do siebie postaci w tych rzadkich momentach, gdy postanawiały się w ogóle do siebie odezwać. Czy naprawdę proszę o tak wiele? Chcę tylko obejrzeć polski film bez konieczności:
1. Oglądania go z napisami, żeby w ogóle rozumieć co tam się dzieje
2. Manipulowania dźwiękiem co pięć sekund, kiedy dialogi są jakieś dziesięć razy cichsze niż muzyka czy dźwięki tła?

Czuję się oszukana. Oszukana przez ten film, przez Akademię, przez wszystkich krytyków, przez każdą jedną nagrodę i nominację. Cała otoczka wokół tego obrazu dodatkowo potęguje moje rozczarowanie i sprawia, że moja ocena jest wręcz fatalna. Nie było niczego, co mogłabym ocenić w tym filmie typowo na plus - są rzeczy mniej lub bardziej irytujące, są w końcu takie, które są mi zupełnie obojętne (jak chociażby muzyka), ale nic nie wzbudza mojej aprobaty! Nie do pomyślenia wydaje mi się fakt, że tak napompowano balonik z popularnością, podczas kiedy dużo lepsze "Pokłosie" jest przez publikę linczowane i nigdy nie zostało w szerszy świat puszczone. Depresja mnie dopada na myśl o tej abominacji filmu. Nie rozumiem, nie zrozumiem, nie chcę zrozumieć co takiego jest w tym czymś, że aż tyle osób się zachwyciło. Ja absolutnie nie podzielam ich zdania.

wtorek, 8 sierpnia 2017

"Aviator" czyli marzenia perfekcjonisty

Leonardo DiCaprio, Cate Blanchett i Martin Scorsese - kiedy w jednym filmie znajdujemy wszystkie te trzy nazwiska to mam wrażenie, że mamy prawo wymagać filmu wielkiego, niebanalnego i wręcz zapierającego dech. "Aviator" był nominowany do Oscara 11 (!) kategoriach i zgarnął 5 statuetek (a ludzie czepiają się "La La Landu"...) - czy słusznie?
Howard Hughes (Leonardo DiCaprio) w latach 20. był jednym z milionerów w USA. Młody, przystojny i genialny - intrygował więc nie tylko swoich partnerów biznesowych, ale i kobiety. Początkowo zarabiał na produkcji filmów, jednak jego największą pasją były lotnictwo i latanie. Zakłada więc linie lotnicze i od tej pory topi masę pieniędzy w projektowanie i budowanie kolejnych latających kolosów, chcąc wbić się na rynek lotów międzynarodowych. Jednak przyjdzie mu zmierzyć się z konkurencją, rządem i - przede wszystkim - samym sobą i swoimi problemami.
Mam ostatnio niesamowitego farta to wybierania sobie filmów biograficznych ludzi, o których nie mam zupełnie pojęcia. Tym bardziej cieszę się, kiedy mogę poznawać nowe, nieznane historie i tak było i teraz. Howard Hughes musiał być postacią fascynującą, genialną i przerażającą jednocześnie. W filmie reżyser nie tyle skupił się na jego dokonaniach, w tle jedynie nakreślając nam, jak jego samoloty łamały kolejne rekordy, co na psychice i życiu prywatnym potentata. Jego relacje z ludźmi i podeście do świata były trudne, perfekcjonizm przeszkadzał w osiąganiu celu, a nerwice (nie umiem nazwać tego inaczej, ten człowiek nie dotykał klamek!) nie pozwalały mu właściwie na wychodzenie z domu bez stresu. DiCaprio... Cóż, jest świetny, ale to chyba żadne zaskoczenie. Odnajduje się zarówno w momentach, kiedy Hughes bryluje w towarzystwie, jak i w scenach, kiedy ten przeżywa załamanie. Sceny przerażenia, kiedy on sam nie do końca rozumie, co się z nim dzieje - majstersztyk. Czego zabrakło do Oscara? Ciężko powiedzieć, DiCaprio tylko razy miał po prostu pecha, że... Cóż być może i teraz brakowało mu odrobiny szczęścia, choć muszę przyznać, że nie była to najlepsza z jego ról - był dobry, ale brakowało jakiejś iskry, którą wiem, że mógł z siebie wykrzesać.
Wiecie za to, kto absolutnie zmiata konkurencję w każdym konkursie? Cate Blanchett. Mój Boże, jaka ona jest tutaj wspaniała. Bryluje w roli aktorki Katharine Hepburn, czaruje widza, Hughesa i wszystkich dokoła. Jej uśmiech, maniera, cudowny wdzięk i elegancja sprawiają, że osobiście nie mogłam oderwać od niej wzroku ani przez moment. Kiedy pojawiała się na ekranie moja ocena dla tego filmu skakała o jakieś dwa oczka w górę i żałuję, że tak krótko (w stosunku do całej długości seansu) było mi dane się nią cieszyć. Całkowicie zasłużone nagrody w mojej opinii, jedna z lepszych ról Cate w ogóle.
Poza tym aktorstwo prezentuje się dobrze, jednak podobnie, jak w u DiCaprio, nikt się za bardzo nie wyróżnia. Włożono tu kawał solidnej pracy, Kate Beckinsale jest urocza, Alan Alda całkiem przekonujący, ale ciągle - to nie są bardzo zapadające w pamięć występy, które wymienicie w pierwszej kolejności, kiedy ktoś was zapyta o najlepsze role tychże aktorów.
Mocnym punktem filmu są zdjęcia, zwłaszcza te, które robiono w locie. Wykonane z fantazją dodają lekkości i realności opowieści, wszystkie sceny akrobacji powietrznych dzięki nim są po prostu genialne. Nie rozumiem za to zbytnio zachwytów nad kostiumami - dla mnie nie były niczym specjalnym, ot odwzorowanie strojów sprzed kilkudziesięciu lat...
Były zachwyty, więc teraz więc może o słabych punktach. Przede wszystkim mam wrażenie, że film nieco się pogubił gdzieś w połowie. Z jednej strony skupiliśmy się na psychice Hughesa - świetnie, to ciekawy wątek, świetnie się go ogląda. Zaraz jednak porzucamy go, przechodzimy do jego relacji z kobietami, równocześnie w ogóle nie zaznaczając, że mężczyzna był żonaty... Hm, no dobrze, nie każdy film biograficzny ujmuje wszystkie fakty. Ale następna wolta tematyczna! Tym razem problemy Howarda z rządem! Wszystko niby razem powinno tworzyć całość, ale mam wrażenie, że wkradł się lekki chaos. Do tego... No cóż, po drugiej godzinie widz zaczyna się nudzić. Zakończenie też trochę rozczarowuje, bo jest tak bardzo otwarte, że... Właściwie nie dowiadujemy się niczego. Równie dobrze mogłabym czekać na drugą część, która dokończy mi historię tego fascynującego człowieka.
"Aviator" to film co najwyżej dobry, a szkoda, by mógł być wybitny. Zabrakło chyba nieco polotu, może trochę więcej wysiłku DiCaprio i zdecydowania reżysera, co konkretnie chce pokazać i od jakiej strony przedstawić nam Hughesa. Nie mniej jednak to nagrodzony wieloma statuetkami tytuł, który warty jest obejrzenia.

poniedziałek, 7 sierpnia 2017

Remake kontratakuje! - "Bez przebaczenia"

Mam mieszane uczucia co do osoby Clinta Eastwooda. Z jednej strony... Nie przepadam z nim, jako za aktorem. Z drugiej filmy, które kręci naprawdę mi się podobają! Kiedy więc zobaczyłam, że Eastwood zarówno wyreżyserował jak i zagrał w "Bez przebaczenia" musiałam chwilę bić się z samą sobą. Jednak cóż, w końcu się skusiłam. Jakież było moje zdziwienie, gdy odkryłam, że dwadzieścia lat później tę samą historię postanowił opowiedzieć japoński reżyser Sang-il Lee!



Historie są bardzo podobne - mężczyzna, który w swoim życiu dokonał wiele złego obecnie żyje samotnie, wychowując dwójkę dzieci i wciąż opłakując stratę żony. Jednak nie wiedzie mu się dobrze - brakuje pieniędzy, a on boi się, że jego rodzina będzie głodować. Dlatego decyduje się po raz kolejny zabić na zlecenie. Jego zleceniodawcami są prostytutki, chcące się zemścić na mężczyznach, którzy pocięli twarz jednej z nich. Jednak na straży porządku w miasteczku stoi okrutny szeryf, zlecenie więc może nie okazać się takie proste, jak początkowo wydawało się bohaterowi i jego wspólnikom.
Tak wygląda ogólny zarys, z tym, że obie produkcje podeszły do niego inaczej. Podobny jest czas - akcja dzieje się pod koniec XIX wieku. Eastwood swój film osadził w realiach dzikiego zachodu. Willy jest starym kowbojem, zabijaką, w filmie możemy oglądać masę mężczyzn prezentujących pistolety i popisujących się umiejętnościami strzelania. Muszę przyznać, że przez to film ma świetny klimat - małe, zapyziałe miasteczko, którym rządzi tak naprawdę szeryf, a głównym ośrodkiem kulturalnym jest burdel, to coś, co widzieliśmy już w kilka opowieściach i do czego jesteśmy przyzwyczajeni. Lee podszedł do sprawy zupełnie inaczej i słusznie! Tutaj mamy do czynienia z wioską na wyspie Hokkaido, bohater jest starym samurajem, a wszystkie niesamowite potyczki rozgrywane są przy pomocy broni białej. W dodatku pojawia się konflikt między Japończykami, a rdzennymi mieszkańcami Hokkaido, Ajnosami. Problem pojawia się jednak w niewiedzy przeciętnego widza - myślę, że aby w pełni docenić film, trzeba by było znać historię Japonii, a to nie jest wiedza, którą prezentuje każdy. Dla mnie dodatkowe wątki były czymś ciekawym i ubarwiającym, jednak rozumiem, że dla części oglądających mogłyby być niezrozumiałe. Do tego... Cóż, muszę przyznać, że chyba bardziej pasuje mi klimat zachodni, kiedy mowa o tego typu historii - walki o sprawiedliwość, dywagacji, czym ta sprawiedliwość w ogóle jest i jakich środków można użyć, by ją osiągnąć. Japończycy mają swój własny styl i muszę przyznać, że ich wersja jest równie dobra (pod względem fabularnym) co oryginał, dużo klimatu dodają też walki mieczami, jednak... Mimo wszystko punkt dla Eastwooda.

Ale wszyscy wiemy, że fabuła i akcja to jedno. Równie ważny jest główny bohater - często jego postawa i wybory mogą nam zepsuć całą frajdę z oglądania.


Nie spodziewałam się, że to powiem kiedykolwiek, ale urzekł mnie Eastwood. Pełen sprzecznych emocji Will wydaje się być jego typem postaci - to twardziel, który nigdy się nie waha, szybko strzela, a dopiero potem zadaje pytania - i początkowo nie pałałam do niego sympatią. Myślałam "ot, typowa kreacja Eastwooda, już to widziałam". Ale potem jednak ten bohater zaczął się rozwijać, pokazywać więcej emocji i to bardzo mi się spodobało. Clint zrobił to fantastycznie - połączył twardego kowboja z człowiekiem z problemami, który boi się śmierci i tęskni za ukochaną żoną. Watanabe jest... Inny. Brakuje mu tej powierzchowności, która początkowo mi tak przeszkadzała - patrząc na niego ciężko uwierzyć, że naprawdę był pogromem całej okolicy i jego sława okrążyła całą Hokkaido. Paradoksalnie jego postać niespecjalnie się wyróżnia - uwagę kradną inne, przez co on sam traci zainteresowanie widza. Brakowało mi więcej wyrazu, choć jego występ oceniam jako naprawdę dobry! Po prostu... Eastwood był lepszy. 

Jednak moje serce od początku należało do przeciwnika naszego bohatera - szeryfa, który rządzi miasteczkiem. Zarówno w amerykańskiej, jak i japońskiej wersji to osoba wpływowa, potężna i charyzmatyczna, ciesząca się posłuchem i szacunkiem. Który z aktorów stworzył lepszą kreację tejże postaci?


Obie te role wbrew pozorom są podobne, obie wersje bardzo do siebie zbliżone. Hackman wprowadził więcej okrucieństwa w swoją grę - jego szeryf to postać, co do której można powiedzieć, że ma nawet zapędy dyktatorskie, wszak wymaga zupełnego posłuszeństwa. Jednak to, co zrobił Sato podbiło mnie zupełnie. Postać Ichizo to zimny drań, który z uśmiechem wypełnia swe obowiązki, jednak nie waha się wyciągnąć miecza i zaatakować intruzów. Jego chłodna postawa idealnie pasowała mi do konceptu japońskiego stróża prawa - honor i szacunek przede wszystkim, zasady to świętość, nawet jeśli w egzekwowaniu ich pewną granicę się przekroczy to wszystko jest uzasadnione. Obaj panowie wywiązali się ze swoich zadań po mistrzowsku, a ja uważam ich postaci za najlepsze i najbardziej wyraziste w całym filmie, ale Sato... Cóż, on właśnie był jednym z aktorów, który totalnie przyćmił Watanabe, a to samo mówi, jak niesamowity występ dał.
Tu jeszcze jedno wtrącenie - punt dla obydwu scenarzystów za stworzenie tak cudownych postaci. Ich dwuznaczność, ich motywy - to wszystko jest po prostu genialne. To idealny przykład postaci, którym powinniśmy kibicować, bo przecież są dobre i stoją na straży prawa, jednak nie jesteśmy w stanie się do nich przekonać, bo mają w sumie mniej honoru, niż główny bohater-morderca.

Werdykt? Mimo wszystko Clint Eastwood zrobił to lepiej. Nie licząc postaci szeryfa jego film po prostu... Ma to "coś". Doliczmy do obsady Morgana Freemana w świetnej roli, doskonałe kreacje prostytutek czy młodego chłopaczka, który bardzo chce zostać lokalnym zabijaką, a naprawdę wychodzi nam świetny film. Jasne, w japońskiej wersji również to wszystko jest, ale... Brakuje tej iskry, tego przekonania widza. Mocnym punktem remake'u mogły być dodatkowe wątki (konflikt etniczny), ale mam wrażenie, że reżyser nie dość mocny akcent na nie położył. Może trzeba było zrezygnować z dokładnego odwzorowania fabuły oryginału, a pójść bardziej w stronę nowego i świeżego? Cóż, tego się nie dowiemy, ale jednak "Bez przebaczenia" sprawia, że zaczynam się do Eastwooda przekonywać.

piątek, 4 sierpnia 2017

"Braveheart - Waleczne serce" czyli szkocki przepis na wolność

Sama nie wiem czemu tak długo wzbraniałam się przed obejrzeniem "Braveheart". Chyba dlatego, że uznany jest już w pewnym sensie za film kultowy, doceniony, nagrodzony i ogólnie - wielki. A ja boję się tego typu tytułów, zwyczajnie boję się... Bo co jeśli mój mały móżdżek nie pojmie ich "wielkości"?! Jeśli wyjdę na ignorantkę i pogrążę się?! Ale cóż, nie po to dano mi własny rozum i opinię, żeby leżały na półce nieużywane, więc zabrałam się i za ten film!
W dzieciństwie William (Mel Gibson) stracił ojca. Wychowany przez wuja jako dorosły mężczyzna wraca do rodzinnej Szkocji, która boryka się z rządami okrutnego króla Anglii, Edwarda. Początkowo umiarkowanie zainteresowany wojną William szybko zmienia swoje nastawienie, kiedy traci ukochaną żonę (Catherine McCormack). Wtedy to rozpoczyna swoją prywatną krucjatę przeciwko Anglikom, zwołując swoich rodaków do walki i przypominając im o dumie, która w nich tkwi.
Dobrym słowem na opisanie tego filmu jest "wielki". To historia nakręcona z tak olbrzymim rozmachem, że zapiera dech w piersiach. Historyczne tło jest zaledwie... No właśnie, tłem - nie należy upatrywać się w fabule biografii Wallace'a, bowiem wydarzenia przedstawione są bardziej w formy legendy, którą ojciec może przekazywać synowi. Pewne wydarzenia się przekoloryzowane, pewne wręcz niemożliwe do uwierzenia, nie zgadzają się też fakty historyczne - ale to jest w porządku, bowiem nie umniejsza to nijak wielkości tej opowieści i wielkości człowieka, o której mówi. Podchodząc do niej właśnie jako do podania, można dużo lepiej zagłębić się w jej treść, a nie czepiać się poszczególnych nieścisłości - mniej nerwów, a i frajda z oglądania większa.
Mel Gibson stanął nie tylko za kamerą, ale też przed nią. Rola Williama nie była łatwa, łączyła w sobie wiele sprzecznych emocji i zachowań - nieraz kompletnie niezrozumiałych, nieraz może nieco patetycznych - ale Gibson wyszedł z tego zadania zwycięsko. Choć moim zdaniem nie grał wybitnie, to wypadł naprawdę przekonująco i dobrze, tworząc bohatera, który na dzień dzisiejszy jest rozpoznawalny przez ogromną rzeszę ludzi. Ogólnie aktorstwo w filmie prezentuje się na poziomie bardzo dobrym, jednak miałabym problem, żeby wskazać kogoś, kto się wyróżnił - raczej brak tu takich charyzmatycznej roli, dzięki której mogłabym skojarzyć danego aktora. Za to totalnie rozwalona jestem przez zdjęcia - Szkocja jest pięknym krajem i niesamowicie się cieszę, że dane mi było podziwiać tak niezwykłe krajobrazy. Do spółki ze zdjęciami - muzyka. Przysięgam, że to jeden z najpiękniejszych soundtracków, jakie słyszałam. Idealnie dobrany, cudownie wpasowujący się w film i nadający mu dodatkowo niesamowity klimat... Nie rozumiem, dlaczego nie dostał Oscara, nie pojmuję, choć nie znam ścieżki dźwiękowej z "Listonosza", która triumfowała w '96 (być może nadrobię, jak tylko znajdę czas... Czyli nigdy xD)... To coś tak cudownego, że mogłabym słuchać jej na okrągło.
Z minusów? Cóż, nie jest ich wiele. Nie będę dopatrywać się błędów batalistycznych (choć zostałam poinformowana, że owszem, są, ale nie znam się na tym, nie wgłębiam się), omijam też błędy historyczne - jak już wcześniej mówiłam, nie traktujmy tej opowieści, jako filmu biograficznego. Pozostaje więc zwyczajowe marudzenie na długość - mam wrażenie, że część scen jest... Z lekka zbędna, szczególnie pod koniec, kiedy wzrasta tempo akcji, a widz czeka z bijącym sercem na rozwiązanie całego konfliktu. Nie do końca kupuję też relację między Williamem, a księżniczką Isabellą - to jest... Niezręczne? Niepotrzebne? Z lekka niewłaściwe? Dla mnie wydawało się dziwne, że mężczyzna mszczący ukochaną kobietę, wplątuje się w relację z inną, ale nie mnie to oceniać. Nie jest to jakaś niesamowita wada i zdecydowanie nie zabrała mi przyjemności z oglądania tego dzieła (tak, nazywam ten film dziełem i nie waham się, by to robić), ale to był taki maleńki zgrzyt.
Bardzo możliwe, że jestem ostatnią osobą na planecie, która nie widziała "Walecznego serca". Jeśli jednak ktoś, podobnie jak ja do niedawna, się uchował, to zachęcam gorąco. A jeśli ktoś oglądał bardzo dawno temu i nie pamięta już filmu dokładnie to też polecam - to jedna z tych pozycji, do których lubi się wracać (ja na pewno wrócę).

środa, 2 sierpnia 2017

"I kto to mówi", czyli Mikey odkrywa świat

Pora na coś lżejszego i przyjemniejszego. Moja miłość do dzieci dała o sobie znać i ze szczenięcymi oczami wyprosiłam u chłopaka seans "I kto to mówi".
Molly (Kirstie Alley) zachodzi w ciążę ze swoim żonatym szefem i szybko okazuje się, że zostanie z nową sytuacją kompletnie sama. Kiedy jedzie do szpitala poznaje taksówkarza Jamesa (John Travolta). Od tej pory losy tej dwójki nieustannie się splatają, choć nie łączy ich romantyczne uczucie. Może jednak to się zmieni? I może pomoże im synek Molly (głos Bruce'a Willisa), który przecież od początku wie, kto jest jego prawdziwym tatą?
Rzeczywistość komentowana przez niemowlę - to dopiero pomysł! Mam wrażenie, że potem ten patent zostawał już wykorzystywany nałogowo, choć zazwyczaj jako komentatorów wybierano zwierzęta. Tak więc tutaj poza normalną, dziejącą się fabułą słyszymy też głos Willisa, który zabawnie, a często i trafnie, ocenia otaczający małego Mikeya świat. Poza tym, to typowe kino familijne - jest humor, dużo uroku i zabawnych scen, jest trochę mądrości (nie ten jest ojcem, kto spłodził itp), ale przede wszystkim to kawał porządnej rozrywki. Aktorzy spisują się dobrze, Travolta powala urokiem i uśmiechem, a Alley doskonale mu partneruje grając znerwicowaną, samotną matkę, która musi dopiero odkryć, czego tak naprawdę chce od życia. Między tą dwójką widać rzeczywistą chemię i chyba również dzięki temu tak dobrze się ich ogląda - nie wypadają sztucznie. To przyjemny film, który przy kolejnych seansach wypada równie pociesznie, co za pierwszym. Ot do obejrzenia na rozluźnienie po ciężkim dniu.

wtorek, 1 sierpnia 2017

"Dystrykt 9" czyli segregacja międzyplanetarna

Wiele jest filmów, które ukazują nienawiść i rasizm. Różne są tła, w których fabuła ma miejsce - raz jest to II Wojna Światowa, raz konflikty w Stanach, a kiedy indziej... Tajemniczy statek kosmiczny, w którym roi się od obcych.
W latach '80. nad Johannesburgiem zawisł ogromny statek kosmiczny. W jego wnętrzu znaleziono ogromną populację obcych, których sprowadzono na Ziemię i zamknięto na terenie Dystryktu 9 - ograniczonej przestrzeni, przypominającej getto. Po prawie 28 latach populacja kosmitów ogromnie się zwiększyła i musi dojść do przesiedlenia. Wikus van de Merwe (Sharlto Copley) ma wręczać obcym powiadomienia o eksmisji i przypadkowo spryskuje się tajemniczą cieczą, która zamienia go powoli w jedną z "krewetek". Rozpoczyna się wyścig - z czasem, z rządem i z własnym teściem, a na mecie czeka możliwość wyleczenia.
Nie spodziewałam się tak ciekawego obrazu - przyznaję to od razu. Na początku nieco irytował mnie dokumentalny styl prezentowania faktów - sytuację, otoczenie, bohatera poznajemy w formie wywiadu i reportażu, przez co tempo jest duże, a widz zostaje zbombardowany ogromną ilością informacji, których nie ma do końca czasu przyswoić. Potem jednak wszystko zwalnia, mamy więcej czasu, by poznać Wikusa i Christophera (takie imię nosi jeden z obcych), a akcja rozwija się w kierunku dużo ciekawszym niż polityka imigracyjna. To taki inny sposób na pokazanie, jak rasistowscy i ksenofobiczni są ludzie, jak boją się inności, jak bardzo czują się "lepsi" od wszystkiego, co nie wygląda tak jak oni. Na dobrą sprawę to mniejsza wersja "Avatara" czy "Pocahontas", z tym, że pozbawiona wątku miłosnego. Ale to działa, bo historia jest czymś świeżym, obcy mają świetny wygląd (i faktycznie trochę przypominają krewetki), a cała opowieść utrzymana jest w dobrym tempie. Do tego zakończenie nie jest tak przewidywalne, jak można by się tego spodziewać.
Wadą dla mnie jest zdecydowanie zbyt mało informacji na temat obcych - ich społecznego porządku, inteligencji, czy chociażby płci! Widzimy jaja, a nawet nie wiemy, czy te stworzenia są obojnakami! Tak, być może przeszkadza to tylko mnie - jestem skłonna w to uwierzyć - ale przeszkadza i nic na to nie poradzę! Ale największym negatywem jest postać głównego bohatera. Wikus van de Merwe to najbardziej irytujący, denerwujący, męczący człowiek, jakiego dane mi było zobaczyć na ekranie. Jest głupi, naiwny, wkurzająco przekonany o własnej wyższości, do tego jest po prostu okrutny (odłączanie jaj i oglądanie, jak larwy powoli giną - NIKT nie przekona mnie, że to niewinne postępowanie, to zwykłe okrucieństwo!) i to wszystko sprawia, że miałam jeden, bardzo poważny problem podczas oglądania tego filmu.
Ponieważ moim największym marzeniem było zobaczyć, jak Wikus umiera.
Owszem, zgodzę się, że takie przedstawienie bohatera jest celowe - mężczyzna z naiwnego korpo-szczura ma przejść przemianę wewnętrzną i odkryć swoje człowieczeństwo... I faktycznie, trochę się może i zmienia, ale na pewno nie w takim stopniu, żebym miała zacząć go tolerować, o lubieniu nawet nie wspomnę. Ja do końca filmu miałam nadzieję, że zobaczę trupa głównego bohatera, bo to moim zdaniem byłaby dla niego faktyczna nauczka i lekcja. Co prawda faktyczne zakończenie również wpasowało się w moje gusta i uznaję je za nie tylko dobre, ale wręcz najlepsze, jakie można było tu stworzyć, jednak przykro mi było oglądać perypetie człowieka, którego do tego stopnia nienawidziłam i którym aż tak gardziłam. To absolutnie nie wina aktora, choć Copley był raczej nijaki w tej roli - sama postać budziła we mnie takie uczucia.
Czy jednak polecam "Dystrykt 9"? Tak i to gorąco. Bo to jednak coś innego, bo zakończenie jest świetne, bo uważam, że takich historii nigdy za wiele - one zawsze są aktualne i warto je pokazywać, abyśmy nigdy nie zapomnieli, że zagrożeniem jest nienawiść w nas samych.