sobota, 29 lipca 2017

"Furia: Carrie 2" czyli absolutne nic

Po sukcesie "Carrie" w '76 roku wiadomym było, że pojawi się sequel filmowy. Jednak grunt był grząski - brak było równie genialnego źródła, do stworzenia adaptacji, trzeba było polegać jedynie na scenarzyście. I tak powstała "Furia"...
Rachel (Emily Bergl) jest raczej odludkiem. Wychowuje się w rodzinach zastępczych po tym, jak jej matka została zabrana na oddział psychiatryczny po atakach schizofrenii. Kiedy jej jedyna przyjaciółka Lisa (Mena Suvari) popełnia samobójstwo Rachel pragnie dowiedzieć się dlaczego. Nie wie, że to sprawa dużo bardziej skomplikowana, a zamieszani są w to najpopularniejsi uczniowie ze szkoły. Dokoła Rachel raz po raz dzieją się dziwne rzeczy i Sue Snell (Amy Irving) zaczyna podejrzewać, że mają one ten sam charakter, co wypadki wokół Carrie White sprzed dwudziestu lat...
To jeden z przykładów filmów, które bardzo chciały. Naprawdę bardzo. "Furia" miała jeden cel i widać go już w pierwszej scenie - dorównać obrazowi De Palmy. Chyba nie zaskoczę nikogo, że cel ten nie został osiągnięty. Nie ma tu klimatu, nie ma takiego aktorstwa, nie ma postaci, które by tworzyły całą rzecz przerażającą. Pojawiają się za to błędy w prostej logice. Rachel NIE JEST taką ofiarą, jak Carrie White - owszem, nie jest może lubiana, ale raczej świat zostawia ją w spokoju, a i ona od świata niczego nie potrzebuje. Zrobienie więc z niej wroga publicznego jest śmieszne i wymuszone. Drugą sprawą jest fakt jej "mocy"... Z których dziewczyna doskonale zdaje sobie sprawę! Serio? I nikt, aż do czasów Sue Snell, nie zauważył? Dziewczyna ataki ma od dzieciństwa, a jej reakcje jasno pokazują, że jest do nich przyzwyczajona - mam rozumieć, że nigdy jej chociażby nie dziwiły? Pominę już kilka mniejszych idiotyzmów (rozrastający się tatuaż zdecydowanie wygrywa klasyfikację, dalej nie wiem, co tu się wydarzyło) i przejdę od razu do zakończenia. DLACZEGO. Serio, to jest moje główne pytanie. JAK z czegoś, co miało być (w zamyśle) kontynuacją klasycznego horroru, można było zrobić tak ckliwą, idiotyczną wersję Romea i Julii? Mój Boże, kto wpadł w ogóle na taki pomysł? Dlaczego uważał, że to wyjdzie tej historii na dobre?
Zdecydowanie odradzam ten film - nie ma tu nic nowego i twórczego, wszystko co dobre zostało zerżnięte z oryginału, w dodatku zawsze na tym tytule będzie ciążyć widmo tytułu "Carrie" - biorąc pod uwagę poziom "dzieła" obniża to dodatkowo jego ogólną ocenę. Da się przeżyć seans, ale zasadniczo jest to strata czasu.

"Godziny szczytu 2" czyli da się zrobić porządny sequel!

Trochę nam to zajęło, ale w końcu zabraliśmy się za drugą część! Co tu wiele mówić, nieco się obawiałam, że po dobrym wrażeniu, jakie wywarła na mnie pierwsza odsłona, przeżyję rozczarowanie... Jak to wyszło?
Duet Lee (Jackie Chan) i Carter (Chris Tucker) postanawiają odpocząć w Hong Kongu od strzelanin, zasadzek i niebezpieczeństw. Jednak ich wakacje kończą się dużo szybciej, niż planowali - ktoś wysadza amerykańską ambasadę, giną ludzie. W sprawę zamieszani mogą być nie tylko chińscy mafiozi, ale pewien amerykański potentat. O co tak naprawdę chodzi i kto stoi po dobrej, a kto po złej stronie?
To kolejny film na dobrym poziomie. Ot, po prostu - komedia z akcją w tle, dużo zabawnych momentów, kilka popisowych walk w wykonaniu Chana, tańczący Tucker - który sam w sobie jest komiczny - i nie najgorsza intryga (choć wydaje mi się, że nieco gorzej przemyślana, niż w pierwszej części). Po raz kolejny nie należy się tu spodziewać jakiejś wielkiej głębi, bo zupełnie nie o to tu chodzi, jednak film to rozrywka na przyzwoitym poziomie, który nie uwłacza inteligencji widza. To wreszcie dowód na to, że da się zrobić sequel dobrej komedii i zachować go w tym samym stylu i formie, utrzymać klasę i humor. Cieszy mnie to niezmiernie, bo uśmiałam się porządnie i liczę na to, że trzecia część równie mocno mi się spodoba.

piątek, 28 lipca 2017

"Wątpliwość" czyli wiatr zmian

Nie pamiętam ile lat temu po raz pierwszy oglądałam "Wątpliwość" Johna Patricka Shanleya, ale było to dość dawno. Zapadł mi w pamięć jako obraz subtelny i niecodzienny, jednak z czasem poszczególne sceny zatarły się, a i rozwiązanie konfliktu gdzieś mi uciekło. Uznałam więc, że dobrze będzie sobie ten tytuł przypomnieć - ot, chociażby z ciekawości, czy dalej zrobi na mnie tak dobre wrażenie.
Lata '60 ubiegłego wieku. Siostra od świętego Alojzego (Meryl Streep) jest dyrektorką szkoły. Ta surowa kobieta jest tradycjonalistką wierzącą w stare zasady i źle przyjmującą każdą, najmniejsza choćby zmianę. Od początku ma złe przeczucia związane z charyzmatycznym i powszechnie lubianym ojcem Flynnem (Philip Seymour Hoffman). Kiedy więc swoje wątpliwości zgłasza jej siostra od świętego Jakuba (Amy Adams) kobieta rozpoczyna prywatne śledztwo i nie spocznie, póki nie dojdzie prawdy. Czy relacje księdza z młodym chłopcem są na pewno odpowiednie?
Ten film od początku do końca utrzymuje widza w niepewności. Nie ma tu dowodów, są jedynie poszlaki, przekonania i masa tytułowych wątpliwości. Cała fabuła jest raczej jednowątkowa, jednak wątek ten jest poprowadzony tak fantastycznie i ciekawie, że absolutnie nie ma czasu na nudę czy jakiekolwiek rozproszenie. Brak jednoznacznych odpowiedzi - prawdę każdy może wysnuć sobie sam, w zależności od tego, w co wierzy i jak postrzega kolejne postaci. Mimo, że jest ich niewiele to są one barwne i wielowymiarowe, można je odbierać na wiele różnych sposobów.

Siostra od świętego Alojzego to kobieta oschła, surowa i - eufemistycznie rzecz ujmując - niezbyt emocjonalna. Jej niezachwiana pewność budzi dwojakie uczucia - młoda zakonnica ją podziwia, ojciec Flynn zaś czuje wobec niej niechęć. Widz może wybrać, które odczucia są mu bliższe. Dla mnie postać ta ma olbrzymi potencjał i kryje w sobie bardzo wiele. Za maską zimnej kobiety kryje się osoba uczciwa i szczera, która w pewnym sensie boi się po prostu zmian i tego, co ze sobą przyniosą. Czuje się bezpiecznie w swojej szkole i wierze, dlatego trzyma się ich kurczowo, licząc na to, że nikt nigdy jej nie zagrozi. Choć może postać ta nie robi dobrego wrażenia na początku, to wraz z postępem fabuły możemy ją zobaczyć z różnych stron, by na koniec przeżyć szok. Jaki? Tego nie zdradzę, jednak uważam, że jest to jeden z lepszych zwrotów akcji, jakie widziałam, mimo, że nie ma w nim żadnych wybuchów i eksplozji. Po prostu Meryl Streep, co tu więcej mówić.

Siostra od świętego Jakuba to osoba młoda i niewinna. Jej życiowym powołaniem jest dobroć - jest uczciwa i serdeczna, kocha uczyć i kocha swoich uczniów. Nie powoduje nią poczucie sprawiedliwości, ale szczera i niekłamana troska, jaką żywi wobec swoich uczniów. Jest pełna wiary i cały film świetnie przedstawia, jak ta wiara poddawana jest licznym próbom, testom. Co tu dużo mówić - ta postać ma ogromny potencjał, a Amy Adams doskonale go wykorzystuje. Z przyjemnością obserwowałam, jak zmienia się ta młoda osóbka i z ciekawością czekałam na to, co się wydarzy w jej życiu i jak odmieni się jej światopogląd.

Ojciec Flynn to postać chyba najbardziej dwuznaczna, wielowymiarowa. Dobry duszpasterz, charyzmatyczny, troszczący się o uczniów, dbający o wiernych. Czy taki człowiek może być pedofilem? Czy ktoś taki może wykorzystywać dwunastoletniego chłopca? Hoffman doskonale zachowuje kamienną twarz, dzięki czemu te rozważania towarzyszą widzowi przez cały film. Ciężko nie czuć do niego sympatii - wesoły, uśmiechnięty i inteligentny mężczyzna budzi pozytywne emocje, które stają w zupełnej sprzeczności z podejrzeniami wokół jego osoby. To idealny przykład bohatera, co do którego naprawdę chcemy wierzyć, że jest niewinny.

Na plus można zapisać również krótki, ale bardzo emocjonalny występ Violi Davis, ale przede wszystkim świetnie napisane dialogi i monologi. Wszystkie rozmowy między trójką głównych bohaterów są po prostu bezbłędne - pełne pasji, inteligentne, doskonale dobrane do postaci. Są to sceny, od których nie można oderwać wzroku i uwaga widza wciąż jest skupiona na tym, co na ekranie. Jeden z lepszych filmów tego typu, polecam gorąco.

środa, 26 lipca 2017

Remake kontratakuje! - "Carrie"

Oto jest. Moja ukochana, najwspanialsza "Carrie". Na początku zaznaczam, że jestem wielką fanką Kinga, zbieram jego książki i pochłaniam je niczym najlepsze ciasta. Ostatnio postanowiłam więc zacząć od nowa jego twórczość i stopniowo poznawać też ekranizacje jego książek. Po sześciu latach wróciłam do najlepszej na świecie "Carrie" - mojej pierwszej, jednej z ulubionych. Mam do tego tytułu ogromny sentyment, podchodzę niezwykle krytycznie do filmów na jego podstawie... Jakie więc było moje zdumienie, kiedy odkryłam, że aż troje reżyserów zabierało się do tej historii! Z jakim skutkiem?


Fabuła jest zasadniczo prosta - młoda Carrie White żyje w małym miasteczku, w którym uchodzi powszechnie za dziwadło. Nie ubiera się modnie, nie zadaje z rówieśnikami, mieszka za to z fanatyczną matką, często się modli i raczej odstaje od grupy. Wszystko zaczyna się zmieniać, kiedy Carrie dostaje pierwszej w życiu miesiączki, a razem z nią budzą się zdolności telekinetyczne, które do tej pory były stłumione. Dziewczyna, zaproszona na bal przez szkolnego przystojniaka, wierzy, że jej życie na reszcie się odmieni - wyrwie się spod władzy despotycznej mamy, zacznie sama o sobie decydować i kto wie, może jej życie się odmieni? Carrie pada jednak ofiarą okrutnego żartu. Oblana świńską krwią nie wytrzymuje napięcia i wybucha nieokiełznaną furią, którą miasteczko zapamięta na zawsze.
Każdy z filmów zaczął naprawdę dobrze, budując klimat i zapoznając nas z bohaterką. I choć każda z kreacji tytułowej Carrie jest inna (do czego wrócę za moment), każda wersja idzie zasadniczo podobnym stylem. Jednak mniej znany obraz Davida Carsona z 2002 roku szybko się wyłamuje - wprowadza zupełnie niepotrzebne wątki obyczajowe, które przekształcają całość w wyjątkowo słabo poprowadzony serial dla nastolatków. Filmy De Palmy i Peirce spisują się lepiej... Aż do czasu zakończenia, które moim zdaniem jest zmarnowane w każdej wersji.
Poważnie. Ja uwielbiam książkowe zakończenie "Carrie" i zdaję sobie sprawę, że może jestem nadmiernie krytyczna, ale jak można w tak, bądź co bądź, subtelnej opowieści o wyobcowaniu, granicach ludzkiej wytrzymałości i niedopasowaniu społecznym walnąć zakończenie niczym z najtańszego horroru? Przyznaję, na moment oszukał mnie Carson, ale niestety także on postanowił zrobić psikusa i stwierdzić "King napisał świetne zakończenie swojej powieści... Wyrzucę je do kosza i zrobię nowe!". Rozumiem, że wszystko to jest adaptacją i może nawet tak bardzo by mnie to nie bolało, gdyby którekolwiek z zakończeń miało sens i nie było tak okropnie... Naiwne, śmieszne i tanie zarazem.
Jednak zdecydowanie najlepiej całą fabułę oddał De Palma, który ujął najwięcej klimatu, magii i uczuć, które targają mną, gdy czytam literacki pierwowzór. Nie mogę wybaczyć mu zakończenia, jednak cała reszta wyszła świetnie. Peirce bardzo się starała, jednak zabrakło jej świeżości i właśnie tego niesamowitego i niepowtarzalnego klimatu. W dodatku postanowiła dodać kilka zupełnie żałosnych sztuczek komputerowych (latająca Moretz, latająca Moretz, która łamie mi serce...), a to już w ogóle obniża ocenę.

O ile sama fabuła skomplikowana nie jest, tak rolę Carrie uważam za bardzo wymagającą. To bohaterka złożona, pełna sprzecznych emocji i działań. W trakcie całego filmu przechodzi przemianę - z cichej, nieco nawet głupawej mamei w rozszalałą z wściekłości kobietę. Która z pań udźwignęła tę rolę i czy którakolwiek to zrobiła?



Od razu pragnę zaznaczyć, że zarówno Spacek, jak i Bettis były dużo starsze od roli, którą grały (kolejno 27 i 29 lat). Nie twierdzę, że to złe - obie wyglądają młodo, dziewczęco i to absolutnie nie przeszkadza w odbiorze, jednak mam wrażenie, że wpłynęło to na fakt, że były dużo bardziej dojrzałe aktorsko i nie miały problemów z odegraniem głównej roli. Dla Moretz to była naprawdę duża rzecz - w wieku 16 lat dostała swój własny film, w dodatku nagłośniony i od razu skazany na ostrą krytykę, jako remake dzieła De Palmy. I... No cóż. Mam wrażenie, że odrobinę się tego wszystkiego przestraszyła, może też reżyserka nie była w stanie odpowiednio jej pokierować. Uważam, że to naprawdę zdolna aktorka i dostrzegam w niej olbrzymi potencjał, ale... Czegoś zabrakło. Początek był naprawdę dobry, ale z czasem jej grymasy i poza zagubionego dziecka zaczęły się robić odrobinę karykaturalne, a końcówka w jej wykonaniu wypadła... Cóż, prawdopodobnie tak miało być, ale dalej uważam, że to było złe - dużo lamentowania, płaczu, zupełnie niepotrzebna histeria. Muszę jej oddać jednak, że jest JEDYNĄ aktorką, u której naprawdę zobaczyłam wściekłość! Bettis, choć dość dobrze odgrywała niedostosowaną społecznie (momentami wyglądając nawet na lekko upośledzoną) nie umiała odpowiednio pokazać furii - zamiast tego pojawił się jakiś dziwaczny trans, a aktorka wyglądała, jakby chciała powiedzieć "i tak mnie to nie obchodzi".
Najlepsza jest jednak Spacek i tu nie ma co się kłócić. Choć do szału doprowadza mnie jej wytrzeszczanie oczu i brakuje mi u niej rozjuszenia Moretz... To cóż, jest absolutnie fantastyczna. Jej niewinność, strach, histerie - to wszystko jest idealne, nie zamierzam się spierać, że którakolwiek z pań tę rolę odegrała lepiej.

Niezwykle ważną postacią dla historii jest też Margaret White, matka Carrie. Fanatyczna, psychodeliczna kobieta znęcająca się nad dziewczyną psychicznie i fizycznie - potrzeba nie lada talentu aby dobrze odegrać taką rolę. Która z aktorek poradziła sobie najlepiej?



Każda z pań zupełnie inaczej podeszła do roli. Piper Laurie stworzyła Margaret dokładnie taką, jaką ją sobie wyobrażałam - pozornie dobrą, jednak w głębi chorą osobę, która nie waha się uderzyć, pociąć nożem. Jej dobrotliwy uśmiech wywołuje we mnie dreszcze ilekroć na niego spojrzę. Patricia Clarkson zagrała to już nieco inaczej - jej Margaret jest dużo chłodniejsza, ale przez to też wydaje się być bardziej wyrachowana i okrutna. To również dobre podejście do sprawy, choć Laurie dużo bardziej mi się spodobała.
Najbardziej chyba zawiodłam się na Julianne Moore, po której spodziewałam się od samego początku naprawdę wiele. Jej pierwsza scena jest świetna - rodząca Margaret nie ma pojęcia co się dzieje, sądzi, że umiera. Moore jest... Jest tu naprawdę genialna - przerażona, targana fanatycznymi wizjami, rozmyślaniami, gotowa zabić noworodka, którego właśnie powiła. Gdyby cały film w jej wykonaniu wyglądał w taki sposób, nie powiedziałabym złego słowa. Ale reszta jej kreacji... Jest przejaskrawiona, przesadzona i po prostu nierealna. Ciekawym motywem są skłonności autodestrukcyjne, ale ich też pojawia się zwyczajnie za długo - Margaret wydaje się po prostu chora psychicznie, a nie typowo zła. Moje serce pozostaje więc przy Laurie.

Nietrudno z moich rozważań zauważyć, że pozostaję wierna wersji z 1976 roku w reżyserii Briana De Palmy. Choć ma ona swoje wady (zakończenie, to cholerne zakończenie!) to jest niedoścignionym wzorem, którego żaden remake nawet nie osiągnął, nie mówiąc o przeskoczeniu. Czy jest idealna i czy powinno się zakończyć próby opowiadania tej historii na nowo? Chyba nie, ale obawiam się, że klimat, który został tam stworzony, a także kreacje aktorskie (nie tylko głównych aktorek, ale chociażby Johna Travolty czy Nancy Allen) zbyt głęboko zapadły już w pamięć widzom, by cokolwiek mogło je zdetronizować. Ja chętnie obejrzałabym nową "Carrie", jednak po rozczarowaniu, które przyniosła mi wersja z 2013 na ten moment muszę się chyba zadowolić dziełem De Palmy.

wtorek, 18 lipca 2017

"Był sobie chłopiec" czyli o dojrzałości kilka słów

Tak, wiem. Jak to się mogło stać, że ja, fanka akcentu Hugh Granta, fanka lekkich i uroczych historii, nie widziałam wcześniej tego tytułu? Szczerze mówiąc - nie mam pojęcia, jakoś się po prostu nie złożyło. Na szczęście mój chłopak wpisał go na listę i przyszła pora na zapoznanie się z nim.
Will (Hugh Grant) to dorosły playboy całe życie utrzymujący się z dobytku ojca. Jego głównym zajęciem jest poznawanie nowych kobiet i zostawianie ich po krótkim czasie. Kiedy odkrywa zalety spotykania się z samotnymi matkami postanawia dołączyć do klubu samotnych rodziców. Próbując poderwać jedną z towarzyszek poznaje 12-letniego Marcusa (Nicholas Hoult) i jego matkę (Toni Collette). Will jeszcze nie wie, że ta dwójkę na zawsze odmieni jego życie.
Widziałam wiele tego typu luźnych filmów o niezbyt skomplikowanej fabule i dość uroczym morale. Tutaj muszę przyznać, że choć całość nie wywarła na mnie nie wiadomo jakiego wrażenia, to opinia moja jest pozytywna. Całość absolutnie nie aspiruje do bycia czymkolwiek więcej niż komedią o szybkim kursie dorastania, który zostaje zafundowany głównemu bohaterowi. Żarty są w porządku, postaci są sympatyczne, a cała fabuła nawet dość oryginalna - czego więcej chcieć? Można nawet rozważać, czy tytułowym chłopcem jest nastoletni Marcus, czy też dorosły (nie mylić z "dojrzały") Will - zostawiam to do waszej interpretacji. Nie nabędę jakiegoś specjalnego sentymentu do tego tytułu, ale zasadniczo cieszę się, że się z nim zapoznałam - Grant jest uroczy, choć gra typową dla siebie postać dupka-podrywacza, do tego młody Hoult radzi sobie świetnie, a całości dopełnia doskonała Collette. Do tego "Killing me soflty" już nigdy nie będzie takie samo.

niedziela, 16 lipca 2017

"Kot Bob i ja" czyli puchaty ratownik

Pamiętam, że byłam totalnie niepocieszona, kiedy nie udało mi się w styczniu zobaczyć filmu "Kot Bob i ja", podczas jego wyświetlania na ekranach kin. Minęło trochę czasu i choć wciąż pamiętałam, że gdzieś tam faktycznie był taki tytuł to zszedł on na dalszy plan. Jednak jakiś czas temu zapytałam kolegę, co jego zdaniem powinnam obejrzeć (i opisać na blogu). Właśnie ten tytuł został wybrany, tak więc zgodnie z jego wolą - usiadłam, zapoznałam się z filmem i aktualnie zabieram się za opowiedzenie wam o moich wrażeniach.
Prawdziwa historia Jamesa Bowena. Młody James (Luke Treadaway) żyje na ulicy, chodzi głodny i gra na gitarze za kilka pensów. Ach, do tego jeszcze nałogowo zażywa heroinę, mimo, że próbuje wyjść z nałogu. Po którymś kolejnym pobycie w szpitalu otrzymuje szansę - dostaje mieszkanie socjalne, przechodzi na odwyk. Jednak pozostanie czystym nie jest łatwe, podobnie jak uporanie się z życiem, relacjami z ojcem, a także nową znajomą, Betty (Ruta Gedmintas). W tym wszystkim Jamesowi pomoże Bob - kot-przybłęda, który pewnego dnia po prostu wchodzi do jego domu i w zupełnie kocim, bezpardonowym stylu zadomawia się w życiu zagubionego młodzieńca.
To zdecydowanie jeden z najbardziej pozytywnych filmów, jakie w życiu widziałam. Historia, która na pierwszy rzut oka wydaje się dość makabryczna i depresyjna - hej, ten facet mieszka na ulicy i właściwie niewiele dzieli go od przedawkowania, głoduje, ma fatalne układy z własnym ojcem i ogólnie powiedzieć, że wiedzie mu się kiepsko, to jak stwierdzić, że Edyp poślubiając własną matkę popełnił niewielką gafę - szybko przeradza się w opowieść z pozytywnym przesłaniem i ogromną siłą drzemiącą w jej wnętrzu. Choć można powiedzieć, że fabuła jest przewidywalna - no bo tak zazwyczaj jest z filmami biograficznymi, można sprawdzić w Internecie, jak się skończą - to wcale jej to nie umniejsza, przeciwnie. Śledzenie i podziwianie tego, jak James zaczyna powoli przejmować kontrolę nad własnym życiem, jak po tylu latach staje na nogi i zaczyna móc patrzeć sobie samemu w oczy, jest fascynujące i przykuwa uwagę widza od początku do końca. Luke Treadaway mnie zaczarował, omamił wręcz - jest po prostu cudowny i doskonale wczuł się w rolę, którą przyszło mu grać. Sam Bob, mimo, że to KOT... Cóż, kocham koty, pokochałam więc i jego. Scenarzyści (a może sam James) dopilnowali, by zachowania czworonoga nie były przesadzone, wyidealizowane i nienaturalne - to częsty zabieg, zazwyczaj stosowany wobec psów - więc każdy, kto kiedykolwiek kota miał odnajdzie w niektórych zachowaniach swojego pupila.
Świetna w tym filmie jest z całą pewnością praca kamery. Ujęcia, która wykonane są z perspektywy kota to strzał w dziesiątkę - dzięki temu faktycznie oglądamy film z perspektywy dwóch bohaterów, nie tylko jednego. To w gruncie rzeczy mały zabieg, ale dodał naprawdę dużo. Nie wiem, jak to możliwe, ale wystarczyło obniżenie kamery i oglądanie świata "kocimi" oczami, żebym wczuła się w Boba i zrozumiała jego myślenie i postrzeganie świata. Wielki plus dla reżysera - mała rzecz, a cieszy.
Na plus dla filmu mogę też dopisać świetną muzykę, doskonale dobraną i stanowiącą fantastyczne tło dla wydarzeń pokazywanych na ekranie. W sumie to dość ważna część całości, bo przecież James zarabia grając na gitarze i pisząc piosenki, ale mimo to łatwo było wykpić się tutaj słabymi piosenkami wybranymi zupełnie losowo. I to w sumie tak mnie chyba cieszy w tym filmie - jest bardzo dopracowany, od odpowiednio dobranych melodii, przez genialne dialogi i kwestie kolejnych postaci, aż po zadbanie, żeby kot zachowywał się dokładnie jak to koty mają w zwyczaju! To niesamowite, że na film biograficzny, swoją drogą chyba nie doceniony tak, jak na to zasługuje, poświęcono tyle czasu i energii! To wszystko, wraz do spółki ze świetną historią i doskonałym aktorem w roli głównej tworzy obraz uroczy, inteligentny i godny obejrzenia. Polecam gorąco!

poniedziałek, 10 lipca 2017

"Naznaczony: Rozdział trzeci" czyli zdecydowanie niepotrzebny prequel

Zawsze dość ostrożnie podchodzę to robienia wprowadzenia do historii. Opowieść o rodzinie Lambertów zakończyła się już w drugim rozdziale "Naznaczonego", ale seria sprzedaje się dobrze, tak więc po co z niej rezygnować? Najwyraźniej z takiego założenia wyszedł scenarzysta Leigh Whannell, który tym razem został także reżyserem nowej części. Jak to wszystko się udało i czy klimat pozostał?
Trzy lata przed wydarzeniami z pierwszej części do Elise (Lin Shaye) przychodzi Quinn (Stefanie Scott) szukająca pomocy w skontaktowaniu się z niedawno zmarłą matką. Elise, która próbuje uporać się z osobistą tragedią, próbuje jej pomóc, jednak szybko odkrywa, że w ogóle dziewczyny znajduje się duch, który wcale nie jest pozytywnie do niej nastawiony. Kilka dni później Quinn ulega wypadkowi i zostaje przykuta do łóżka. Dopiero wtedy zaczyna ją prześladować demon...
Problem z tą częścią jest jeden - jest zupełnie niepotrzebna.
Nie wnosi niczego do historii, którą już znamy, jedynie może poznajemy nieco lepiej Elise, jednak ja na przykład nie uważam tego za dostateczny powód, by robić cały film. Wszystkie chwyty, które mogłyby robić wrażenie, zostały już wykorzystane w poprzednich częściach - walki z demonami, wzywanie pomocy podczas seansów, przerażenie, czajenie się za firanką... Naprawdę, to wszystko było, nawet nie tylko w innych filmach, co po prostu we wcześniejszych rozdziałach spod tego tytułu. To niestety sugeruje, że scenarzyście skończyły się pomysły i odgrzewa wciąż ten sam kotlet, jak to dzieje się w przypadku kolejnych "Paranormal Activity". Bohaterka nie jest ani szczególnie błyskotliwa, ani sympatyczna - to typowa lalka, którą mógłby zastąpić każdy inny charakter i nie miałoby to wpływu na historię. Po raz kolejny aktorsko trzyma się jedynie Lin Shaye, ale nie jest to kreacja na tyle wybitna, bym mogła trzeci raz oglądać to samo... Nie mam zielonego pojęcia o czym będzie czwarta część historii (plotki mówią, że premiera nadejdzie w styczniu 2018), ale jeśli scenarzysta nie sięgnie po nowe, świeże rozwiązania to niestety, ale kiepsko widzę przyszłość tej serii.

niedziela, 2 lipca 2017

"Naznaczony: Rozdział drugi" czyli spore zaskoczenie

Słowo się rzekło, cykl się zaczęło, tak więc kontynuuję oglądanie kolejnych rozdziałów "Naznaczonego". Pierwszą recenzję możecie znaleźć tutaj, a dziś zapraszam na kolejną część, która szczerze mnie zdumiała.
Po tragicznych wydarzeniach rodzinach Lambertów chce o wszystkim zapomnieć i wrócić do normalnego życia. Jednak nie jest im to dane - w domu matki Josha (ponownie Patrick Wilson) koszmar rozpoczyna się na nowo. Przedmioty poruszają się, fortepian sam gra, a w domu widać zjawę tajemniczej kobiety w sukni i welonie. Renai (Rose Byrne) szybko odkrywa, że tym razem wszystkie te zdarzenia mają związek z jej mężem...
Ta część ma przewagę nad pierwszą w jednej, prostej kwestii - jest dużo mniej przewidywalna. Wciąż dzieją się paranormalne zjawiska, wciąż mamy do czynienia z duchami i życiem pozagrobowym, ale to wszystko jest logiczniejsze i dodano do tego wyjaśnienia, których tak bardzo domagałam się od pierwszej części. Zdecydowanie lepiej wypadł też Wilson - jego postać nabrała nieco więcej charakteru, a on sam dostał nieco więcej wyzwań aktorskich. Reszta aktorów... Cóż pozostała na tym samym, średnim poziomie, który nijak nie burzy filmu, ale też nie wzbogaca go jakoś niesamowicie. Przede wszystkim na duży plus zapisuję dobre rozwinięcie historii i jej logiczne uzasadnienie! Film nie aż tak nudny i rozwlekły, dużo więcej konkretnych wydarzeń. Ciekawi mnie "Rozdział trzeci", ze względu na zupełnie nowe postaci, które mają tam zostać wprowadzone... Ale o tym już następnym razem!