poniedziałek, 10 września 2018

"Mamma Mia! Here we go again" czyli nareszcie się doczekałam!

Czekałam na drugą część Mamma Mia! i bałam się jej jak nie wiem co. Wiedziałam, że zabraknie Meryl Streep i zastanawiałam się, czy Amanda Seyfried jest na tyle charyzmatyczna, by pociągnąć całe to widowisko... Poszłam na film z mamą i duszą na ramieniu, niepewna, co na mnie czeka w kinowej sali.
Historia toczy się na dwóch płaszczyznach czasowych. W teraźniejszości Sophie (Amanda Seyfried) przygotowuje się do uroczystego otwarcia hotelu, który odrestaurowała po śmierci Donny. Jej trzej ojcowie - Sam (Pierce Brosnan), Harry (Colin Firth) i Bill (Stellan Skarsgard) - pomagają jak tylko mogą.
Druga część opowieści to przeszłość Donny (Lily James) - jej spotkania z kolejnymi mężczyznami (Jeremy Irvine, Hugh Skinner, Josh Dylan), złamane serce i w końcu ciąża i zakładanie hotelu.
Sentyment, który żywię do pierwszej odsłony Mamma Mia! jest zupełnie niczym nieuzasadniony, ale jest i już dawno przestałam z nim walczyć. Wiedziałam, że od drugiej części będę wymagać, choćby tego, by nie powtarzała zbyt wielu piosenek ABBY (a przecież w przypadku tego zespołu naprawdę jest z czego wybierać). I jeśli chodzi o ten wątek, to jest ukontentowana - fakt, że znowu słyszymy Mamma Mia, Dancing Queen, Thank you for the music absolutnie nie ujmuje niczemu. Pojawia się wiele wcześniej niewykorzystanych melodii - One of us, Waterloo, Fernando. Nóżka w kinie chodziła, można sobie pośpiewać, bo wykonania naprawdę są świetne - mam też wrażenie, że piosenki są nieeeeco lepiej dopasowane do wydarzeń w filmie (nie oszukujmy się, tylko nieco).
Tak jak sądziłam - Seyfried sama by tego filmu nie pociągnęła. Zarówno ona, jak i towarzyszący jej Dominic Cooper jako Sky, są dokładnie tak samo mdli i nijacy, jak w poprzedniej odsłonie. I właściwie to właśnie ich wątek jest tu zupełnie zbędny - Sophie niby pcha wszystko do przodu, ale tak naprawdę teraźniejsza historia nabiera rozpędu dopiero, gdy pojawiają się Christine Baranski i Julie Walters, a gdy dołączają do nich Skarsgard i Firth, zabawa rozpoczyna się na całego. Świetnie było patrzeć na tę obsadę i na radość, która od nich biła - ciężko było nie dostrzec, jak genialnie się ze sobą bawią, tańcząc, śpiewając i po prostu grając w filmie, który daje tak dużo pozytywnej energii. Seyfried kompletnie tu ginie, choć moim zdaniem... Może to i lepiej? Sophie służy tylko jako klamra, wydarzenia z jej życia komponując się z tymi, które dotknęły Donnę. W tej kwestii jest doskonała - końcowe sceny są dokładnie tak perfekcyjnie wzruszające, jak być powinny.
Za to nowa obsada dała absolutnego czadu. Byłam w szoku i nie dowierzałam widząc, jak doskonale radzi sobie Lily James - podeszła do tej roli na totalnym luzie, widać, jak świetnie wczuła się w radosną Donnę. Panowie Irvine, Skinner i Dylan - nie szło się nie zakochać, tak uroczy był każdy z nich. Absolutnym hitem były dla mnie Alexa Davies i Jessica Keenan Wynn jako młode Rosie i Tanya - obie cudownie słodkie, odwzorowujące młodsze wersje postaci, które tak dobrze zapadł nam wszystkim w pamięć. I choć sama historia rozjeżdża się trochę w kwestii spójności z tym, co już wiemy (nie zgadza się kolejność poznawania chłopaków, czy przekazanie domku na wyspie...), to mnie absolutnie to nie przeszkadzało. Wszystkich tych młodych aktorów oglądało się po prostu świetnie, momentami wręcz przyjemniej, niż wątek teraźniejszy.
I tak, druga część nie ustępuje oryginałowi w absolutnie wygodnych zwrotach akcji, w nieco naiwnym podejściu do życia i absolutnie ogranych motywach, które widzieliście już w każdym innym filmie z cyklu "komedia romantyczna". Występy Cher i Meryl Streep są tak epizodyczne, że wiem, że kilka osób zastanawiało się, po co właściwie je zaangażowano... Ale ja nie żałuję, choćby dla przepięknych piosenek, które śpiewają. Co z tego, że Cher jest zaledwie rok starsza od Meryl, może być jej matką! Wydaje mi się, że warto przymknąć oko i poświęcić te dwie godziny - to nie jest ambitny film, ale sprawia, że człowiek uśmiecha się wesoło, a jego troski na moment znikają.

A jeśli dalej nie czujecie się przekonani... Powiem tak - potrzebujecie zobaczyć Hugh Skinnera w tym filmie. Naprawdę, potrzebujecie tego.
No i hej! Pierce Brosnan nie śpiewa!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz