poniedziałek, 27 lutego 2017

Oscary 2017 - podsumowanie

Co za noc! Za nami 89. ceremonia wręczenia nagród Amerykańskiej Akademii Sztuki i Wiedzy Filmowej! Była radość, rozczarowanie, mały skandal, zabawa, uszczypliwości - czyli wszystko to, czego można się było spodziewać po takiej imprezie. Specjalnie dla tych, którym się najnormalniej na świecie nie chciało poświęcić całej nocy, bo rano wzywały obowiązki albo poduszka zbyt mocno przyciągała, relacja (prawie) na żywo! Całą noc robiłam sobie notatki, choć uwierzcie, że muszę je edytować, bo o 4 nad ranem mózg dziwne rzeczy tworzy... Zapraszam!

Galę rozpoczął Justin Timberlake piosenką "Can't stop the feeling". Wszystko wyszło uroczo, wesoło, głośno - dokładnie tak, jak spodziewałabym się po takiej imprezie. Tancerze, aktorzy tańczący na widowni, Timberlake bawiący się własną piosenką - to naprawdę było przyjemne dla oka widowisko. Następnie przedstawił nam się prowadzący - w tym roku był to Jimmy Kimmel, producent i prowadzący na co dzień talk-show. Od początku rozpoczął z akcentami humorystycznymi, kiedy to zaczął dogryzać swoim kolegom po fachu. Szczególnie oberwało się Mattowi Damonowi, który chyba czymś się w tym roku naraził (nie wiem, czy chodzi o występ w "Wielkim murze")... I Donaldowi Trumpowi, choć pośrednio. Kimmel zażartował, że w tym roku nominowali Meryl Streep z przyzwyczajenia, przecież jest taką przereklamowaną aktorką z dwudziestoma nominacjami... Cóż, dogryzanie prezydentowi było jednym z ulubionych zajęć prowadzącego.

Ale czas na pierwszą statuetkę! Przyznana została w kategorii "Najlepszy aktor drugoplanowy" i powędrowała do Mahershala Aliego, za jego rolę w filmie "Moonlight". Choć nie mogę powiedzieć, że nie rozumiem tego werdyktu, to ciągle mam lekki niesmak, że za tak krótkie występy wciąż rozdaje się nagrody. Tak, grał świetnie, miał charyzmę i przyciągał wzrok, ale naprawdę chciałabym go więcej! Cóż, liczę jednak, że zobaczę ponownie tego aktora w innych produkcjach i tym razem dostanie większą ilość czasu na ekranie.
Kolejną przyznaną nagrodą była ta za "Najlepsze kostiumy" i tu otrzymała ją Colleen Atwood za film "Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć". Jestem odrobinę zdziwiona tym werdyktem, ale dla pani Atwood jest to czwarta statuetka (wcześniejsze odebrała za pracę nad kostiumami w "Alicji w Krainie Czarów", "Wyznaniach gejszy" i "Chicago"), więc może kwestia pójścia na fali? Nie twierdzę, że jej prace były złe, wręcz przeciwnie, moim zdaniem świetnie oddały klimat Nowego Jorku lat 20. i świata magii, który tak kocham, ale jednak moje serce zostaje przy "Boskiej Florence" i kostiumach Consolaty Boyle. Liczę, że ona również zostanie doceniona w swoim czasie. Plus - Colleen zachowała się tak uroczo, wydawała się być totalnie zdumiona tą nagrodą, szła z taką miną, jakby się bała, że ktoś zaraz krzyknie, że to żart.
"Najlepsza charakteryzacja i fryzury" przypadła zaś ekipie pracującej przy "Legionie samobójców". Nie pisałam o tej kategorii w swoich typach z prostego powodu - poza "Legionem" nie widziałam innych nominowanych ("Star Trek: W nieznane" i szwedzki dramat "Mężczyzna imieniem Ove"), więc nie widziałam zbytnio sensu w mojej wypowiedzi. Nie jestem też w stanie w pełni skomentować tej nagrody, ale tak jak cały film scenariuszowo był... Zły, tak w sumie makijaż i fryzury faktycznie przedstawiały się nieźle (głównie myślę teraz o Jaredzie Leto jako Jokerze, ale też o El Diablo czy Panu Krokodylu).
Więcej, więcej, więcej nagród! "Najlepsze efekty specjalne"! Kategoria obładowana w tym roku niezwykle ciekawymi propozycjami, ale z pośród nich wybrano "Księgę dżungli" i teraz nie mam już argumentu, że nie obejrzę... Chociaż pewnie mój cykl "aktorskiego Disneya", który planuję zrobić, rozpocznie raczej "Piękna i Bestia", to "Księga" na pewno wejdzie w jego skład.

Ogólnie cała ceremonia była utrzymana w tonie jedności i tolerancji - dużo było przemów w tym stylu, dużo gestów mających wykazać, że wszyscy są zjednoczeni. Pełna harmonia i szczęście. Chyba najbardziej dosadny był fakt, że nie pojawił się reżyser nagrodzonego filmu nieanglojęzycznego "Klient" - mężczyzna jest Irańczykiem i to był jego sprzeciw przeciwko polityce USA stosowanej wobec imigrantów. Równie mocno zabrzmiał żart prowadzącego - Kimmel posłał Trumpowi tweeta, w którym poinformował go, że "Meryl mówi 'cześć' ".
Na gali pojawiła się też Katherine Johnson - jedna z bohaterek, o których opowiada film "Ukryte działania". Muszę przyznać, że to wywołało we mnie sprzeczne emocje - z jednej strony pani Johnson prezentowała się naprawdę pięknie, jak dama, mimo tego, że została wwieziona na wózku. Jednak... Czy to nie jest lekkie męczenie kobiety, która ma prawie 99 lat? Fakt, że zgromadzeni zgotowali jej piękne owacje, ale pani i tak nie była w stanie powiedzieć więcej niż "Dziękuję bardzo". Swoją drogą... Prezentująca ją Taraji Henson wyglądała po prostu zjawiskowo, nie mogłam oderwać od niej wzroku.
Potem przyszła pora na przedstawienie kolejnej, nominowanej piosenki. Zapowiedział ją Dwayne Johnson, było więc jasne, co teraz usłyszymy - "How far I'll go" w wykonaniu szesnastoletniej Auli’i Cravalho. Piękny głos, piękna piosenka, nie wiem jak to się dzieje, ale melodie Disneya wywołują u mnie zawsze dreszcze...

A skoro mowa o dźwiękach - czas na "Najlepszą muzykę oryginalną"! Cóż, obyło się bez zaskoczeń - Justin Hurwitz i "La La Land" triumfowali. Szczerze, to nie wyobrażam sobie, żeby dobry musical został pokonany w tej kategorii przez... COKOLWIEK. Również "Najlepsza piosenka" należała do "La La Landu", a konkretnie do "City of stars". Muszę jednak zaznaczyć, że kompletnie nie rozumiem zabiegu, kiedy piosenkę na gali oskarowej wykonuje ktoś inny niż w filmie - w tym przypadku obydwie piosenki z "La La Land" wykonał John Legend. Nie twierdzę, że wyszło mu to źle, w sumie nawet lepiej niż aktorom, ale... Po co? Taka sytuacja miała miejsce też w 2014, kiedy utwór z filmu "Ona" wykonał ktoś inny, choć w filmie śpiewany był przez Scarlett Johanson i Joaquina Phoenixa. No i warto wspomnieć o tym, że kiedy wszystkie występy czarowały od strony wizualnej w pewnym momencie pojawił się Sting - na krzesełku, skromnie, w ciemnościach, z gitarą w ręku i wykonał swój utwór naprawdę pięknie. Da się? Da się.

Cóż, Oscary to show i było to jasno widać, kiedy do sali wprowadzono grupkę turystów i muszę się zgodzić, że wyglądało to trochę jak wycieczka do zoo - obie strony wpatrywały się w siebie z fascynacją, zachwycając się i ciesząc jak dzieci. Denzel Washington udzielił pewnej parze ślubu, znowu inna kobieta nie była w stanie odkleić się od Meryl Streep (tu się nie dziwię, sama bym prawdopodobnie padła przed nią na kolana i nie wstała). Jednak mimo wszystko ta scena wydawała mi się dość dziwna i nie do końca właściwa... Jednak poważnie też było, zwłaszcza, kiedy pojawiły się zdjęcia ludzi filmu, którzy odeszli w zeszłym roku i muszę przyznać, że zrobiło mi się miło, kiedy pojawiła się podobizna i nazwisko Andrzeja Wajdy. To naprawdę miłe, że Amerykanie jednak wyjrzeli dalej, niż do sąsiedniego stanu.

Czas na "Najlepszą aktorkę drugoplanową". Przyznaję, że ta kategoria wprawiła mnie w ogromną radość, ponieważ statuetkę odebrała Viola Davis, grająca w filmie "Fences"! Cieszę się, że przynajmniej tutaj trafiłam *śmiech*, zresztą uważam, że naprawdę zasłużyła. Wydawała się być szczerze wzruszona, choć pojawiły się głosy, że to wszystko było wyreżyserowane, ale chcę wierzyć, że jej płacz był szczery i płynął z serca. W "Najlepszej animacji pełnometrażowej" królował "Zwierzogród" i odrobinę mnie to dziwi, bo uważam, że najlepszy nie był, choć oczywiście był wspaniały! Mam teorię, że jego przesłanie wyjątkowo się spodobało państwu w Akademii - no wiecie, tolerancja, porzucenie schematów, jedność, brzmi znajomo? Nie mówię, że to źle, ale naprawdę mam wrażenie, że głównie o to chodziło.
Jako, że nie bardzo się wypowiem o kategoriach technicznych ich telegraficzny skrót:
Najlepszy montaż dźwięku: Sylvain Bellemare za "Nowy początek"
Najlepszy dźwięk: Andy Wright, Kevin O'Connell, Robert MacKenzie, Peter Grace za "Przełęcz ocalonych
Najlepszy montaż: John Gilbert za "Przełęcz ocalonych"

Najlepsze zdjęcia: Linus Sandgren za "La La Land" - popieram w 100%, przepiękne ujęcia, nie wyobrażam sobie innego triumfatora!
Najlepsza scenografia: David Wasco, Sandy Reynolds-Wasco za "La La Land"
Najlepszy scenariusz adaptowany: Tarell McCraney, Barry Jenkins za "Moonlight"
Najlepszy scenariusz oryginalny: Kenneth Lonergan za "Manchester by the sea" (swoją drogą umierałam cały wieczór słuchając zachwytów prosto ze studia Canal + - nie, ciągle nie kupuję tego filmu)
Najlepszy reżyser: Damien Chazelle za "La La Land"

Ok, "przeskoczyłam" nad tym wszystkim... Zostały nam trzy kategorie, wzbudzające największe emocje! "Najlepszy aktor pierwszoplanowy"... Cóż, bałam się tego i stało się. Zwyciężył Casey Affleck za rolę w filmie "Manchester by the sea"... I nie, nie rozumiem tego. Nie rozumiem dlaczego pełna cierpienia mina, utrzymywana przez calutki film jest więcej warta niż kreacje Washingtona, Mortensena czy Garfielda! Więc powiedzmy, że jestem w głębokiej żałobie i będę ją nosić przez następny rok.
Przy "Najlepszej aktorce pierwszoplanowej" cieszyłam się już bardziej, choć ciągle nie była to ekstaza. Wygrała Emma Stone grająca w "La La Land", co chyba nikogo specjalnie nie zdziwiło po tym, jak zgarnęła Złotego Globa i nagrodę BAFTA. I ja się jak najbardziej zgadzam z tym werdyktem, ale mimo wszystko chyba chciałabym, żeby Meryl Streep zrównała rekord Katharine Hepburn i dostała czwartego Oscara. Nie wiem, czy Akademia ma jej przesyt i nie chce jej nagradzać, czy po prostu chcą dać szanse też innym, świetnym przecież aktorkom?
No i w końcu "Najlepszy film". To, co się wydarzyło to był, moim zdaniem, skandal. Najpierw usłyszeliśmy tytuł "La La Land", no więc cała ekipa wychodzi na scenę, ściskają się, śmieją, płaczą, trzymają statuetkę, zaczyna się przemowa... Nagle z tyłu - zamieszanie, przepychanki... I co? I jednak nie. Jednak wygrywa "Moonlight". Bo ktoś koperty pomylił, ups ups. Nie mogłam w to uwierzyć i mam wrażenie, że ludzie tam zgromadzeni również nie... Trochę jednak wstyd, zwłaszcza, że to główna kategoria. Co do werdyktu powiem tak - zaskoczenia nie ma, bo uważam, że "Moonlight" jest skrojony pod Oscary. Trudna tematyka, dobór obsady, problemy rasowe, to wszystko składa się moim zdaniem na sukces tego filmu. Szkoda, że po raz kolejny dramat wygrywa, bo to zaczyna być męczące, ale cóż... Miejmy nadzieję na odmianę w przyszłym roku.

I to już wszystko ode mnie! Dziękuję tym, którzy czytali moje wynurzenia, mam nadzieję, że coś z nich wynieśliście dla siebie. Czy wy jesteście zadowoleni z rozdanych statuetek? A może uważacie, że powinny przypaść zupełnie komuś innemu? Piszcie, dzielcie się ze mną swoimi spostrzeżeniami! Ja aktualnie robię sobie co najmniej kilkudniową przerwę, aby odpocząć od filmów (ha, po prostu idę oglądać seriale!), a potem wrócę z nowymi recenzjami, powróci też Top10, pojawią się porównania remaków z oryginałami... Oj, pomysłów mam dużo, uwierzcie! Trzymajcie się ciepło!

niedziela, 26 lutego 2017

Oskary 2017 - moje typy

Czas na podsumowanie kategorii i przedstawienie wam zbiorczo moich typów. Przyznam szczerze, że to było jak maraton i na pewno po jutrzejszym podsumowaniu na jakiś czas będę musiała odpocząć od filmów. Prawdopodobnie przerzucę się na seriale, bo od dawna niczego nie oglądałam, a także na książki, których czeka na mnie cały stos. No, ale zanim to nastąpi jeszcze chwila skupienia. Przedstawiam wam moje osobiste preferencje oskarowe! Tak samo jak w samych recenzjach - nie oceniam montażu, dźwięku, montażu dźwięku, dochodzą też do tego kategorie filmów krótkometrażowych (bo na to już zwyczajnie nie mam czasu, wybaczcie) i dokumentalnych.

Kategoria: Najlepszy długometrażowy film animowany
Nominowani: Czerwony żółw, Nazywam się Cukinia, Kubo i dwie struny, Zwierzogród, Vaiana: Skarb oceanu
Czego nie widziałam: Czerwony żółw, Nazywam się Cukinia
Mój typ: Jestem totalnie rozdarta, poważnie. Z jednej strony Vaiana tak bardzo mnie zachwyciła, animacja wody to majstersztyk, ale z drugiej strony... Kubo zrobiony jest starą szkołą, nie komputerowo, a do tego ta papierowa animacja... Nie mam pojęcia, co wygra, ale jeśli będzie to jeden z tych dwóch tytułów to będę ukontentowana.

Kategoria: Najlepsze kostiumy
Nominowani: Boska Florence, Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć, Jackie, La La Land, Sprzymierzeni
Czego nie widziałam: Sprzymierzeni
Mój typ: Wygrany moim zdaniem może być tylko jeden. Boska Florence dla mnie w ogóle była świetnym filmem, a kostiumy są istnym cudem. Przyznaję jednak, że kategoria jest obładowana dość mocno, bo Jackie i stroje pani Kennedy są naprawdę piękne, Fantastyczne też wypadają całkiem nieźle. Nie wiem jak Sprzymierzeni, bo jakoś nie odczuwałam potrzeby obejrzenia tego filmu (choć kolega opowiada mi, że jest świetny, więc może za jakiś czas się skuszę), ale dla mnie Florence jest pewniakiem.

Kategoria: Najlepsze efekty specjalne
Nominowani: Doktor Strange, Księga dżungli, Kubo i dwie struny, Łotr 1. Gwiezdne wojny - historie, Żywioł. Deepwater Horizon
Czego nie widziałam: Księga dżungli, Żywioł. Deepwater Horizon
Mój typ: To też jest dość mocno obsadzona kategoria. Zarówno Łotr jak i Kubo mają świetne efekty. Z drugiej strony Strange stoi głównie na komputerowych trikach! A do tego Księga (przysięgam, wreszcie się zbiorę w sobie i obejrzę...), w której wszystkie zwierzęta zostały zrobione przy pomocy techniki! Ja osobiście chyba jednak stawiam na Doktora Strange'a ale nie zdziwię się jakoś specjalnie, jeśli nie będę miała racji.

Kategoria: Najlepsza piosenka
Nominowani: "The Empty Chair" (wyk. Sting, Jim), "City of stars" (wyk. Ryan Gosling, La La Land), "Audition (The fools who dream)" (wyk. Emma Stone, La La Land), "Can't stop the feeling" (wyk. Justin Timberlake, Trolle), "How far I'll go" (wyk. Lin-Manuel Miranda, Vaiana: Skarb oceanu)
Mój typ: Może to dziwne, ale naprawdę mam tu problem. Zazwyczaj stawiam na piosenki z bajek Disneya, jednak "How far I'll go" jest chyba najmniej przeze mnie lubiana z całego filmu. Utwory z La La Land? Tak, są świetne, ale... Ciągle wolę "City of stars" śpiewane w duecie, albo "Lovely night". Piosenka Stinga w ogóle jakoś mnie nie zachwyciła, kiedy już ją przesłuchałam... Więc chyba wypadło na "Can't stop the feeling"! O ile Trolle w ogóle były... Dziwne, delikatnie mówiąc, to ta melodia naprawdę wpada w ucho i nie opuszcza głowy przez kilka dni. Jest wesoła, przyjemna, można ją zanucić, czego chcieć w sumie więcej?

Kategoria: Najlepsza muzyka oryginalna
Nominowani:  Mica Levi (Jackie), Justin Hurwitz (La La Land), Dustin O'Halloran, Volker Bertelmann (Lion. Droga do domu), Nicholas Britell (Moonlight), Thomas Newman (Pasażerowie)
Mój typ: Wiecie co? Zaczęłam przesłuchiwać wszystkie soundtracki od nowa, żeby na 100% upewnić się co do mojego wyboru... Ale nic się nie zmieniło. Nie wiem jak Hurwitz to zrobił, ale stworzył muzykę tak piękną, że mogłabym ją mieć na zapętleniu właściwie cały dzień i chyba dalej by mi się nie znudziła. Podobała mi się ścieżka dźwiękowa z Lion, ale to nic w porównaniu z zachwytem jaki wywołała we mnie ta z La La Land. Nie widzę innej opcji, po prostu nie dopuszczam jej do siebie.
Ps. To dalej niesprawiedliwe, że nie ma tu ścieżki ze Zwierząt nocy!

Kategoria: Najlepszy reżyser
Nominowani: Damien Chazelle (La La Land), Kenneth Lonergan (Manchester by the sea), Barry Jenkins (Moonlight), Denis Villeneuve (Nowy początek), Mel Gibson (Przełęcz ocalonych)
Mój typ: Wybór jest dla mnie prosty - La La Land jest tak piękny, że nawet Przełęcz ocalonych, której nie brak rozmachu go nie pobija. Nic nie poradzę, że sposób, w jaki film został wyreżyserowany porwał mnie i zapadł mi w pamięć tak mocno, że chyba od samego początku był dla mnie tutaj faworytem.

Kategoria: Najlepsza aktorka drugoplanowa
Nominowane: Viola Davis (Fences), Nicole Kidman (Lion. Droga do domu), Michelle Williams (Machester by the sea), Naomie Harris (Moonlight), Octavia Spencer (Ukryte działania)
Mój typ: Przykro mi, ale w tym roku Viola Davis nie miała sobie równych. Żadna z pań nie wykreowała postaci tak przekonującej, tak doskonale oddającej wszystkie uczucia i problemy jak ona. Choć podobała mi się i Kidman i Spencer to niestety ich role nie zapadły mi w pamięć tak bardzo bohaterka grana przez Davis. Jeśli nie ona to nie mam pojęcia kto.

Kategoria: Najlepszy aktor drugoplanowy
Nominowani: Jeff Bridges (Aż do piekła), Dev Patel (Lion. Droga do domu), Lucas Hedges (Manchester by the sea), Mahershala Ali (Moonlight), Michael Shannon (Zwierzęta nocy)
Mój typ: Tutaj pojawił się problem. Kreacje Bridgesa i Shannona były w porządku, ale no właśnie - zaledwie w porządku, nie wnosiły nic nowego. Obaj grają dość sztampowe role stróżów prawa, którzy to prawo jednak odrobinkę naginają. Ali stworzył naprawdę ciekawą postać, ale (tak jak pisałam w recenzji Moonlight) zabrakło mi czasu, aby go lepiej poznać, za mało go było moim zdaniem, a nie jestem fanką rozdawania Oskarów za dziesięć minut bycia w filmie (tak, mam aktualnie na myśli Anne Hathaway w Nędznikach, ale więcej o tym kiedy indziej). Tak więc mój wybór to Dev Patel - stworzył bohatera wiarygodnego, a to już jakaś solidna podstawa.

Kategoria: Najlepsza aktorka pierwszoplanowa
Nominowane: Meryl Streep (Boska Florence), Isabelle Huppert (Elle), Natalie Portman (Jackie), Emma Stone (La La Land), Ruth Negga (Loving)
Czego nie widziałam: Elle
Mój typ: Ach, co kategoria to trudniej! Kusi mnie, żeby krzyknąć "Meryl Streep!", ale z drugiej strony... Tak, jej Florence jest absolutnie cudowna, ale czyż Portman grająca Jackie Kennedy nie jest równie przekonująca i wzbudzająca uniesienie? A czyż Stone nie stworzyła naprawdę świetnej postaci, czyż nie wykazała się ogromnymi umiejętnościami tańcząc, grając i śpiewając? Ciekawa jestem też Isabelle Huppert, żałuję, że nie starczyło mi czasu, by obejrzeć Elle... Gdybym musiała wybierać skłoniłabym się chyba jednak w stronę Meryl - ona jest klasą w samą sobie, jednak sądzę, że Akademia da szansę komuś innemu.

Kategoria: Najlepszy aktor pierwszoplanowy
Nominowani: Viggo Mortensen (Captain Fantastic), Denzel Washington (Fences), Ryan Gosling (La La Land), Casey Affleck (Manchester by the sea), Andrew Garfield (Przełęcz ocalonych)
Mój typ: Powiem wam szczerze, że mocno się tu wahałam. Po odrzuceniu Afflecka zostaje mi czterech naprawdę świetnych aktorów z naprawdę doskonałymi rolami! Każdy z nich jest inny i gra inną postać, ciężko więc mi ich do siebie tak ściśle porównać. Wydaje mi się jednak, że skłoniłabym się ku Denzelowi - jego postać najbardziej zapadła mi w pamięć i najbardziej urzekła. Jeśli jednak wygra ktoś inny to nie będę zdziwiona, bo zarówno Mortensen, jak i Garfield stworzyli świetne kreacje aktorskie. Gosling ma chyba nieco zbyt typową postać (choć Złotego Globa dostał, więc kto wie?). Jeśli zaś wyróżnienie trafi się Affleckowi... Przyjdzie mi się chyba załamać.

Kategoria: Najlepszy film
Nominowani: Aż do piekła, Fences, La La Land, Lion. Droga do domu, Machester by the sea, Moonlight, Ukryte działania, Nowy początek, Przełęcz ocalonych
Mój typ: Nikogo chyba specjalnie nie zaskoczę stwierdzając, że ja każdą kończyną podpisuję się pod filmem La La Land. Ze wszystkich tegorocznych nominacji ta produkcja zdobyła moje serce już na samym początku - muzyką, kolorami, fabułą, tańcem, wszystkim. Naprawdę, nie ma niczego, co bym tu zmieniła. Mimo, że cieszę się, że obejrzałam takie filmy jak Fences, Przełęcz ocalonych czy Lion to żaden z tych filmów nie podbił mnie tak bardzo. Stawiam więc na nasz musical i całą duszą mu kibicuję!

To tyle ode mnie! Powiem szczerze, że jestem strasznie ciekawa ceremonii, a także tego czy cokolwiek z moich przypuszczeń się ziści. Pewnie nie, bo już dawno zauważyłam, że typowanie zazwyczaj mi nie idzie *śmiech*. Pozdrowienia i miłej nocy tym, którzy będą dziś spać! Tym, którzy jak ja poświęcają sen, życzę zaś wytrwałości!

"Aż do piekła" czyli teksańska sprawiedliwość

To już ostatni film oskarowy, który recenzuję przed ceremonią. Tym samym jestem z siebie dumna, bo obejrzałam wszystkie produkcje nominowane w głównej kategorii! Tutaj pomógł tata, bo przyznaję się, że ja "Aż do piekła" znaleźć nie mogłam, ale, jak wszyscy wiemy, rodzice mają jakiś osobny zmysł do poszukiwań.
Dwaj bracia - Toby (Chris Pine) i Tanner (Ben Foster) - postanawiają napaść na bank. Nie robią tego jednak z czysto finansowych pobudek. Pragną sprawiedliwości, jako, ze bank chce odebrać im rodzinny dom i farmę. Czyż może być coś bardziej upokarzającego dla tej instytucji niż fakt, że bracia wykupią się ich własnymi pieniędzmi? Jednak cóż, nawet jeśli szukają sprawiedliwości wciąż robią to w nielegalny sposób, tak więc szybko ich tropem zaczyna podążać Marcus (nominowany do Oskara Jeff Bridges) - szeryf, "Strażnik Teksasu", dla którego jest to ostatnie śledztwo przed przejściem na emeryturę.
Powiem od razu - film mnie nie zachwycił. To może nie do końca mój styl kina, ale czułam się nieco znudzona tą historią, która rozgrywała się dokładnie tak, jak się tego spodziewałam - od początku do końca całkowicie przewidywalna. Małe zaskoczenie dopadło mnie tylko na koniec i na pewno był to pozytywny motyw, który doceniam. Na plus muszę też zapisać grę aktorską - Bridges jest świetny, Pine i Foster przyzwoici na tyle, że byłam w stanie się utożsamić z bohaterami i zrozumieć ich problem. Do tego naprawdę piękne zdjęcia i muzyka - o dziwo nie są to elementy docenione przez Akademię, co jest dla mnie totalnie zadziwiające, bo taka ścieżka dźwiękowa przypadła mi do gustu dużo bardziej niż chociażby ta w "Jackie". Na minus? Cóż... Wspominana już nuda, przewidywalność filmu. Trochę mało mi było relacji między braćmi, każdy z nich ma swój dramat, ale one średnio się łączą ze sobą. Mimo, że widać, że są blisko, chciałabym się jeszcze dowiedzieć skąd to się wzięło! Tanner przesiedział wiele lat w więzieniu - czy w tym czasie Toby go odwiedzał? Z drugiej strony dlaczego Toby rozstał się z żoną, co takiego się wydarzyło między nim, a synami? Tak, film ma często zabawne sceny i dialogi (swoją drogą ten ostatni element grał naprawdę bardzo dobrze, nie wydawały się ani zbyt pompatyczne ani sztuczne), ale trochę mi mało było ludzi w produkcji, która o tym miała przecież opowiadać. Scenariusz ma więc potencjał, ale chyba oczekiwałam czegoś innego, czegoś więcej lub od innej strony.

sobota, 25 lutego 2017

"Loving" czyli miłość nad podziałami

To już dosłownie ostatnia prosta w drodze do rozdania Oskarów 2017 i powiem wam, że ja się bardzo cieszę, bo przez ostatni miesiąc naoglądałam się filmów więcej, niż przez zwykłe pół roku. Wszystko na szczęście świetnie się ułożyło, w poniedziałek mam wolne, tak więc ceremonię obejrzę osobiście, w całości - na pewno możecie liczyć na relację. Żeby się nie obijać - ten wybór padł na "Loving", za który to Ruth Negga otrzymała nominację w kategorii "najlepsza aktorka pierwszoplanowa". Czy zasłużenie?
Czarnoskóra Mildred odkrywa, że jest w ciąży z Richardem. Nieco zaniepokojona kobieta informuje o tym mężczyznę, a ona uradowany oświadcza jej się. Pojawia się jednak problem - w ich rodzinnej Virginii nie można zawierać małżeństw między osobami różnej rasy. By to ominąć wyjeżdżają do Waszyngtonu, jednak kiedy tylko wracają do domu zostają zaaresztowani. Wybór jest prosty - albo pójdą do więzienia albo opuszczą stan na najbliższe 25 lat...
Jest to film na podstawie prawdziwych wydarzeń, choć historia wydaje się nieco nieprawdopodobna. Muszę jednak przyznać, że choć cała fabuła po przeczytaniu opisu jawiła mi się jako bardzo ciekawa... Film niesamowicie mnie znudził. Widziałam w życiu już trochę obyczajowych dramatów, nie spodziewałam się więc wybuchów i eksplozji, ale tutaj w ogóle niewiele się dzieje. Od początku zirytował mnie fakt, że nikt nie przedstawił nam bohaterów, nie pokazał się rodzącego się między nimi uczucia, nie ukazał, co się takiego wydarzyło, że w późniejszych latach są do siebie tak bardzo przywiązani. Nie, po prostu to dostajemy jak na tacy i mamy uwierzyć na słowo. Fabuła jest rozwleczona i część scen jest kompletnie niepotrzebna, a zachowania bohaterów niestety niedostatecznie wyjaśnione. Ogólnie poziom dialogów moim zdaniem jest raczej słaby, a do tego właściwie po całym seansie nie jest w stanie podać jednej, konkretnej cechy którejkolwiek postaci. Ktoś podszedł do tej historii niechlujnie - nie wyjaśnił odpowiednio kulturowych uwarunkowań (dopiero poszukując czegoś więcej o państwu Loving dowiedziałam się, że cała sprawa działa się w latach 50. i 60.), nie dał nam żadnych powodów tej wielkiej miłości i przywiązania, za mało było też scen, które określałyby relacje tej dwójki z rodziną - ot, dostajemy może dwa zdania z ust matki Richarda i siostry Mildred na temat ich związku. Wszystko. Nie wiemy, czy popierali małżeństwo, co sądzili o synowej/zięciu/szwagrze, czy wspierali swoje dzieci w walce przeciwko stanowi Virginia?
Nie mam pojęcia jak można tak zmarnować tak ciekawą historię, ale jak widać - da się! Wybaczcie, że tak krótko, ale mimo dwóch godzin filmu tu naprawdę nie ma za wiele do opisania - całość prezentuje się nijako i nudno, dla mnie brakuje zbyt wielu elementów, które tworzyłyby porządną historię. Czy Negga zasłużyła na Oskara? Dla mnie nie zasłużyła nawet na nominację, bo nie jest to jakaś szczególnie wybitna gra aktorska. Zresztą w ogóle aktorzy nie wybijają się ponad poziom, który nazwałabym przeciętnym. Szkoda, może obejrzę wcześniejszą produkcję (chyba z '96 roku) poruszającą tę historię, podobno zbiera lepsze opinie.

"Raport mniejszości" czyli przyszłość w naszych rękach

Koniec tygodnia, jaki to cudowny czas! Niby dopiero tydzień minął, odkąd rozpoczął się semestr, a ja już mam go dosyć. Piątek był dla mnie jak wybawienie, no i mogłam się spotkać z chłopakiem. I po raz kolejny - to on wybierał film. Stwierdzając, że musimy zabić lekki niesmak po "Łowcy androidów" (którego recenzję możecie znaleźć tutaj) wybrał dla nas "Raport mniejszości".
W roku 2054 nie ma już morderstw. Można im zapobiegać, zanim jeszcze się zdarzą, a potencjalni zbrodniarze są karani zanim jeszcze dokonają zamierzonego (lub nie, bo zabójstwa w afekcie również są wykrywane) przestępstwa. Wszystko to za sprawą wykorzystywania trójki jasnowidzów - są to dzieci narkomanów, które przeżywają kolejne wizje przyszłych morderstw. Dzięki temu, że ich widzenia są analizowane agenci specjalnej jednostki są w stanie określić czas, miejsce, ofiarę i sprawcę, a także zjawić się na miejscu zbrodni w odpowiedniej chwili. Jednym z najlepszych jest komisarz John Anderton (Tom Cruise), którego wciąż nękają demony przeszłości i który zapomnienia szuka w narkotykach. Kiedy kolejna wizja pokazuje właśnie jego w roli sprawcy zabójstwa z premedytacją musi uciekać, by dojść do tego, dlaczego właśnie taka przyszłość go czeka, podczas kiedy po piętach depcze mu Danny Witwer (Colin Farrell). Czy pomóc mu może wieszczka Agatha (Samanta Morton), najpotężniejsza z jasnowidzów? I czym są raporty mniejszości, które teoretycznie nie powinny istnieć?
Ten film trafił prosto w moje gusta - ma ciekawą historię, wątek pościgu, tajemnicy, całkiem ciekawego bohatera i świetne rozwiązanie całego konfliktu. Do tego ma dużo elementów przyszłości - czy to wizja jasnowidzów żyjących w basenie i podłączonych do komputerów, czy to inteligentny dom (teraz dość powszechny zabieg, ale ciągle mi się podoba, jeśli jest ciekawie przedstawiony), w końcu pojawiają się nawet nowe nośniki danych czy klub, w którym można spełnić swoje najgłębsze pragnienia w wirtualnym świecie. Nie piszę wiele o samej tajemnicy, bo nie chcę zdradzić niczego ważnego, ale uwierzcie, że wszystko świetnie się zazębia i razem daje nam ciekawy zwrot akcji. Choć postać czarnego charakteru da się odgadnąć, to dzieje się to góra na pięć minut przed jego zdemaskowaniem, także nie jest tak źle. Osobiście nie przepadam ani za Cruisem, ani za Farrellem, ale obaj wypadają tu bardzo dobrze, ich postacie nie są takie jednoznaczne, jak mogłoby się wydawać. Główny bohater nie jest idealny, jego problemy z narkotykami, tęsknota za synem, którego porwano sześć lat temu, do tego wciąż nieprzerobiona tęsknota za byłą żoną - to wszystko sprawia, że staje się bardziej naturalny i można się z nim łatwiej utożsamiać. Do tego to naprawdę dobry thriller - trzyma w napięciu, od samego początku przykuwa uwagę i nie pozwala oderwać od siebie oczu do samego końca. Podobało mi się też przesłanie i pytania, do których zadania zmusza fabuła - czy przyszłość jest z góry ustalona, czy możemy ją zmienić? Czy wybaczenie jest możliwe, jeśli tak to na ile? Czy powinniśmy w ogóle ingerować w los innych ludzi?
Jedynym minusem jest chyba nie do końca dobrze wyjaśniony sposób, w jaki jasnowidze "pobierają" wiadomości o morderstwie - teoretycznie robią to na podstawie ludzkich emocji, ale co z wypadkami, zabójstwami w afekcie? Czy wyczuwają "przyszłe" uczucia? Potrzebują do tego obecności innych, czy to dzieje się samo? Dobrze byłoby usłyszeć o tym więcej, bo to bardzo ciekawy wątek. Nie wiem, czy w książce, na podstawie której jest scenariusz, jest to opisane lepiej, ale tutaj wyszło to średnio. Dodatkowo zakończenie jest... Trochę za słodkie? Wszystko nagle jest idealnie, życie układa się perfekcyjnie i wszyscy są szczęśliwi. Odrobinę to wszystko naciągane, ale z drugiej strony bohaterowie zasłużyli na spokój.
W każdym razie jeśli ktoś lubi sci-fi, a nie zna tego filmu - gorąco polecam, samej jest mi za siebie wstyd, że do wczoraj nie znałam tej produkcji. 

czwartek, 23 lutego 2017

"Kubo i dwie struny" czyli animacja zupełnie nie dla dzieci

Wiecie co? Po ostatnim maratonie oskarowych nowości mam nieco dość dramatów, ciężkich tematów i tego typu rzeczy. Z drugiej strony - podjęłam się zobaczenia tylu nominowanych filmów, ile zdołam, a kiedy się do czegoś zobowiązuje staram się to wykonać. Przeglądałam więc długą listę i w końcu doszłam do kategorii "Najlepsza animacja długometrażowa". To było to, strzał w dziesiątkę. Mój wybór był oczywisty - "Kubo i dwie struny" jak tylko wszedł do kin bardzo mnie zainteresował, ale nie udało mi się go wtedy niestety obejrzeć. Skąd mogłam wiedzieć, że nie będzie to tak lekkie i przyjemne, jak mi się wydawało?
Tytułowy Kubo mieszka wraz z mamą w jaskini nad małą, zapomnianą wioską. Jego życie na pewno nie jest idealne - mama często pozostaje jak gdyby w transie, budzi się wieczorami, by opowiadać mu wtedy historie o jego ojcu, dzielnym samuraju Hanzo. Kubo nie może wychodzić z jaskini po zmierzchu, ponieważ szuka go jego dziadek i ciotki, którzy nie są do końca ludźmi - to pradawne istoty, które chcą ukraść chłopcu drugie oko. Kiedy go odnajdują jego mama zużywa resztki magii, aby ocalić syna... Kubo musi odnaleźć pradawną zbroję swojego ojca, bo tylko ona może go ocalić przed niebezpieczeństwem.
Zaznaczę to od razu, mimo, że jest już w tytule - to nie jest bajka dla dzieci. Ta animacja jest przerażająca, ze względu na postaci czarnych charakterów jak i na same wydarzenia - ludzie, dziadek, który chce ukraść wnukowi oko?! Nie wyobrażam sobie tłumaczenia tego dziecku. Dla trochę starszych widzów nadaje się jednak idealnie, bo jest tu absolutnie wszystko - walka dobra ze złem, magia, humor, odrobina horroru. Sam Kubo jest świetnym bohaterem, bo zachowuje w sobie wiele z chłopięcej naiwności, ale równocześnie jest bardzo dojrzały, choć wciąż wymaga opieki i pomocy bliskich. Małpa początkowo jawi się jako postać zimna, oschła i zgryźliwa, ale z czasem poznajemy ją od tej troskliwej strony, a plot twist z nią związany wypada całkiem zgrabnie. Żuk znowu jest postacią komediową, czasem nieco głupawą, ale nie sposób go nie polubić. Na pewno na uwagę zasługuje animacja - robiona w stary sposób, uformowana jakby z papieru (przepiękna robota w przypadku origami, które wytwarza Kubo, nie mogłam oderwać wzroku!), nadająca niezapomniany klimat, który wciąga widza w opowieść. Choć "Vaiana" pod względem wizualnym była cudem, to naprawdę nie wiem, czy "Kubo" jej nie przebił - choćby oryginalnością i świeżością. Jedyne, co nieco mnie rozczarowało to zakończenie, ale z drugiej strony jest ono bardzo mądre i przemyślane, choć dowodzi tylko, że naprawdę bajka nie jest przeznaczona dla najmłodszych widzów, ale już odrobinę starszych, którzy będą mogli zrozumieć jej przesłanie. Wydaje mi się więc, że to między "Kubo" a "Vaianą" rozegra się bitwa o tytuł najlepszego filmu animowanego, co do efektów specjalnych... Cóż, nie wiem, czy w tym roku cokolwiek ma szansę z "Doctorem Strange". 
Jeśli więc szukacie czegoś mądrego w lekkiej formie to polecam zapoznać się z tą animacją, bo naprawdę warto. I pamiętajcie - jeśli chcecie mrugnąć... To teraz!

środa, 22 lutego 2017

"Captain Fantastic" czyli zupełnie inne życie

Jako, że znalezienie porządnej wersji "Aż do piekła" graniczy z cudem (nie macie pojęcia, jak wściekła jestem z tego powodu), postanowiłam przerzucić się na pojedyncze filmy, mające nominacje. Pierwszy był "Captain Fantastic", który został doceniony ze względu na rolę Viggo Mortensena.
Ben (Mortensen) mieszka w środku lasu z szóstką dzieci i żoną. Jedzą to, co upolują, sami szyją sobie ubrania, do tego ojciec przeprowadza dzieciom intensywne treningi, które wzmacniają w nich siłę, ale też wyrabiają samodzielność i niezależność. Na porządku dziennym są wspólne wieczory przy ognisku, czytanie książek, dyskusje. Ben nie ma zamiaru zabierać dzieci do normalnego świata, czasem jedynie wraz z najstarszym synem Bo (George MacKay) sprzedają w pobliskim sklepie zrobione przez siebie rzeczy. Jednak kiedy umiera jego żona, a dzieci pragną uczcić jej pamięć na pogrzebie, zmuszony jest wraz z całą gromadką wybrać się do miasta i zmierzyć się z teściami i siostrą, którzy nie akceptują jego stylu życia.
Film nasunął mi wspomnienie "Wszystko za życie", ale podobał mi się dużo bardziej niż tamta produkcja. Przede wszystkim Ben nie jest jakimś maniakiem, hipisem, który rzucił wszystko i wyjechał w Bieszczady - on naprawdę zajmuje się swoimi dziećmi, dba o ich rozwój, słucha ich zdania, dyskutuje o przeczytanych książkach, choć równocześnie... Cóż, wymaga posłuszeństwa. Trenuje je, często w okrutny sposób, zajmuje ich czas wedle swojego uznania. No i przede wszystkim nie dopuszcza do innych ludzi, trzyma z daleka od świata i wpaja w nich wstręt do "kapitalistycznych wymysłów". Wszystko to razem sprawia, że kiedy dzieci (w różnym wieku) trafiają do rzeczywistości nie do końca się tu odnajdują. Z jednej strony są inteligentne, znają zagadnienia z dziedziny prawa, historii, biologii. Z drugiej - kompletnie nie potrafią porozumieć się z kimś poza swoją rodziną, co jest idealnie pokazane w scenie, kiedy Bo poznaje pierwszą w swoim życiu dziewczynę, z którą nie jest spokrewniony. Co robi chłopak, który jest już pełnoletni? Zakochuje na miejscu i gotowy jest się żenić.
Film podbił mnie swoją oryginalnością i świetnym przedstawieniem postaci - każde z dzieci ma swój charakter i chociaż jedną scenę, która rozwija je jako bohatera. Zgadzam się, że Mortensen był genialny w swojej roli, a postać grana przez niego jest naprawdę ciekawa, zwłaszcza kiedy jej wartości są poddawane próbom. Jego postawy nie da się jednoznacznie ocenić, bo jego wychowanie ma w sobie wiele dobrego i w części rzeczy ma racje, ale równocześnie przesadzał w swoją stronę. Moim zdaniem film opowiada o umiarze, który trzeba zachować w każdej sytuacji, jakiej opinii o świecie by się nie posiadało. Warto zapoznać się z tą produkcją, bo ma w sobie urok i humor, nienachalne i w dobrym stylu, a do tego konfrontuje nas z zupełnie obcymi przekonaniami i stylem życia. Na pewno na plus też role dzieci - często jest tak, że dorosła obsada jest świetna a ta dziecięca odstaje, ale tutaj obie grupy wiekowe poradziły sobie świetnie, szczególnie MacKay. Do tego ładne zdjęcia, dodatkowo umilające oglądanie. W każdym razie - ja gorąco polecam.

poniedziałek, 20 lutego 2017

"Fences" czyli co się dzieje pod maską pozorów

Uf... Po ciężkiej przeprawie przez "Manchester by the sea" czas przyszedł na "Fences" - film Denzela Washingtona, który niestety nie doczekał się jeszcze polskiej premiery (liczę jednak, że w końcu pojawi się w kinach, bo naprawdę warto, by dotarł do szerszej publiki). Przyznaję, że opis mnie nie zachęcał. Pomyślałam sobie "kurcze, kolejny film o uprzedzeniach rasowych wobec Afroamerykanów...", jednak nie dałam się zwieść i słusznie, bo ten tekst nijak się ma do fabuły.
Powiem szczerze, że mam problem ze streszczeniem akcji tak, by nie zdradzić niczego ważnego... Głównie dlatego, że film ma zupełnie inny sposób przedstawienia wydarzeń niż te, które widziałam dotychczas. Trochę przypomina mi "Rzeź" Romana Polańskiego, ale też niezupełnie, bo jego akcja nie jest zawężona do jednego pomieszczenia i dnia. Troy Maxson (Denzel Washington) pozornie prowadzi zwykłe, szczęśliwe życie u boku żony Rose (Viola Davis), ma synów -  nastoletniego Cory'ego (Jovan Adepo) i dorosłego Lyonsa (Russell Hornsby), pracuje i zasadniczo dobrze mu się wiedzie. Jednak jak to często bywa to, co widać na pierwszy rzut oka to jedynie wierzchołek góry lodowej, a prawdziwe trupy trzymane są w szafie. Akcja prowadzona jest w formie rozmów między bohaterami, właściwie nie obserwujemy wydarzeń przedstawionych inaczej. Dla mnie to bardzo ciekawy zabieg, pozwala on lepiej poznać postaci i relacje między nimi, wszystkie ich emocje, myśli są wypowiadane głośno.
Troy jest bardzo skomplikowanym facetem - z jednej strony wesoły, dobry przyjaciel, uwielbia swoją żonę i wciąż podkreśla jak ważna jest dla niego. Z drugiej zaś wobec synów jest surowy, czasem nawet za bardzo, do tego cechuje go upór i przekonanie o własnej racji w każdej sytuacji. Powiedziałabym, że ma dość zamknięty i ciasny umysł, bo nie dopuszcza do siebie opinii innych czy odmiennego stylu życia. Z każdą kolejną przedstawioną nam rozmową coraz bardziej można dostrzec jak trudne musi być życie z takim człowiekiem, jak apodyktyczny jest i jak wiele jego rodzina musi poświęcać, by żyć z nim w zgodzie. I tak, jak na początku bardzo polubiłam Troya tak pod koniec filmu naprawdę nie potrafiłam żywić do niego ciepłych uczuć, choć - w pewnym sensie - rozumiałam jego postępowanie. Właściwie podziwiam film (i Washingtona) za to, że pokazał postać w taki sposób że mimo braku sympatii umiałam wczuć się w jego sytuację! Zazwyczaj jestem dużo bardziej kategoryczna w takich kwestiach.
Ale absolutnie największą miłością obdarzyłam Rose. Jest cierpliwa, dobra, kochana, jest idealną matką, która rozumie i wspiera, szanuje swojego męża, ale ma też własne zdanie. Poświęca całą siebie dla dobra rodziny, odkłada na bok swoje potrzeby i marzenia, jednak nie ma o to pretensji do kogokolwiek - uważa, że to po prostu był właściwy wybór i nie ma sensu tego roztrząsać. Przyznam szczerze - zakochałam się w roli Violi Davis, w tym, jak zagrała tak niesamowitą postać, jaką jest Rose, bo zrobiła to doprawdy fenomenalnie! Jest autentyczna, pełna ciepła, a równocześnie widać po niej, że ma w sobie coś więcej. Dla mnie podbiła cały ten film, choć partnerujący jej Denzel Washington również odwalił kawał dobrej roboty - byłam w stanie uwierzyć w każde słowo, które pada z jego ust, w stu procentach oddał przekonania postaci. Przyzwoitymi postaciami są też synowie Troya, tutaj zwłaszcza Adepo się wyróżnia. Jego konflikt z ojcem jest zarysowany subtelnie, ale w decydującej sytuacji dokładnie znamy racje obydwu stron i sama scena jest bardzo mocna w wyrazie.
Ten film jest kolejnym dowodem na to, że nie potrzeba wielkiego płaczu, przerysowanej i przedramatyzowanej historii, ani wybuchów czy pościgów, żeby wstrząsnąć widzem i zarysować przed nim mocną historię pełną zarówno smutnych, jak i zabawnych momentów. Wszystko razem daje naprawdę świetny, psychologiczny portret kilku postaci i składa się na doskonałą produkcję. Polecam każdemu, warto poświęcić te dwie godziny.

niedziela, 19 lutego 2017

"Manchester by the sea" czyli o co tyle hałasu?

Film "do obejrzenia" startujących w głównym konkursie oskarowym coraz mniej! Dziś przyszła kolej na "Manchester by the sea", którym zachwyca się publika na całym świecie, który zbiera recenzje pełne superlatywów i ogólnie dramat nad dramaty! Cóż, lubię ten gatunek, postanowiłam się więc przekonać, czy wszystkie te pochwały są zasłużone.
Lee Chandler (Casey Affleck) pracuje jako dozorca w Bostonie - przepycha toalety, zajmuje się kablami, każdego dnia wysłuchuje komentarzy swoich zleceniodawców. Nie można go nazwać miłym facetem - mówi wprost, często odpowiadając w sposób niegrzeczny, specjalnie prowokuje gości w barze, byle wdać się w bójkę. Od początku widać, że facet ma jakiś problem, który stara się odreagować, ale niezbyt dobrze mu to idzie. Kiedy przez telefon lekarz informuje go o złym stanie brata Lee rzuca wszystko i jedzie do rodzinnego miasteczka Manchester, w którym zostawił całą swoją przeszłość. Nie dociera jednak na czas - Joe (Kyle Chandler), który od zawsze miał problemy z sercem, umiera. Teraz Lee musi zająć się pogrzebem... I nastoletnim bratankiem, a także zalewającymi go stopniowo wspomnieniami z dawnego życia.
Przyznam szczerze, że tematyka filmu mi się spodobała - film poruszał naprawdę wiele wątków, z których każdy można było świetnie rozwinąć i poprowadzić oryginalnie, przedstawiając historie i charaktery poszczególnych bohaterów. Zamiast tego... Mam wrażenie, że większość potraktowano po macoszemu, zamiatając pod dywan lub pokazując w naprawdę dziwny sposób. Przede wszystkim główny bohater - jakoś nie mogłam go polubić, wczuć się w jego sytuację. Przeżywa tragedię, to widać, ale z drugiej strony mam wrażenie, że nie skupia się tak bardzo na stracie brata, a zamiast tego wciąż tęskni za byłą żoną i wspomina utratę rodziny. Świat jest zachwycony Affleckiem i nie mogę powiedzieć, że jest zły, ale z drugiej strony mnie drażni - czy ten facet mógłby zmienić ton głosu?! Jego wiecznie skrzywdzona mina doprowadzała mnie do szału przez cały film. Do tego jego postać naprawdę... Dziwnie się zachowuje. Zazwyczaj lubię ten typ postaci - zamknięty w sobie mężczyzna przeżył coś strasznego i teraz nie ma ochoty w ogóle wchodzić w interakcje ze światem - ale tutaj to było takie nienaturalne i sprawiało, że miałam go ochotę uderzyć. Miałam nadzieję na to, że wejdzie w jakieś ciekawe interakcje z bratankiem, który zostaje pod jego opieką, ale ta dwójka wymienia tylko między sobą sztywne kwestie. To miałoby sens na samym początku - dawno się nie widzieli, do tego Lee nie wie, jak ma się obchodzić z nastolatkiem - ale z czasem chyba powinni poczuć się lepiej, naturalniej? Zamiast tego wciąż tylko miałam wrażenie, że Lee ma jakąś formę autyzmu i dlatego nie potrafi nawiązać jakiejkolwiek relacji.
Trochę więcej o młodym Patricku (Lucas Hedges) - to była kolejna postać z potencjałem. Chłopakowi właśnie umiera ojciec, zostaje sam i ma się nim zająć wuj, którego nie widział od dobrych kilku lat. Przecież to się aż prosiło o ciekawe rozwinięcie! Zamiast tego... Ech. Mam wrażenie, że w ogóle go nie ruszyła śmierć taty, jest zbyt zajęty kręceniem z dwoma dziewczynami na raz. Tak, zamiast jakiegokolwiek smutku jest masa kompletnie niepotrzebnych scen, jak Patrick próbuje doprowadzić do uprawiania seksu ze swoją dziewczyną, co jest... Niezręczne? Te urywki nie prowadzą do niczego, za to są zupełnie nienaturalne, chociaż domyślam się, że miało to być urocze, słodkie i nieporadne - że niby dwójka młodych ludzi nie ma pojęcia jak się do tego zabrać - ale zamiast tego te sytuacje są zwyczajnie głupie i sprawiają, że moja opinia o postaci jest... Co najmniej niska. Jest jedna, dosłownie jedna scena, w której Patrick okazuje jakikolwiek żal i płacze, ale trwa ona jakieś pół minuty, po czym zostaje zamiecione pod dywan! Dokładnie tak samo jak wątek relacji między matką a synem. Dowiadujemy się, że kobieta była alkoholiczką, ale właściwie nie wiemy, czy odeszła od rodziny, czy to mąż ją wyrzucił z domu - dość, że nie utrzymywała z synem kontaktu, dopiero teraz zaczęła wysyłać do niego maile. Patrick bardzo by chciał porozumieć się z matką, ale ich pierwsze spotkanie jest bardzo trudne dla nich obojga - to chyba jedna z niewielu scen, która naprawdę mi się spodobała. Chłopak nie wie, jak się zachować, jak ma rozmawiać z kobietą, która niby jest jego matką, ale z drugiej strony nie widział jej od wielu lat, a z drugiej strony mamy Elise, która ułożyła sobie życie na nowo i chyba nie wie, gdzie w tym wszystkim miałby odnaleźć się jej syn. Problem w tym, że ten wątek jest równie powierzchownie potraktowany - jeden mail, spotkanie i kolejny mail, koniec. Chciałabym zobaczyć więcej docierania się tej dwójki, odnajdywania wspólnego języka, ale zamiast tego lepiej pokazać kolejną, zabawną scenę, w której Patrick i jego dziewczyna udają przed jej matką, że odrabiają lekcje, a zamiast tego się rozbierają. Błagam...
A na dodatek wątek byłej żony Caseya... Film opowiada nam dlaczego się rozstali i można się domyśleć, że mężczyzna się o to obwinia, ale... Kiedy Randi (Michelle Williams) pojawia się w końcu na ekranie to jest takie... DZIWNE. Para nie widziała się przez lata, ona zdążyła ułożyć sobie życie od nowa, po czym nagle wszystko wraca, dosłownie po jednej rozmowie? Zrozumiałabym, gdyby podczas akcji stopniowo ich relacje się poprawiały, a dawne uczucie odżywało, ale kiedy to jest przedstawione w ten sposób mogę to określić tylko słowem "lenistwo" - bo jeśli wydarzenia właściwie dzieją się same z siebie i bez żadnego uzasadnienia to jest to niestety pójście na skróty.
Streszczając moje wielkie wywody - był potencjał, ale został zmarnowany przez niedopracowane postaci, nierozwinięte wątki, zachowanie postaci absolutnie odbiegające od jakiejkolwiek normy i leniwe skróty scenariusza. Casey Affleck drażnił mnie cały film monotonnym sposobem wypowiadania kwestii, więc nie, nie uznaję tego za rolę życia. Młody Lukas? Za co ta cholerna nominacja?! Nie mówiąc już o tym, że aktor ma lat 20, wygląda na swój wiek i to niestety przeszkadza w odbieraniu postaci jako nieletniego. Do tego naprawdę jego zachowanie jest okropnie nienaturalne, ma się wrażenie, że ma kompletnie gdzieś śmierć własnego ojca. Ze wszystkich aktorskich nominacji najlepsza była Michelle Williams, ale czy aż tak dobra, żeby zdobyć statuetkę? Moim zdaniem nie (dlaczego to w następnej recenzji, szykujcie się na "Fences"), ale faktycznie była niezła. Scenariusz, jak już pisałam, mocno mnie rozczarował - za dużo uproszczeń, nielogicznego zachowania postaci, zmarnowanych, a dobrych sytuacji. Dość przyjemna była muzyka, ale zupełnie nie pasowała do wydarzeń - często wręcz robiła kuriozalne wrażenie, że ścieżka dźwiękowa pochodzi z zupełnie innej sceny czy wręcz filmu.
Kończąc już dodam tylko, że nie rozumiem tego, nad czym ludzie się zachwycają - wszyscy mówią, że całość jest wybitna, subtelna i cudowna, ale dla mnie zagubił się sam w sobie i fabuła totalnie się zaplątała. Subtelny? Chyba aż za bardzo, bo ja nie widzę po postaciach ani grama żałoby (poza Affleckiem, ale on bardziej cierpi nad sobą samym niż bratem), a wręcz uważam ich zachowanie za niejaką profanację.
A na dniach (być może jutro, ale nie obiecuję) możecie spodziewać się dla odmiany czegoś pozytywnego - czas na "Fences"! Do usłyszenia!

sobota, 18 lutego 2017

"Łowca androidów" czyli jeden, wielki problem

Są takie filmy, o których słyszę dużo pozytywów, ale jakoś nigdy nie było mi po drodze, żeby je obejrzeć. Tak było z "Łowcą androidów" Ridleya Scotta. Przyznaję, że do twórczości reżysera podchodzę z lekką obawą - z jednej strony "Gladiator" podbił moje serce, a z drugiej "Obcy" był dla mnie osobistą porażką, którą męczyłam naprawdę dużo dłużej niż powinnam. No ale nic, głęboki wdech, film znaleziony, na pewno dam radę!
Rok 2019. Ludzie stworzyli Replikantów - androidy, które miały pomóc w kolonizacji innych planet, a także wykonywały szczególnie trudne badania. Ze względu na rodzące się w nich z czasem uczucia, została na nich nałożona blokada - "żyją" jedynie cztery lata, potem "umierają". Jeszcze przed wydarzeniami z filmu doszło do buntu - androidy przerażone krótkim istnieniem za wszelką cenę chciały znaleźć sposób na jego przedłużenie. Zabroniono im powrotu na Ziemię i powołano specjalną jednostkę do ich wyłapywania, nazywaną Łowcami Androidów. Jednym z takich Łowców jest Rick Deckard (Harrison Ford), wezwany do wytropienia zbiegłych jednostek typu Nexus-6.
Cały zamysł fabuły wydawał mi się całkiem interesujący - lubię motyw z maszyną, która jednak znajduje w sobie ludzkie cechy i widz może się zastanowić, czy to jeszcze przedmiot czy może już coś więcej? Ja płakałam na "Sztucznej inteligencji" i niech to będzie dowodem... Początek też zapowiadał się obiecująco - ciekawie zaprojektowane miasto, mroczny klimat, futurystyczna wizja świata, wszystko to naprawdę pięknie wyglądało. Problemy pojawiły się wraz z rozwojem akcji. Nasz twardy detektyw, łowca, najlepszy z najlepszych... Zakochuje się praktycznie na zawołanie w jednej pani android. Dlaczego? Nie mam pojęcia. Co więcej - z postacią ukochanej wiąże się pewna niekonsekwencja.  Podczas pierwszego spotkania z Rickiem jest ona bardzo pewna siebie, momentami nawet bezczelna, odpowiada mu szybko i bez zawahania. Jednak w miarę postępu filmu jakby ktoś ją podmienił - nagle jest słodka, niewinna, nieświadoma niczego, na niczym się nie zna i wszystko jest takie nowe... Dlaczego? Nie mam zielonego pojęcia, fabuła tego nie wyjaśnia, a postać, która zapowiadała się bardzo ciekawie staje się bezpłciowa i nijaka.
Idźmy dalej. Muszę przyznać, że cała akcja z tropieniem androidów w ogóle mnie nie zainteresowała - nie wiem, czy to dlatego, że było późno, czy po prostu nie umiałam się wczuć, dość, że nie umiem właściwie powtórzyć skąd Rick wziął potrzebne mu informacje. Więcej - przyznaję się bez bicia, że zasnęłam podczas kulminacyjnej sceny walki (którą obejrzałam na drugi dzień, żeby nie było, że coś mnie ważnego ominęło), a to chyba nie wystawia jej dobrej rekomendacji. Ogólnie im dalej wszystko szło tym ciężej było mi się skupić i utrzymać oczy otwarte.
Największym problemem był dla mnie status tych androidów. Chyba domyślam się, do jakich rozważań film chciał mnie zmusić - miałam się zastanawiać nad tym, czy faktycznie budzą się w nich uczucia, miałam się roztkliwiać nad tym, jakie są wykorzystane i biedne, jak ludzie okrutnie je traktują. Ale... Jakoś nie potrafiłam polubić postaci, które jawiły mi się jako cyniczni manipulatorzy. Tak, wiem, chcieli za wszelką cenę przedłużyć swoje życie, ale równoczesne posuwali się do czynów, których nie nazwałabym etycznymi. A dodatkowo to pierniczenie o biochemii! Jaka biochemia w robotach? Gdzie?! Którędy?! Plus co ich zabijało po tych czterech latach? Rozkładali się, mechanizm się psuł? Przecież teoretycznie nie mieli jak się starzeć! Czyżby mieli w sobie ludzkie tkanki? I jak to w ogóle działa?!
Drażniła mnie ta niewiedza, choć zdaję sobie sprawę, że jest to film z lat 80. i powinnam traktować go jako futurystyczną wizję, ale... Nie potrafię, może to kwestia tego, że cytując mojego znajomego, "wiem, czym jest biochemia". W każdym razie cały film mocno mnie rozczarował, choć zdaję sobie sprawę, że większość ludzi się nim zachwyca. Pewnie może się podobać, ale widziałam lepsze produkcje o podobnej tematyce, chyba nieco lepiej dopracowane. Albo uciekła mi wielka głębia tego obrazu?
Kilka słów o kwestiach technicznych. Aktorsko... Cóż, ludzie zachwycają się rolami Seany Young, Rutgera Hauera i Daryl Hannah (cała trójka grała androidy), ale dla mnie... Obie panie wydawały mi się okropnie sztuczne, co jest dziwne, bo przecież Replikanci powinni idealnie wtapiać się w społeczeństwo, skoro tak trudno było ich znaleźć, prawda? Hauer jest w porządku, podobnie jak Ford, ale żadna z tych kreacji nie zachwyciła mnie szczególnie. Za to podobał mi się klimat filmu, choć czasem odrobina światła dobrze by zrobiła i chciałabym zobaczyć więcej wizji przyszłości sprzed 30 lat, bo poza projektem miasta nie pojawia się w sumie nic zaskakującego czy nowego.
Podsumowując - do Ridleya Scotta muszę zrobić chyba kolejne podejście, bo na razie stosunek jego filmów, które mi się podobały do tych, które nie przypadły mi do gustu wynosi 2:2. Czaję się na "Marsjanina", ale to pewnie dopiero za jakiś czas.
PS. I o co chodzi z tymi jednorożcami z origami?!

"Obłędny rycerz" czyli moje walentynki

Wiecie jak ciężko jest znaleźć film, który spodoba się mnie i mojemu facetowi równocześnie? Jako, że jest jego czas wybierania tego, co oglądamy wybór był dodatkowo ograniczony. Po moim warunku "ŻADNYCH WOJENNYCH" lista skurczyła się jeszcze bardziej i w końcu wspólnymi siłami wybraliśmy "Obłędnego rycerza" z Heathem Ledgerem w roli głównej.
Giermek William (Ledger) zastępuje swojego pana w turnieju rycerskim, kiedy tamten umiera. Okazuje się, że w ten sposób można zarobić całkiem nieźle, więc z pomocą przyjaciół -  Rolanda (Mark Addy) i Wata (Alan Tudyk) - trenuje, aby móc więcej wygrać. Przypadkiem po drodze spotykają hazardzistę Geoffreya (Paul Bettany), który przypadkiem fałszuje herby rodowe i akurat może jeden sprawić naszemu giermkowi. Potem jest już raczej standardowo - William wygrywa kolejne turnieje, mamy Głównego Złego (w tej roli Rufus Sewell), Damę Serca, zwrot akcji i w końcu szczęśliwe zakończenie.
Całość filmu nie jest specjalnie odkrywcza, fabuła niczym nie zaskakuje i ogólnie jest mocno sztampowy. Nie zmienia to jednak faktu, że czasem przyjemnie jest obejrzeć coś lekkiego, co nie wymaga wielkiej analizy. Problem leży w tym, że nie do końca wiem, jak mam oceniać produkcję - jeśli jest to po prostu komedia to niektóre rozwiązania są nieco głupawe, a humor odrobinę prymitywny. Jeśli patrzymy na to jak na parodię to wygląda to nieco lepiej, bo faktycznie podkreślone są wszelkie wady i uproszczenia filmów o rycerzach, ale mimo wszystko znam lepsze. Mimo wszystko cały seans był raczej przyjemny, aktorzy całkiem nieźli (szczególnie spodobali mi się Bettany i Tudyk, ich wspólne sceny naprawdę cieszą oko i pozwalają się pośmiać), całkiem przyzwoite ujęcia pojedynków. No i autentycznie można się pośmiać, a to jest na wagę złota we współczesnych filmach. Takie 7/10, do obejrzenia.

czwartek, 16 lutego 2017

"Ukryte działania" czyli kosmos będzie nasz!

Mój pochód przez filmy oskarowe trwa dalej! "Ukryte działania" wydawały mi się od początku ciekawe - NASA, niezależne kobiety, problemy czarnoskórych (znowu...)... Choć sam opis dystrybutora już przyprawił mnie o śmiech, ponieważ "pomagają przy pierwszym na świecie wysłaniu człowieka w kosmos." - no chyba jednak Amerykanie nie wysłali pierwszego człowieka w kosmos? Cóż, trudno, każdemu zdarzają się błędy, pomówmy o filmie!
Lata 50. XX wieku - trzy Afroamerykanki pracują w NASA i chcą pomóc swojej ojczyźnie w wyścigu przeciwko Związkowi Radzieckiemu. Każda z nich jest błyskotliwa i mądra, ale z drugiej strony wszyscy wiedzą, jak ciężka była sytuacja czarnoskórych kobiet w tamtych czasach. Katherine (Taraji P. Henson, mnie do tej pory znana z obu części "Myśl jak facet") jest genialnym matematykiem i fizykiem, wykonuje skomplikowane obliczenia właściwie w myślach. Jednak musi znieść gorsze traktowanie w swoim nowym dziale, choć bardzo pragnie się wykazać przed szefem (Kevin Costner). Mary (Janelle Monae) chce być konstruktorem rakiet, jednak potrzebuje do tego odpowiednich kursów. Co ma zrobić, skoro są dostępne tylko dla mężczyzn i to białych? Dorothy (Octavia Spencer) byłaby świetnym kierownikiem - jest odpowiedzialna, doskonale zna się na swojej pracy i potrafi zarządzać ludźmi. Co z tego, skoro Vivian (Kirsten Dunst, do której chyba nigdy się nie przekonam...) nie ma zamiaru dać jej tej funkcji, która przecież wiąże się z odpowiednim prestiżem?
Całość filmu... Hm, może nie jest to specjalnie odkrywcza historia, ale zdecydowania ciekawa (oparta na autentycznych wydarzeniach), a problemy bohaterek są ukazane w sposób nienachalny i bardziej jako tło historyczne czy obyczajowe niż jako główny wątek całej opowieści. Większość fabuły koncentruje się wokół postaci Katherine - widzimy więc jej karierę, nowy związek z pułkownikiem Johnsonem (wspominany w recenzji "Moonlight" Mahershala Ali), relacje z córeczkami. Aktorki są autentyczne i przyjemnie się je ogląda, zresztą większość obsady jest dobrana naprawdę dobrze. Costner wygrywa jako szef, z jednej strony to ten typ, który skupia się przede wszystkim na wykonaniu zadania, mimo wszystko jednak nie jest obojętny na ludzkie problemy. Nie pasowała mi jedynie Kirsten Dunst, ale ogólnie nie przepadam za tą akurat aktorką, nieważne w czym gra. Octavia Spencer na ten moment jest moją faworytką do Oskara za drugoplanową rolę kobiecą (jeszcze dwie kandydatki są mi nieznane) - okropnie mi się podobała jako pełna dumy i godności dama, a scena w bibliotece absolutnie podbiła moje serce.
Były zachwyty to może o słabościach - trochę kiepsko jest wytłumaczony cały kontekst z NASA. To znaczy... Właściwie nie wiemy po co taka masa kobiet jest tam zatrudniona, co dokładnie tam robią. Skąd się tam wzięły, skoro ich sytuacja społeczna jest tak zła? Poza tym... No cóż, momentami film nieco nudzi i dłuży się. To nie jest koszmar, ale czasem człowiek ma ochotę poprzeglądać kwejk i tylko słuchać w tle, a to nie jest najlepsza rekomendacja. Nie zmienia to jednak faktu, że warto poświęcić dwie godziny życia i zapoznać się z tą produkcją - choćby dla interesującej historii i postaci silnych kobiet, które starają się znaleźć sobie miejsce w niełatwej rzeczywistości.

środa, 15 lutego 2017

"Moonlight" czyli gdzieś to już widziałam

Kolejny oskarowy film na mojej liście - "Moonlight". Osiem nominacji, wszyscy dokoła oszaleli na jego punkcie, bo jest taki "trudny" i "kontrowersyjny". Cóż, faktycznie film podejmuje ciężki temat, ale czy wywiązał się z tego odpowiednio?
Uwielbiamy ostatnio filmy o tematyce braku akceptacji, zauważyliście? Dodatkowo niech dojdzie jeszcze kapka rasizmu ("Zniewolony"), albo niezrozumienia w środowisku ("Birdman") i przepis na przejmujący film gotowy! Cóż, przykre, ale "Moonlight" też bazuje na takich tematach. Mamy więc historię Chirona - czarnego chłopca z Miami, który wychowuje się w środowisku pełnym narkotyków i twardej szkoły życia. Oglądamy go w kilku różnych momentach jego życia, zaczynając od wczesnego dzieciństwa, przez wiek nastoletni, a kończąc na chwili, kiedy jest już dorosłym mężczyzną. Możemy obejrzeć dokładnie, jak się zmienia przez kolejne lata, jak radzi sobie z problemami i jakie decyzje podejmie. Jako dziecko (Alex R. Hibbert) Chiron jest małym, chudym chłopcem, który niewiele mówi i nikomu nie staje na drodze. Jego matka (Naomie Harris) jest narkomanką (można się też domyśleć, że prostytutką), często zaniedbuje syna, więc ten wymyka się z domu, aby nie patrzeć na staczającą się rodzicielkę. Podczas jednej z takich eskapad poznaje Juana (Mahershala Ali) i jego dziewczynę Teresę, którzy stają się dla niego drugą rodziną. Juan jednak nie jest do końca czysty - handluje prochami, sprzedawał chociażby matce Chirona.
Następna sekwencja to czasy nastoletnie (tutaj Ashton Sanders) - chłopak jest w coraz gorszej sytuacji, ponieważ rówieśnicy go wyśmiewają, z matką jest coraz gorzej, a w dodatku zaczyna odkrywać swoją homoseksualną orientację. Wszystkie te trudne emocje kumulują się w nim i wybuchają w najmniej odpowiednim momencie.
Ostatnie, co mamy okazję oglądać, to dorosły Chiron (Trevente Rhodes) - silny mężczyzna, który przepracował już swoje dawne problemy. A przynajmniej większość z nich, bo ponowny kontakt z dawnym przyjacielem Kevinem wytrąca go nieco z równowagi.
I wszystko w sumie jest dobrze - historia całkiem ciekawa i nawet pokazana w sposób niepretensjonalny (a to ostatnio coraz rzadsze). Tylko... To wszystko już było. Niektórzy narzekają, że nie dość, że chłopak jest murzynem, to jeszcze gej, ale dla mnie to jakoś nie ma znaczenia - fakt, że to chyba jeden z niewielu filmów, który poważnie podchodzi do homoseksualizmu osoby rasy czarnej i doceniam to, bo wyszło bardzo naturalnie, kontrast jest ciekawy - wielki, umięśniony facet nie jest stereotypem zniewieściałego homo. Ale czy to ma być wszystko, co jest do przekazania? Że czarni też mogą woleć chłopców? Trochę to mało, nie sądzicie?
Mam też zarzut do poprowadzenia filmu - nie podoba mi się "pocięta" historia, przez to mam wrażenie, że żaden z wątków nie jest tak dobrze rozwinięty, jak być powinien. Oprócz głównego bohatera nie poznajemy właściwie innych postaci, przynajmniej nie w takim stopniu, jak bym tego oczekiwała. Co kieruje Juanem i Teresą, że pomagają kompletnie obcemu dziecku z osiedla? Dlaczego matka Chirona bierze? A co z Kevinem, jaki on ma stosunek do problemów bohatera? Żadnej z tych rzeczy się nie dowiadujemy, a to poważny minus. Wolałabym już, gdyby film przede wszystkim przedstawiał dorosłego Chirona, a reszta była wprowadzona jako retrospekcje, mam wrażenie, że to poprawiłoby komfort oglądania i odbioru.
Co poza tym? Cóż, aktorstwo jest przyzwoite, ale chyba żadna kreacja mnie nie porwała jakoś specjalnie... Tym bardziej dziwię się nominacjom dla Mahershali Aliego (dużo lepszy występ miał w "Ukrytych działaniach") i Naomie Harris - moim zdaniem było ich za mało, by móc ocenić w pełni role. Muzyka spodobała mi się dopiero w ostatniej sekwencji, na samym początku wydawała się być źle dobrana, za głośna. Nie powiem, że całość mnie rozczarowała, bo film jest dobry, ale... Spodziewałam się więcej po tak zachwalanej produkcji. Problematyka była poruszana już milion razy, tutaj jest może ujęta w nieco inny sposób, ale nie jest to na tyle nowatorskie, żebym się miała zachwycać. Można obejrzeć, ale według mnie nie jest to pozycja obowiązkowa.

poniedziałek, 13 lutego 2017

"Sztuka kochania" czyli rewolucja seksualna po polsku

Nareszcie! W sobotę wreszcie wyciągnęłam rodziców do kina i obejrzałam "Sztukę kochania. Historię Michaliny Wisłockiej". Od samego początku byłam okropnie szczęśliwa z powodu tego filmu - po pierwsze opowiada o bardzo ciekawej postaci, po drugie scenariusz pisał scenarzysta filmu "Bogowie", po trzecie tematyka ginekologii i seksuologii bardzo mnie interesuje. Wszystko razem sprawiało, że cieszyłam się jak dziecko za każdym razem, kiedy widziałam zwiastun i marudziłam tak długo, aż w końcu udało mi się znaleźć odpowiedni termin na wyprawę do kina.
Po pierwsze - jestem w szoku, że ktoś zabrał się za historię postaci tak kontrowersyjnej i niesamowitej jak Michalina Wisłocka. Ginekolog, seksuolog, kobieta bezpośrednia, autorka kilku książek, z których najważniejszą jest właśnie "Sztuka kochania". Wydana w 1976 roku pozycja okazała się bestsellerem, co na czasy PRLu było po prostu szokiem. Film jest więc głównie historią powstania książki, ale poza tym możemy poznać Wisłocką jako człowieka - odkrywamy sekrety jej małżeństwa, kolejnych związków, relacji z dziećmi. Temat trudny do przedstawienia i zrealizowania, bo życie tej kobiety było pełne kontrowersji i elementów, które nawet dziś uznalibyśmy za niecodzienne. Moim zdaniem - wyszło genialnie. Wydarzenia "teraźniejsze" (a więc lata siedemdziesiąte) przeplatają się z tymi przeszłymi - rozpoczynamy wydarzeniami tuż przed II Wojną Światową by stopniowo posuwać się dalej. Odkrywamy jak Michalina poznała swojego męża, jak wplątała się w miłosny trójkąt z nim i swoją najlepszą przyjaciółką Wandą i jak to wszystko się rozwiązało. Potem dowiadujemy się o jej kolejnym romansie - tym razem z żonatym mężczyzną. Wszystkie te wydarzenia razem tworzą nam spójną całość, która odkrywa przed nami przekonania Wisłockiej, wyjaśnia jej pewność w dążeniu do celu. Wiele jej słów ma sens tylko wtedy, kiedy przeanalizuje się je po pełnym seansie. Cała historia jest po prostu piękna - opowiada o kobiecej sile, determinacji, świetnie przedstawia realia PRLu, a także ludzką mentalność w sprawach seksualnych i to, jak ciężka jest walka z zabobonami. Swoją drogą przerażające, jak mało zmieniły się pewne przekonania na temat chociażby masturbacji...
Mamy więc ciekawą historię, która jest świetnie zrealizowana. Mnie nie przeszkadzały przeskoki czasowe, były odpowiednio opisane tak, że widz nie gubił się w tym, który mamy rok i co się aktualnie dzieje. Sceny seksu - absolutna rewelacja. Nie mam wrażenia, że jest ich za dużo, do tego są po prostu piękne pod względem estetycznym, ciekawe, różnorodne, zawsze pokazują "coś więcej" - czy to wprowadzają elementy charakteru postaci (w ten sposób poznajemy gwałtowność Stanisława Wisłockiego), czy pokazują momenty ważne dla bohaterki (perfekcyjna scena pomiędzy Wisłocką i Jurkiem na pomoście, zakochałam się!). Podobało mi się też, że to jeden z niewielu filmów (jeśli nie jedyny), w których można zobaczyć kobiecą sylwetkę w całości!
Plusem jest na pewno dobór aktorów. Nie wiem, czy jest tu ktokolwiek, kto nie pokazałby się z pozytywnej strony. Na pewno wyróżnia się Magdalena Boczarska w tytułowej roli - jest świetna i podobno doskonale oddała graną przez siebie postać (z tego co mówiła chociażby córka Michaliny Wisłockiej), ale warto też zwrócić uwagę na Eryka Lubosa czy Arkadiusza Jakubika. Okropnie dużo radości dały mi role epizodyczne, głównie komediowe, ale równocześnie zagrane doprawdy doskonale - Artur Barciś, Danuta Stenka (niech ona mówi do mnie więcej, jej głos jest przepiękny), czy (uwaga, to nie żart!) Borys Szyc, którego nazwisko w napisach początkowych przyprawiło mnie o zawał, ale w trakcie seansu okazało się, że jego występ jest nie tylko przyzwoity, ale nawet całkiem niezły! Nie będę wymieniać całej obsady, ale naprawdę, nie ma chyba nikogo, kto byłby ciemnym punktem.
Co jeszcze składa się na sukces "Sztuki kochania"? Charakteryzacja i kostiumy. Boczarska gra kobietę, która ma tak dwadzieścia jak i pięćdziesiąt lat i jest to doskonale pokazane jej makijażem. Dorobione zmarszczki, chociażby zupełnie inna cera, to wszystko jest tak doskonałe, że człowiek nie skupia się tak mocno na charakteryzacji, po prostu przyjmuje postać za autentyczną. Kostiumy to również kawał dobrej roboty - kolorowe stroje Wisłockiej są idealne, świetnie pokazana moda powojenna, przez stroje doskonale zarysowano kontrast między Michaliną a Wandą i ich sytuacją materialną. Scenograf też wykonał kawał dobrej roboty, bo turpistyczne wnętrza PRLowskich domów są jak żywcem wyjęte z lat siedemdziesiątych.
Podsumowując - cały film jest niesamowity, myślę, że to wielki krok w polskiej kinematografii i ważna produkcja. Cóż, dzięki niej książka Wisłockiej doczekała się wznowienia, mam więc nadzieję, że więcej osób pozna historię tej wielkiej kobiety. Liczę, że "Maria Skłodowska-Curie" będzie podobnym hitem.
W każdym razie polecam, gorąco polecam!

niedziela, 12 lutego 2017

"Komornik" czyli po trupach do celu

Piątek minął mi dość intensywnie - rano w pracy, potem jechałam do mojego chłopaka - więc chociaż wieczór chciałam mieć spokojny. Co jest lepszego niż film, lampka wina i ciepły facet, do którego można się przytulić? Jako, że to on wybierał film (z zastrzeżeniem, że wojennych mam dosyć na ten tydzień) wybór padł na "Komornika" z 2005 roku.
Spodziewałam się ciężkiego filmu, pokazującego złożoność pracy komornika - ciężki temat, nie powiem, dlatego wymagania miałam... Spore. Film raczej im niestety nie sprostał... Andrzej Chyra gra komornika Lucjana - człowieka bez żadnych skrupułów, który długi ściąga z wręcz sadystyczną przyjemnością. Przez pierwszą godzinę podziwiamy więc jak wielkim okrutnikiem jest i powoli wzrasta w nas uczucie nienawiści do tego człowieka. Przez ekran przewija się cała plejada polskich aktorów, bo oprócz wspomnianego Chyry mamy też Kożuchowską, Preis, Frycza, Opanię czy Dziędziela. I nagle! Szok! Nasz komornik dostaje mocno po tyłku i zaczyna zastanawiać się nad swoim postępowaniem. W końcu chce zmienić siebie i zostać lepszym człowiekiem, ale karma wraca...
Film ogólnie ma jeden wielki problem (i kilka mniejszych) - główny bohater jest takim chamem, taką szują, że kiedy już przeżywa tę swoją przemianę to ja wcale mu nie kibicowałam - przeciwnie, miałam ochotę dalej powiesić go na najbliższym drzewie, a przy jego ostatecznej porażce cieszyłam się jak dziecko. Mniejsze problemy to z całą pewnością... Właściwie nawet nie wiem co to było, chyba jakiś filtr na kamerze, który sprawiał, że całość wyglądała jak w jakiejś sepii - tak mnie to drażniło przez cały film, że chciało mi się aż płakać. Do tego dialogi sztywne, nienaturalne. Dodatkowo za każdym razem jak pojawiała się na ekranie Małgorzata Kożuchowska miałam ochotę coś zniszczyć... Ja w sumie lubię tę kobietę, ale w tym filmie coś zdecydowanie poszło nie tak - była okropnie denerwująca przez swój słodziutki głosik i odrealnione zachowanie. Całość nie wypadła tak dobrze, jak się tego spodziewałam - zamiast przykuwać uwagę nudziła, zamiast zmuszać do przemyśleń sprawiała, że chciało się zapomnieć o tym filmie jak najszybciej. Jasnym punktem na pewno jest Chyra, ale nie uratował całości.

"Zwierzęta nocy" czyli zemsta na chłodno

Znacie to uczucie, kiedy nie możecie zasnąć? Kręcicie się w łóżku, przewracacie z boku na bok, ale sen nie ma ochoty przyjść, najwyraźniej zajęty jest zbytnio rodzicami w sąsiednim pokoju (wnioskuję po chrapaniu ojca). Coś takiego dopadło mnie w czwartkowy wieczór. I na nic były logiczne argumenty, że rano wstaję do pracy, że naprawdę powinnam zasnąć - nie mogłam i już. Postanowiłam więc zrobić sobie mocno nocny seans filmowy, a że w takich warunkach najlepiej wchodzą thrillery wybór padł na "Zwierzęta nocy", których niestety nie udało mi się obejrzeć, kiedy były grane w kinie (swoją drogą graliśmy to krótko i w wyjątkowo słabych godzinach).
Naprawdę ciężko dziś o dobry thriller, który gra na uczuciu niepokoju, a nie stara się na siłę pokazać, jak przerażający jest. Film Toma Forda (twórca "Samotnego mężczyzny") jest tym, czego oczekuję po dobrym dreszczowcu - nie dzieje się tu właściwie nic typowo strasznego, a jednak wciąż ma się przeczucie, że coś jest nie w porządku, zaczyna się podejrzewać, że nasza główna bohaterka jest w niebezpieczeństwie, choć nie umiemy do końca określić jakim i skąd ono miałoby pochodzić. Tutaj mamy do czynienia z historią Susan (Amy Adams, genialna i piękna!), bogatej artystki, właścicielki galerii sztuki, która - na pierwszy rzut oka - ma wszystko. Mieszka w pięknym, ogromnym domu, ma przystojnego męża u boku, świetną pracę, jest zapraszana na przyjęcia, bryluje w towarzystwie. Kiedy otrzymuje maszynopis najnowszej książki swojego byłego męża Edwarda (Jake Gyllenhaal) do jej życia wkrada się bliżej niesprecyzowane zagrożenie. Jej mąż wyjeżdża w delegację, a ona sama, w wielkim domu, rozpoczyna podróż do świata wyobraźni swojego eks.
Tu rozpoczyna się "film w filmie" - historia, będąca fabułą książki, jednak ściśle powiązana z wydarzeniami z życia Susan. Przez pustynię w Teksasie podróżuje Tony (również Gyllenhaal) wraz z żoną i córką, kiedy ich drogę przecinają młodzi mężczyźni, którzy najwyraźniej szukają zwady. Dowodzi nimi Ray (naprawdę świetna rola Aarona Taylora-Johnsona), który mnie osobiście przeraził - to ten typ "złego", po którym nie wiadomo, czego się spodziewać, kompletnie nieprzewidywalny. Mężczyźni porywają, a następnie gwałcą i zabijają kobiety, a Tony staje przed decyzją - może się mścić lub nie, może też uszanować prawo, lub wyjść poza nie i sam wymierzyć sprawiedliwość.
Równocześnie poznajemy wspomnienia Susan o jej poprzednim małżeństwie, poznajemy Edwarda, dowiadujemy się, czemu się rozstali i jak bardzo się zmienili. Trzy historie razem tworzą jedną, spójną całość, która pozostawia ogromne pole do interpretacji.
Pisałam już, że klimat filmu jest świetny, pomówmy więc o tym, co go tworzy. Przede wszystkim mamy naprawdę dobre kreacje aktorskie - Adams doskonale oddaje charakter postaci pełnej dumy i tęsknoty za prostotą zarazem, Gyllenhaal jest dobry, Taylor-Johnson doskonały w roli świra. Z całej obsady to Michael Shannon, grający teksańskiego policjanta, został nominowany do Oskara za drugoplanową rolę męską. I choć nie mogę powiedzieć, że mi się nie podobał, bo jest równie dobry jak reszta, to jednak pochyliłabym się bardziej nad Taylor-Johnsonem i Adams, moim zdaniem ich występy były bardziej wyraziste.
Kolejna sprawa to symbolika - o Panie, jest jej tam naprawdę dużo. Tak naprawdę historia z książki Edwarda jest jedną, wielką metaforą, którą każdy ma prawo odczytać inaczej. Serio, na samym forum filmwebu przeczytałam chyba ze trzy różne interpretacje i to jest naprawdę świetne, bo każda może mieć dokładnie tyle samo sensu i prawdopodobieństwa - film ostatecznie nie wyjaśnia nam wszystkiego. Kolejna symboliczna rzecz to kwestia wyglądu Adams - czapki z głów przed makijażystami i charakteryzatorami, bo wykonali naprawdę świetną robotę. Kiedy Susan pojawia się poza domem - czy to w pracy, czy na przyjęciu - jej makijaż zawsze jest niezwykle staranny, włosy ułożone, ogólnie cała jest jak z obrazka. Sprawa wygląda inaczej, kiedy jest w domu lub kiedy widzimy ją we wspomnieniach dotyczących byłego męża - praktycznie nie jest umalowana, fryzura jest mniej wymyślna i dopracowana, a nawet styl ubierania się jest inny. Ta symboliczna zmiana wizerunku mnie bardzo uderzyła, zwłaszcza w związku z końcową sceną - która Susan jest prawdziwa? Co stara się ukryć przed światem za maską zadbanej siebie bizneswoman?
Całość dopełniona jest naprawdę pięknymi zdjęciami i muzyką, której mogłabym słuchać cały dzień (może od czasu do czasu przerywając na utwory z "Dynastii Tudorów"). Poważnie, polecam zapoznać się z soundtrackiem, nawet, jeśli film nie trafia w wasze gusta i nie macie ochoty go oglądać (choć i do tego zachęcam, ale rozumiem, że komuś może się nie podobać). Ogólnie jestem okropnie zdziwiona tym, że nie dostał innych nominacji oskarowych - muzyka, zdjęcia czy scenariusz adaptowany powinny być tutaj bardziej docenione. Po raz kolejny Tom Ford przykuł moją uwagę swoim filmem - reżyseruje, pisze scenariusze, produkuje i jak na razie robi to świetnie. Mam ochotę na więcej, więc z radością przyjmę wszystkie wiadomości o jego kolejnych filmach.

czwartek, 9 lutego 2017

"Jackie" czyli kawałek amerykańskiej historii

Udało się dziś obejrzeć "Jackie" - film, który od początku bardzo mnie zainteresował. Nie znam dobrze historii Stanów, ale nie wyobrażam sobie, żeby ktokolwiek nie słyszał o zamachu na J. F. Kennedy'ego. Przyznaję się jednak - niewiele wiedziałam o jego żonie, tak więc uznałam, że film będzie dobrym sposobem na uzupełnienie wiedzy.
Cóż, ten film na pewno nie jest typową biografią - bardziej skupia się na samej śmierci Kennedy'ego i przygotowaniach do pogrzebu, w których uczestniczyła jego żona. Nie poznajemy Jackie przed małżeństwem, ani długo po śmierci męża, ale za to widzimy ją jako zrozpaczoną wdowę, dzielną matkę, a także kobietę pełną godności i dumy.
Podobał mi się sposób prowadzenia narracji - wydarzenia przedstawiane są w trzech płaszczyznach: kiedy pani Kennedy udziela wywiadu, podczas jej rozmowy z księdzem i do tego jako retrospekcje pojawiają się wydarzenia z zamachu i przygotowań do pogrzebu. Choć spodziewałam się więcej informacji o bohaterce to nie mogę powiedzieć, że film nie miał dobrych momentów - Natalie Portman stworzyła naprawdę wiarygodną kreację, to jedna z jej lepszych ról. Właściwie ona jedna przyciąga tu uwagę, nie można oderwać od niej wzroku, kiedy tylko pojawia się na ekranie. Jest kilka takich scen, które naprawdę chwytają za serce (kiedy próbuje wyjaśnić dzieciom, dlaczego tatuś nie wróci do domu, kiedy idzie w pochodzie za trumną męża), ale w gruncie rzeczy... No cóż, film nie zachwyca jakoś specjalnie. Jak najbardziej jest przyzwoity i do obejrzenia, ale nie ma uroku chociażby "Boskiej Florence". Ciekawe są przemyślenia bohaterki - jej refleksje na temat Boga, życia, jej duma i poczucie godności, głębokie przekonanie, że jej mąż zasługuje na najlepsze - to wszystko zmusza do refleksji, każe się zastanawiać nad tym, co my sami zrobilibyśmy w tej sytuacji. Problem chyba w tym, że poza kreacją Portman nie ma tu w sumie nic. Fabuła nie jest specjalnie ciekawa, polityczna sytuacja nie jest zbyt dobrze wyjaśniona, przez co (przynajmniej takiemu laikowi historycznemu jak ja) trochę ciężko się połamać bez zerknięcia w wikipedię. Muzyka (nominacja do Oskara) jest dobra, ale momentami nie pasuje do tego, co dzieje się na ekranie i, moim zdaniem, nie przebija soundtracku z "La La Land" czy "Lion. Droga do domu". Warto przyjrzeć się kostiumom, bo są naprawdę świetne - widać, że wiele uwagi poświęcono strojom pani Kennedy, które świetnie oddają jej charakter, ale też nastrój (nigdy nie widziałam tak idealnie pasującej do sytuacji sukni żałobnej, jest z jednej strony pełna elegancji, ale z drugiej aż bije od niej smutek), problem w tym, że w tym roku o Oskara w tej kategorii walczą chociażby "Boska Florence", gdzie kostiumy są absolutnie fenomenalne, czy "Fantastyczne zwierzęta" i "La La Land". O ile ten ostatni moim zdaniem z kostiumami z "Jackie" przegrywa, to dwa pierwsze tytuły absolutnie miażdżą.
Na dziś to ode mnie wszystko. Och, jeszcze coś - wiem, że wczoraj nie pojawiło się Top 10 i przepraszam, ale chcę się skupić na filmach nominowanych, aby oglądać transmisję wiedząc jak najwięcej o kandydatach. Obiecuję nadrobić!
Trzymajcie się ciepło!

środa, 8 lutego 2017

"Przełęcz ocalonych" czyli prawdziwa, (nie)prawdopodobna historia

Zrobiłam to. Zawzięłam się i mimo, że trwało to dwa dni obejrzałam "Przełęcz ocalonych" - film, który zrobił furorę wśród widzów, zebrał najlepsze recenzje, na filmwebie może poszczycić się oceną 8.3 - ogólnie cud, miód i orzeszki. Odstręczał mnie tylko jeden fakt - to film wojenny. NIE ZNOSZĘ filmów wojennych. Zazwyczaj nic nie mogę poradzić na to, że okropnie mnie nudzą. Postanowiłam jednak przełamać się - w końcu to historia inspirowana prawdziwymi zdarzeniami, za reżyserię wziął się Mel Gibson, przecież nie może być tak źle!
I faktycznie - źle nie jest. Powiedziałabym nawet, że jest dobrze. Historia jest ciekawa, film zrealizowany jest świetnie, sceny batalistyczne... No dobra, i tak mnie znudziły, ale w porównaniu z innymi, które widziałam, nie były tak chaotycznie zmontowane i przynajmniej cokolwiek było widać, więc stwierdzam, że również zrobione są porządnie. Ale o czym opowiada?
Desmond Doss to młody, wchodzący w dorosłość mężczyzna mieszkający w rodzinnej Virginii. Jest głęboko wierzący, często czyta Biblię i modli się. Jak sam mówi, pragnął być lekarzem, ale nigdy nie był zbyt dobry w szkole i nie miał odpowiednich kompetencji. Postanawia więc zaciągnąć się do armii - jednak jak pogodzić chęć walki z postanowieniem nieużywania broni?
Desmond to postać autentyczna. Mężczyzna już niestety nie żyje, ale podczas jednej akcji uratował życie 75 żołnierzom, poświęcając własne życie i zdrowie, nie bojąc się wracać choćby po jednego człowieka. Oglądanie jego historii było przyjemnością i czuję prawdziwy podziw względem jego osoby. Ale... Niestety, nie umiem ukryć tego, że jego zachowanie na początku przyprawiło mnie co najmniej o ból głowy i irytację. Poszedł do wojska, po czym ODMÓWIŁ wzięcia broni do ręki. Jasne, można powiedzieć, że miał do tego prawo - od początku pragnął być sanitariuszem i ratować ludzi, miast ich zabijać. Nie znam się na wojsku, może to wina mojej niewiedzy, ale czy naprawdę tylko ja uważam, że facet, który pcha się w wir bitew i wojny bez żadnego przeszkolenia z używania broni (równie dobrze mógł nawet nie wiedzieć jak ją odpowiednio chwycić, by nie wystrzeliła!) jest niebezpieczny dla siebie i otoczenia? Szanuję jego przekonania religijne, ale dla mnie to głupota. Nie zmienia to faktu, że był bohaterem, a także naprawdę odważnym człowiekiem.
Co mi jeszcze przeszkadzało? Cóż, "wojskowość", niestety. Standardowo mamy wojskowe gnojenie, wydzieranie się sierżanta, niezrozumienie dla głównego bohatera. Mam wrażenie, że to jest element, bez którego film wojenny nie będzie po prostu kompletny, tak okropnie często się pojawia. Ale kiedy się już przez niego przebrnie to naprawdę jest lepiej. Historia miłości Desmonda i jego żony Dorothy jest urocza, są sobie tak cudownie wierni i tak wspaniale w sobie zakochani... Aż do przesady momentami. Niektórzy zarzucają tej relacji nadmierną słodkość - no może odrobinę, ale mój wewnętrzny romantyzm jakoś mi to złagodził. Na zdecydowany plus muszę zapisać muzykę w drugiej części filmu - przykuwa uwagę, wzmaga dramatyzm scen i równocześnie doskonale pasuje do całości.
Całościowo? Nie podzielam zachwytów, ale nie żałuję poświęconego na film czasu. Czy rozumiem oskarowe nominacje? Cóż... Domyślam się, co takiego akademia dostrzegła w całej produkcji (historie bohaterów są przecież bardzo lubiane), a nominację dla Andrew Garfielda popieram w pełni - mnie osobiście kojarzył się dotąd głównie z "Niesamowitym Spider-manem", ale teraz chyba nieco zmienię skojarzenie. Czekam jeszcze na "Milczenie" z jego udziałem, bo również zapowiada się świetnie!
Ode mnie to wszystko na dziś! Jutro spróbuję obejrzeć "Jackie", choć nie obiecuję, że uda mi się to na pewno. Gorące pozdrowienia, trzymajcie się!

PS. Teraz zdałam sobie sprawę, że nie odniosłam się do tytułu, genialna ja. Dlaczego nieprawdopodobna? Bo dalej nie wierzę, że ten człowiek to wszystko przeżył! To wygląda tak niesamowicie, kiedy on ratuje kolejnych żołnierzy, że człowiek zaczyna podejrzewać, że to wszystko jedynie patetyczny wymysł reżysera. Nie wiem na ile to wszystko jest podkoloryzowane, ale wygląda doprawdy fantastycznie, a jest jak najbardziej prawdziwe.

wtorek, 7 lutego 2017

"Lion. Droga do domu", czyli pojednanie po latach

Kolejny film z oskarowej listy - swoją drogą w tym roku wyjątkowo ciężko cokolwiek znaleźć z polskimi napisami, więc ten film oglądałam w oryginale. Nie zniszczyło mi to jednak seansu - film przede wszystkim bazuje na emocjach i uczuciach, słowa są zaledwie dodatkiem.
"Lion. Droga do domu" to historia Saroo (Dev Patel, znany przede wszystkim ze "Slumdoga") - warto zaznaczyć, że prawdziwa historia! - który mając pięć lat przez przypadek wsiada do pociągu, który wywozi go kilkaset kilometrów od domu, aby swoją trasę zakończyć w ogromnej Kalkucie. Mały chłopiec jest przerażony i zagubiony, nie ma pojęcia ani jak się nazywa (poza imieniem), ani jak nazywa się jego wioska, mówi jedynie w języku hindi, który nie wszyscy rozumieją. Na początku żyje na ulicy, by jednak w końcu trafić do placówki opiekuńczej. Nie są to jednak najlepsze warunki - wychowanków jest wielu, jedzenia mało, opiekunowie są surowi i okrutni... Można powiedzieć jednak, że Saroo ma szczęście, ponieważ małżeństwo z Australii postanawia adoptować właśnie jego. Kilkuletni chłopiec z biednej wioski trafia w zupełnie inny świat, uczy się angielskiego i powoli przyzwyczaja się do nowego życia.
Ale to nie koniec. Mija dwadzieścia lat, a Saroo zdaje na kursy medyczne. Zwykłe pytanie "skąd pochodzisz" sprawia, że wracają wspomnienia o bracie, matce, rodzinnej wiosce i tym, co przeszedł. Od tej pory Saroo nie jest w stanie porzucić myśli o odnalezieniu domu, choć nie wierzy, by to w ogóle było możliwe. Targany przez sprzeczne tęsknoty nie ma pojęcia jakiego wyboru dokonać - z jednej strony chciałby odnaleźć rodzinę, by chociażby powiedzieć matce, że żyje, z drugiej zaś jest bardzo związany z adopcyjną mamą (Nicole Kidman) i boi się zranić jej uczucia. W końcu jednak postanawia odszukać swoją drogę do domu.
Film nie jest ani zaskakujący ani odkrywczy - historię można przewidzieć po samym opisie, jednak nie odbiera jej to ani trochę uroku. Film wciąga, ogląda się go z przyjemnością i, przede wszystkim, jest bardzo poruszający. Jak już pisałam - reżyser skupił się na przedstawieniu emocji bohaterów za pomocą obrazów i naprawdę przepięknej muzyki (bardzo słuszna nominacja do Oskara, soundtrack jest piękny!), a słowa używane są oszczędnie. Aktorsko to wszystko wygląda całkiem nieźle - nominowani Patel i Kidman wypadają całkiem dobrze, ona szczególnie w scenie szczerej rozmowy z synem. On w moich oczach wyróżnił się w końcowej scenie pojednania z rodziną - świetnie wyszło mu pokazanie targających bohaterem skrajnych emocji. Zdjęcia Kalkuty robią wrażenie, a sceny retrospekcji Saroo są właśnie w tych momentach, kiedy być powinny - nie są za długie, nie wydają się niepotrzebne, ot wydają się być prawdziwymi wspomnieniami.
Czy jest to arcydzieło? Nie przesadzałabym... To całkiem przyzwoicie zrobiona historia życia jednego mężczyzny, poruszająca przy okazji problem zagubionych na terenie Indii dzieci (jeśli wierzyć napisom po filmie jest ich około 800 tysięcy rocznie). Jest tu wzruszenie, ludzkie problemy i rozterki, choć nie ma może zbyt wielu wątków pobocznych, ale to też ma swój urok - dzięki temu akcja nie jest rozwleczona. Myślę jednak, że warto obejrzeć ten film, kiedy chce się odpocząć od efektów specjalnych, wybuchów i eksplozji.