piątek, 29 grudnia 2017

"TRON" czyli nieco nieaktualny klasyk

Nie wiem, czy kiedyś o tym pisałam, ale jestem fanką "Doktora Who". Od kilku lat oglądam też stare serie (pierwsze odcinki pochodzą z lat 60.), tak więc przyzwyczaiłam się już do słabych efektów, tanich kostiumów i niezbyt bogatej scenografii. Można powiedzieć, że to ułatwiło mi przejście przez "TRON", który być może w 1982 roku robił wrażenie innowacyjnymi efektami, ale dziś wywołuje w tej sferze raczej nostalgiczny uśmiech politowania.
Kevin Flynn (Jeff Bridges) został zwolniony i okradziony ze swoich pomysłów. Od tej pory pragnie się zemścić, włamując się do bazy danych firmy swojego dawnego kolegi, mając nadzieję znaleźć tam dowody jego oszustwa. Podczas jednej z prób zostaje wciągnięty do własnej gry - świata w którym rządzi okrutny Program Główny (David Warner). Wraz z TRONem (Bruce Boxleitner) chcą zniszczyć Program i uwolnić wirtualny świat od dyktatury.
Przyznam szczerze, że rozumiem, dlaczego ten film uznawany jest za pewnego rodzaju klasyk kina sci-fi. Jak na swoje czasy, na pewno był nowatorski i innowacyjny - tak pod względem fabuły, jak i efektów. Mamy więc wchłonięcie człowieka do gry i programy z uczuciami - tematy, które dziś są podejmowane często i gęsto, choć dalej jest problem z przedstawieniem ich w sposób porządny. No i cóż... "TRON" też nie zrobił tego najlepiej. Szanuję ten film i szanuję pomysły jego twórców, ale... Cóż, przez pierwsze pół godziny ciężko jest się w ogóle w czymkolwiek połapać, ponieważ akcja przeskakuje między światem rzeczywistym, a wirtualnym. Kiedy wszystko jako tako się wyjaśnia, film przekształca się w ogromną platformówkę - kolejne sceny to poziomy, które przechodzą nasi bohaterowie w drodze do głównego bossa. No i cóż, taka konwencja, okay, ale... Po jakimś czasie to męczy, całość nie biednie specjalnie szybko i widz zaczyna się trochę nudzić. Na dzień dzisiejszy efekty nie robią wrażenia, choć, tak jak pisałam na wstępie, mnie one nie denerwowały, po prostu podeszłam do nich, jako do czegoś, co kiedyś było dobre, teraz już się zestarzało. Fabuła idzie dość klasycznie, od początku wiadomo, jak to wszystko się skończy i to też jest w sumie w porządku - to po prostu jeden z tych filmów, gdzie nie ma co się spodziewać zwrotu akcji.
Brakowało mi też mocniejszego akcentu w kwestii myślących programów. Z jednej strony mają one własne myśli i uczucia, z drugiej wierzą w swoich użytkowników prawie jak w bóstwa. Nasz bohater nawet przez sekundę nie dziwi się ich ludzkim zachowaniom, więc i widz szybko przestaje nad nimi rozmyślać, a wielka szkoda! Byłoby świetnie po raz pierwszy pokazać, jak reżyser wyobraża sobie taką ciekawostkę, a nie jedynie ją wrzucić i zostawić.
Krótko mówiąc - "TRON" to klasyk, który pokazał wątki dziś wielokrotnie powielane i odgrzewane w kinie sci-fi, ale... Nieco przestarzały klasyk. Ciężko się go ogląda, momentami trochę nudzi, gra aktorska nie powala (i w sumie nie ma się co dziwić, bo nie o to tu chodzi), a efekty dziś nie robią już kompletnie żadnego wrażenia. Można obejrzeć, jeśli jest się fanem gatunku, w innym przypadku... Cóż, może z ciekawości.

wtorek, 26 grudnia 2017

"Zakazany owoc" czyli bezpiecznie o kontrowersji

Wybierając komedię romantyczną chcemy raczej lekkiej historii ze szczęśliwym zakończeniem. Sądziłam więc, że tak będzie, kiedy włączyłam sobie "Zakazany owoc" - zabawnie, słodko, może odrobinę naiwnie, ale jednak z sensem i polotem. No cóż... Świat rozczarowuje, prawda?
Brian (Edward Norton) i Jake (Ben Stiller) są najlepszymi przyjaciółmi od dzieciństwa. Pierwszy z nich został katolickim księdzem, drugi - rabinem i razem głoszą chwałę Bożą, każdy na swój sposób i w swojej świątyni. Ich życie układa się spokojnie, aż pewnego dnia w mieście pojawia się ich dawna przyjaciółka Anna (Jenna Elfman). Piękna, bezpośrednia i pełna uroku kobieta od razu zwraca na siebie uwagę i doprowadza obu panów do szaleństwa... Z miłości.
Już sam zamysł na fabułę przywodzi mi na myśl bardziej dramat, niż komedię romantyczną i prawdę mówiąc, wydaje mi się, że scenarzysta pogubił się w pisaniu, nie będąc pewnym, czy chce stworzyć jedno, czy drugie. Początkowy, lekki nastrój szybko zostaje zburzony przez rozterki bohaterów, intrygi i tajemnice, które zaczyna się pojawiać między tą trójką i człowiek już nie wie, czy się śmiać, czy może przeżywać? Całość zwieńczona jest chyba najgorszym i najgłupszym zakończeniem, jakie tylko można sobie wyobrazić - pozwólcie mi powiedzieć tylko tyle, że prawdopodobieństwo leży i kwiczy w kącie, a całość wieńczy konkurs karaoke. Właściwie ten film to taki typowy średniak - ani ziębi, ani grzeje, obsada gra na niezłym poziomie, ale nie ma chyba sceny, która zapadłaby mi jakoś bardziej w pamięć. Sądząc po początku, to mógł być zabawny film, ale temat, który podjął, po prostu nie nadawał się do lekkiego podejścia. Naiwności jest za dużo, stanowczo też przesadzono z uproszczeniami, a zapomniano, że nie każdą sytuację da się rozwiązać w tak prosty i bezbolesny sposób.

sobota, 23 grudnia 2017

"I kto to mówi 3" czyli niespodziewany film świąteczny

Nie sądziłam, że tyle czasu zajmie mi zabieranie się do trzeciej (i ostatniej) część "I kto to mówi". Zawsze coś mi wypadało, było ważniejsze, uważałam, że to będzie już pewnie piąta woda po kisielu i może nie warto sobie zawracać głowy... Jednak nadszedł ten dzień i oto kończę moją krótką przygodę z tymi tytułami. Przy okazji odkrywając, że trzecia część ma zapędy do bycia filmem świątecznym!
Tym razem państwo Ubriaco nie sprawiają sobie kolejnego dziecka... Ale psa. A właściwie dwa psy, choć jest to o wiele więcej, niż mogą znieść. W dodatku James jest uwodzony przez swoją młodą i piękną szefową (Lysette Anthony), co doprowadza Mollie do szału. Może jednak magiczny czas świąt sprawi, że wszystko się jeszcze wyprostuje, a Mikey uwierzy w Świętego Mikołaja?
Można uznać, że to odgrzewany kotlet, ale powiem wam, że ten kotlet ciągle pozostaje smaczny. Może nie tak świeży i dobrze doprawiony, jak na samym początku, ale ciągle zjadliwy. Jest uroczo, dzieci są słodkie, Travolta i Alley ciągle tworzą słodką parę, a do tego dorzućcie sobie dwa psiaki, którym głosów użyczają DeVito i Keaton. To jeden z tych filmów, który w sumie nie robi większego wrażenia, ale gdyby leciał w telewizji, to zgodzilibyście się go obejrzeć nawet dziesiąty raz.
Czemu mówię, że jest też odrobinę świąteczny? Cóż, bo ciągle przewija się w nim wątek wiary w Świętego Mikołaja, a ponadto ostateczna akcja rozgrywa się właśnie w Wigilię. To trochę mało, ale zasypany śniegiem las i kolorowe sweterki sprawiają, że jakoś łatwiej wczuć się w święta, które przecież są już tuż za rogiem!
Z tej okazji Kinomaniaczka chciałaby życzyć wam zdrowych, wesołych i spokojnych świąt, spełnienia marzeń i zdrowego odpoczynku, który wszystkim nam się należy! Trzymajcie się ciepło i dajcie się choć trochę porwać magii tych dni!

piątek, 22 grudnia 2017

"Powrót do Montauk" czyli niemieckie kino w amerykańskim wydaniu

Niedawno, kolejny już raz, odbył się Festiwal Filmów Niemieckich. Nie jestem wielką fanką, czy znawczynią tego kina, ale uznałam, że to może być ciekawe doświadczenie, a zachęcona dodatkowo możliwością odrobienia w taki sposób zajęć na uczelni, postanowiłam poświęcić niedzielny wieczór na film Volkera Schloendorffa.
Max (Stellan Skarskard) to wzięty pisarz, który przyjeżdża do Nowego Jorku, by promować swoją najnowszą powieść. Towarzyszy mu partnerka, Clara (Susanne Wolff), która przez wiele miesięcy robiła wszystko, by rozreklamować przyjazd ukochanego i przygotować mu jak najlepszy grunt. Jednak Max pogrąża się we wspomnieniach o swoim romansie z piękną Rebeccą (Nina Hoss). Kiedy odnajduje dawną ukochaną, pragnie odbudować relacje z nią. Oboje są targani przez dawne uczucia, ale też rozsądek i późniejsze doświadczenia.
Jeszcze przed seansem na środek wyszedł pewien pan, który temu tytułowi zrobił taką reklamę, że moje oczekiwania (a tym samym i wymagania) podskoczyły co najmniej dwukrotnie. Miał to być subtelny obraz o przeszłości, wspomnieniach, ale też przemijaniu i radzeniu sobie z trudnościami. Kiedy zaczęłam ziewać po dwudziestu minutach, uznałam, że coś nie wyszło, ale stwierdziłam, że przecież wszystko jeszcze może się zmienić, a końcówka może mi wynagrodzić początkowy brak akcji. Cóż, przy końcu filmu błagałam jedynie o to, by całość się już skończyła.
To przykre, ale film zawodzi właściwie w każdy względzie. Zaczynając od maleńkich detali, a kończąc na tak ogromnych filarach, jakimi są bohaterowie i scenariusz - wszystko tu jest nużące i nijakie, za to próbuje na widzu wymusić "przejęcie się". Od razu przypomniał mi się "Manchester by the sea" - to ten sam sposób bycia "dramatycznym", kiedy zamiast realnych emocji osiąga się tylko wrażenie pretensjonalności i fałszu. Pierwsze, co mi się rzuciło w oczy, a irytowało okrutnie, to zbliżenia. Masa zbliżeń, cała ich tona, po prostu połowa filmu to zbliżenia - miałam wrażenie, że któryś z aktorów zaraz zacznie chuchać w obiektyw kamery. Wiem, że ten zabieg ma podkreślić emocje, ale... Problem w tym, że przy takich ujęciach twarze aktorów pozostawały nieruchome, a tym samym ciężko było mi zrozumieć, co to ma właściwie na celu - mam policzyć rozszerzone naczynka na twarzy pani Hoss? Brakowało mi też dobrej, podkreślającej nastrój muzyki czy efektownych zdjęć (tych ostatnich mamy okazję zobaczyć trochę w końcówce, kiedy to bohaterowie spędzają czas na oceanem) - czegoś, co dodałoby smaku surowej fabule. No i... Jak można kręcić film o Nowym Jorku, bez pokazywania Nowego Jorku? Całość nakręcona została w Berlinie i Poczdamie - z całym szacunkiem, ale po co w takim razie wpychano tam Stany?!
Ale - często chyba ostatnio powtarzam te słowa - największym moim zmartwieniem jest fabuła. Zupełnie nijaka, z niesympatycznymi i nielogicznymi bohaterami, momentami poprowadzona naiwnie i niedbale, sprawiająca, że człowiek ziewa przez większość czasu. Niektóre sceny są zupełnie niepotrzebne, bo nic nie wnoszą do całości, inne są rozwleczone w niebywały wręcz sposób. Sam Max to irytujący, wredny i po prostu zwariowany człowiek, którego ma się dość bardzo szybko, a oglądanie kolejnych minut z nim w roli głównej, to zwyczajna katorga. Jak mam polubić bohatera, kiedy to zwykły stalker, zdrajca i oszust? Jak zrozumieć jego uczucia, jego tęsknoty i poczucie odrzucenia, kiedy tak naprawdę uważam, że zasłużył na to wszystko, a jeszcze sama bym mu dorzuciła? Ciekawą postacią jest jego partnerka, Clara, jednak jest zupełnie zepchnięta na margines i ciężko ją scharakteryzować - a film trwa ponad półtorej godziny. Rebecca... Cóż, również jest nijaka. Wydaje się być w dodatku bohaterką tak niezdecydowaną, że staje się po prostu denerwująca - w jednej scenie mówi jedno, w następnej drugie, najpierw "tak", potem "nie"... Takich ludzi nie sposób traktować poważnie. Niestety, ale muszę też pomarudzić na dobór aktorów - o ile panie spisują się nieźle, to Stellan Skarskard tak bardzo nie pasował mi do tej roli, że to aż bolało. Po prostu - nie pasował, nie umiem tego inaczej określić. Każda scena z nim wypadała niewiarygodnie, nie było żadnej chemii między nim, a Niną Hoss (nie każcie mi wspominać tej nędznej sceny seksu, która dobiła ten film bardziej, niż cokolwiek innego). Po prostu czegoś tu brakowało.
Podsumowując? Nie podobało mi się, zdecydowanie nie. Brak logiki, brak emocji, niewiarygodni bohaterowie, artystyczna nędza - po prostu nie, przepraszam. I w sumie, to niewiele mnie obchodzi nominacja w konkursie Berlinale - nie jest to pierwszy raz, kiedy nie rozumiem takich wyróżnień i wcale nie mówię tu o Idzie.

niedziela, 10 grudnia 2017

"Czarownica" czyli baśń na opak

Jestem ogromnie przywiązana do oryginalnej disneyowskiej "Śpiącej królewny", dlatego gdy zobaczyłam zapowiedzi "Czarownicy", byłam zachwycona. Oczami wyobraźni widziałam już wyjaśnienia, które pokazują, jak Diabolina stała się podła i zła, zacierałam ręce i czekałam ze zniecierpliwieniem. Jakież było moje zdziwienie, gdy obejrzałam film i... Poczułam zawód i wściekłość.
W dawnych czasach królestwo ludzi graniczyło z krajem wróżek. Dwie rasy były tak różne, jak to tylko możliwe, jednak wydawać się mogło, że przyjaźń, która połączyła Diabolinę (Angelina Jolie) i Stefana (Sharlto Copley) jest szczera i silna. Niestety... Zdradzona Diabolina zmieniła się w okrutną i zimną czarownicę, która pragnie jedynie zemsty. Sposobność do tej nadarza się, gdy Stefanowi rodzi się córka - królewna Aurora...
Większość z nas słysząc "Disney", od razu myśli "magia, księżniczka, happy end". I patrząc na "Czarownicę" od tej strony, to wszystko tam jest. Genialne efekty, za pomocą których stworzono Knieję - absolutnie piękną krainę, która zapiera dech w piersiach kolorami i unoszącą się w powietrzu magią - sprawiają, że całość ma niezwykłą wartość estetyczną. Kostiumy i charakteryzacja... Cóż, tu wystarczy spojrzeć po prostu na Angelinę Jolie - wygląda niesamowicie, potężnie, piękne i groźnie zarazem. Problem zaczyna się, kiedy film zaczyna rozwijać swoją opowieść, a widz coraz wyżej podnosi brwi, nie wierząc w to, co widzi.
Bo niestety scenariusz jest tu największym problemem, którego nie udało się zatuszować niczym. Gdyby fabuła kończyła się w okolicach trzydziestej minuty, kiedy to Diabolina rzuca swoją słynną klątwę, to myślę, że mogłabym zostać fanką tej produkcji, a tak... No cóż. Wojna między ludźmi a wróżkami to temat ciekawy, zdrada Stefana wypada wiarygodnie i tak okrutnie, że doskonale możemy zrozumieć gniew i rozpacz Czarownicy. Nie takiego przedstawienia tej postaci się spodziewałam, ale to mi się podobało, zwłaszcza, że Jolie wypada w tej roli WYBITNIE, jest do niej zwyczajnie stworzona.
Ale im dalej, tym więcej mamy dziur i błędów, a także scenariuszowych bezsensów. Diabolina, która przecież pragnęła zabić Aurorę, nagle, zupełnie w niewyjaśniony sposób, zaczyna za nią chodzić, karmić ją i troszczyć się, niczym matka. Stefan, a więc król i ojciec, popada w niczym nieuzasadnioną obsesję, podczas której kompletnie obojętny staje mu się los córki, żony, królestwa. Czymś, czego znieść nie mogę, są wróżki. W bajce to miłe, kochane stworzenia, którym leży na sercu los Aurory, bo szczerze ją kochają (. . . Za moment dojdę do tej miłości, przysięgam). W filmie? To po prostu idiotki, na których tle błyszczy Diabolina. Nie mają żadnej wartości, ani nie są zabawne, ani nie wpływają na fabułę. Są, bo być musiały, ale wywołują jedynie niesmak. Sama Aurora jest miałka i nijaka, ale właściwie nie wymagałam po niej dużo - to w końcu Śpiąca Królewna, jedna z tych postaci, która nie kształtuje własnych losów. Całkiem ciekawie wypada za to wątek Kruka Diaboliny i muszę przyznać, że ta postać przypadła mi do gustu - Sam Riley i Jolie tworzą na ekranie świetną parę.
Obiecałam napisać kilka słów o miłości w tym filmie... To wątek, który chyba denerwuje mnie najbardziej. Jak wszyscy wiemy, Aurorę miał obudzić pocałunek prawdziwej miłości i tak jest nawet w filmie. Problem można ująć w jednym cytacie "Tutaj nie kocha jej nikt". Ta. Ani ojciec, ani wróżki, które wychowywały ją CAŁE ŻYCIE, nikt nie darzy jej głębszym uczuciem! To jest po prostu straszne, drażni i denerwuje. Zgadzam się też z tymi, którzy twierdzą, że "Czarownica" ma na siłę wepchnięte wątki feministyczne - w całym filmie nie ma ani jednego mężczyzny, który byłby porządny lub chociażby wartościowy (Devine to kruk, to się nie liczy!). Stary król to opętany władzą gbur, Stefan to zdrajca, a Filip to przygłup - cudownie, po prostu cudownie. To jest dokładnie taki wzór, jaki chciałabym przekazać kiedyś mojej córce.
Czy jednak filmu nie da się obejrzeć? Oczywiście, że się da. Jest piękny wizualnie, ma przyjemną muzykę, aktorzy są nieźli, Jolie jest genialna. Gdyby tylko ktoś na siłę nie starał się zmienić wszystkiego, to naprawdę by mi się podobało! Ale moje przywiązanie do bajkowej wersji jest tak ogromne, że każda minuta po pierwszych trzydziestu, rani moje serce. Jeśli nie jesteście tak wielkimi fanami, to prawdopodobnie "Czarownica" będzie dla was świetną rozrywką, jeśli zaś jesteście... Cóż, spróbujcie. Wydaje mi się, że warto się z tym filmem zapoznać, choćby dla Angeliny.

poniedziałek, 4 grudnia 2017

"Córka mojego kumpla" czyli zero realizmu

Jak to się dzieje, że kiedy trafiam na niszowe komedie, to nie kończy się to dobrze? Czy chociaż raz nie mogę znaleźć czegoś... Chociaż niezłego?!
Wallingowie (Hugh Laurie i Catherine Keener) i Ostroffowie (Olivier Platt i Allison Janney) mieszkają na przeciwko i są najlepszymi przyjaciółmi. Obie rodziny mają dzieci, wychowywały je razem, wpadają do siebie regularnie, spędzają razem święta - są nierozłączni i wydaje się, że nic nie jest w stanie ich poróżnić. Jednak, kiedy wraca córka Ostroffów (Leighton Meesters), a między nią a panem Walling nawiązuje się romans, więzi znikają i rozpoczyna się regularna wojna.
Nie dajcie się zwieść pozornie ciekawemu opisowi. Nie próbujcie sobie mówić "hej, to może być zabawne, pewnie wszyscy będą sobie robić kawały i ogólnie uprzykrzać życie!". Porzućcie też nadzieję, jeśli sądziliście, że będziecie mogli obejrzeć głęboki film, pełny przemyśleń nad szczęściem i moralnością. "Córka mojego kumpla" chyba miała być wszystkim tym, o czym napisałam wcześniej. Problem w tym, że ktoś tu chciał za bardzo i wcisnął dosłownie każdy możliwy wątek, równocześnie nie rozwijając w sumie żadnego. Mamy więc sześć głównych postaci (i dwie poboczne, gdyby wam jeszcze było mało), a każdą z nich niby oglądamy, ale na dobrą sprawę, pod koniec filmu o żadnej nie sposób powiedzieć nic. Och, czekajcie, kłamałam. O każdej można powiedzieć "JEST IRYTUJĄCA". Nie żartuję. Nie ma tu bohatera, który by mnie nie zirytował, bo każdy jest nijaki i/lub przerysowany, przez co staje się parodią któregoś ze schematów. Nadopiekuńcza matka-kontrolerka? Proszę bardzo. Wiecznie niezadowolona księżniczka? Zapraszamy. W końcu buntowniczka, która sama nie wie, czego chce? OCH BŁAGAM.
Tego filmu nie ratuje nic. Obsada spisuje się co najwyżej przeciętnie, fabuła jest nudna, wątki prowadzone są bez pomysłu, postaci denerwują. Ale wiecie co? Najgorsze, absolutnie totalnie najidiotyczniejsze, jest zakończenie. Zakończenie, które wpycha wszystko w jedną scenę, po czym rozwiązuje CALUTEŃKI konflikt w najgłupszy możliwy sposób! Realizm, który przez cały film dogorywa gdzieś w kącie, tutaj umarł nieodwołalnie. Mimo wszystko nie będę spoilerować, ale... Uwierzcie, nie warto zapoznawać się z tym filmem. Nie wnosi absolutnie nic, a jedynie irytuje przez te marne 90 minut.

"Coco" czyli miłość po hiszpańsku

Kolejna animacja Pixara była dostatecznym powodem, by na chwilę oderwać się od studiowania i wybrać do kina. Mając dobre wspomnienia po "Vaianie", spodziewałam się wiele, zresztą wobec Disneya i Pixara moje oczekiwania chyba tylko stale rosną. Pierwsze zwiastuny nie zachęcały mnie jakoś specjalnie, ale mimo to twardo stwierdziłam "Idę!". Co z tego wynikło?
Miguel wychowuje się w rodzinie z tradycjami... Szewskimi. On sam zaś nie dostrzega piękna w butach, a raczej w muzyce, która w jego domu jest zakazana. W Dzień Zmarłych po raz pierwszym chłopiec wyłamuje się i pragnie zagrać na placu swego rodzinnego miasta. Niechcący dostaje się do świata umarłych, a by wrócić musi otrzymać błogosławieństwo od któregoś z członków swojej licznej rodziny. Miguel nie ma zamiaru poddać się i pragnie je otrzymać od swojego dziadka - wielkiego muzyka...
Oglądając animację oczekuję nie tylko dobrej zabawy, ale też morału, humoru na poziomie (nie, nie bawią mnie żarty o kupie, przepraszam) i przyjemnych bohaterów, którym mogę kibicować. "Coco" ma to wszystko. To bajka o niesamowitym klimacie, pokazująca odrobinę Meksyku i jego kultury, która zabiera widza w zupełnie nowy, niezwykły świat. Miguel to taki chłopiec, z którym można się utożsamić, choć część jego zachowań dorośli będą oglądać z przymrużeniem oka, mając jednak na względzie jego wiek. Za to film nadrabia postaciami drugoplanowymi - martwa część rodziny Miguela jest po prostu CUDOWNA, Hector jest przesympatyczny, a pies Dante nieraz sprawi, że się uśmiechniecie. Choć całość wygląda na pozór lekko, to kryje w sobie poboczne wątki, które na koniec łączą się w całość i sprawiają, że łzy same cisną się do oczu.
Tym razem Pixar postawił na muzykę, której zawsze w ich bajkach było jak na lekarstwo. Nie mam pojęcia dlaczego, ale ten soundtrack od piątku nie wychodzi mi z głowy, ciągle nucę to jedną, to drugą piosenkę - mimo, że są proste, to zapadają w pamięć. I wiecie co? Naprawdę przyjemnie się ich słucha, a charakterystyczny styl, w którym są utrzymane, doskonale komponuje się z całością filmu.
No i animacja. Jako człowiek, który musiał nauczyć się anatomii (. . . Dlaczego ja sobie o tym przypominam) naprawdę doceniam absolutnie cudowny model szkieletu ludzkiego. Te różnice w czaszkach, budowie, szerokości klatki piersiowej, no przecież to jest przepiękne! Cała Kraina Zmarłych jest zrobiona z najwyższą dbałością, szczegóły, kolory, to wszystko zapiera dech w piersiach. Z roku na rok jestem coraz bardziej rozłożona na łopatki tym, jak cudownie da się to wszystko zrobić.
Podsumowując? Polecam "Coco" z całego serca, bo ta animacja jest po prostu cudowna. Można się naśmiać i napłakać równocześnie, a po seansie ma się takie miłe uczucie nadziei. Świetne opracowanie tematu śmierci, tęsknoty i wspominania bliskich. Wytwórnio Pixar, chylę czoła.