niedziela, 29 stycznia 2017

"La La Land" czyli to, co kocham w musicalach!

Co mogę powiedzieć? Wiecie, jak bardzo czekałam na ten film, wspominałam o tym kilka razy. Nie zawiodłam się, absolutnie wcale!
Czternaście nominacji do Oskara! Dla mnie całkowicie zasłużonych. Przede wszystkim film ma absolutnie wszystko, co dobry musical mieć powinien - jest lekki, ma piękną muzykę, świetną choreografię. Szczerze, to spodziewałam się nawet, że zakończenie będzie typowo bajkowe, ale to nieprawda! Film ma o wiele więcej do zaoferowania, cały jest tak naprawdę słodko-gorzki.
Zacznijmy jednak od początku - fabuła. O co chodzi? W Los Angeles czasów współczesnych żyją Mia (Emma Stone) i Sebastian (Ryan Gosling), para marzycieli, którzy jednak wcale nie robią tego, na co mieliby ochotę. Ona chce być aktorką, a także pisać własne scenariusze, a zamiast tego jest baristką w kawiarni, on zaś bardzo pragnie założyć swój klub jazzowy, ale żeby w ogóle opłacić rachunki gra do kotleta. Wpadają na siebie w przypadkowych sytuacjach i są sobą nawzajem oczarowani - ona jego muzyką, a on jej energią i radością. Razem postanawiają spełnić swoje marzenia, jednak wcale nie jest tak pięknie jak się wydawać mogło... Mnie osobiście wydarzenia filmu porwały, jednak nie nie wiem, czy Akademia je doceni - ostatnio mam wrażenie, że biorą wszystko co poważne, pompatyczne i ważne, a tu tak naprawdę fabuła jest tłem do pięknych scen, w których ważna jest subtelna gra świateł i których tak naprawdę nie bierze się na serio.
Aktorzy. Oboje dostali nominację, ale ja muszę przyznać, że dużo bardziej podobała mi się Emma Stone - naprawdę podziwiam to, jak potrafi grać samą twarzą, każda jej mina wyraża naprawdę dużo. Gosling jest w porządku, bardzo dobrze pokazał rozterki pomiędzy wiernością swoim ideałom, a... No cóż, potrzebie przeżycia. Emma jednak gra postać, z którą dużo bardziej można się utożsamić - jest marzycielką, ale czasem dopada ją pesymizm, boi się, ale odpowiednio wspierana potrafi wzbić się na wyżyny, kocha całym sercem, śni o wielkiej miłości, ale z drugiej strony odnajduje się też w rzeczywistości.
Reżyseria! TAK. Jedno wielkie TAK. Film nakręcony jest PRZEPIĘKNIE, niektóre sceny nawiązują do starych filmów, ale są one tak dobrze wkomponowane w całość filmu, że kompletnie nie rażą. Sceny taneczne - majstersztyk, wszystko można pięknie obserwować, nie ma chaosu, który tak często ostatnio obserwujemy. Osobiście zakochałam się w scenie z obserwatorium - absolutnie boska, zarówno pod względem oświetlenia, jak i efektów. Praca kamery bardzo mi się podobała, ujęcia wydają się naprawdę przemyślane i różnorodne.
Muzyka. Kolejny, olbrzymi plus dla filmu. Wychodząc z kina nuciłam zarówno piosenki, jak i zwykłe melodie, które nam towarzyszą podczas oglądania. Na milion procent ściągnę soundtrack, bo słuchanie go jest czystą przyjemnością. Mamy nie tylko kawałki jazzowe (ja osobiście uwielbiam ten typ muzyki, choć nie słucham go zbyt często), ale też romantyczne ballady grane na pianinie. Co do konkretnych piosenek... Aż dwie dostały nominację - "Audition" i "City of stars". O ile druga mnie również bardzo się spodobała to pierwsza... Nie jest zła, ale bardziej podobała mi się "Lovely night". Powiedzmy sobie szczerze - ani Gosling ani Stone nie są wybitnymi śpiewakami. Radzą sobie, ich głosy nie drażnią, on brzmi nawet lepiej niż ona. Oczywiście, że nie jest to poziom Pierce'a Brosnana w "Mamma Mia" czy Russella Crowe w "Nędznikach", ale mimo wszystko ich solowe piosenki nie są szczególnym objawieniem. Przyjemne - tak. Do posłuchania w aucie - jak najbardziej. Ale zasługujące na Oskara? No cóż, nie dla mnie.
Ok, teraz pojedziemy już dość skrótowo - scenografia jest prześliczna, tak samo jak kostiumy, a zdjęcia autentycznie wywołują ślinotok. Jak już pisałam - film w kwestiach wizualnych jest arcydziełem, nie można od niego oderwać wzroku.
Podsumowując - mocne TAK. 9/10 jak nic. Nie szukajcie tu jednak zwrotów akcji, bo wszystko toczy się raczej powoli, możemy obserwować jak postaci się poznają, zakochują, a potem radzą z rzeczywistością. Można się zachwycić warstwą artystyczną, muzyką, kostiumami, rozwiązaniami gry świateł (mnie osobiście bardzo spodobał się motyw z wygaszaniem całego tła i pozostawianiem tylko oświetlonych bohaterów, pięknie pokazuje ich zafascynowanie sobą nawzajem), myślę też, że można z niego wyciągnąć coś więcej, jakieś przesłanie, ale równie dobrze można obejrzeć ot tak, dla przyjemności. Gorąco polecam!

sobota, 28 stycznia 2017

O nauczycielach słów kilka

Dziś odrobinę o nauczycielach i dlaczego stali się moją znienawidzoną grupą zawodową. Zacznijmy od tego, jak działa otwieranie kina - pierwszy seans mamy zazwyczaj na 10, co oznacza, że o 9 cała załoga jest na miejscu gotowa do pracy. Na kawiarni, gdzie spędziłam ostatnie zmiany, najważniejsze jest włączenie ekspresu, żeby się nagrzał i nalanie wody do warnika, aby zdążyła się zagotować. Potem po kolei wykładamy ciasta do witryny, wystawiamy towar na półki, przygotowujemy sobie syropy, jakieś posypki itp. W tym samym czasie na barze podgrzewają popcorn, wyjmują słodycze, obsługa szykuje sobie mopy i okulary 3D. Ogólnie wszystko zajmuje nam około 40 minut.
Sytuacja zmienia się zupełnie, kiedy wchodzi grupa szkolna. Zacznijmy od tego, że co to jest za wredna mania zamawiania sobie zupełnie osobnego seansu?! Dzwoni taka roszczeniowa pani, która oznajmia, że ona musi mieć seans najpóźniej o 9, najlepiej to gdzieś koło 8:15. Może jeszcze frytki do tego?! Mi też zdarzało się chodzić do kina z klasą, ale albo robiliśmy to w trakcie lekcji dostosowując się do repertuaru, albo chodziliśmy w ogóle po zajęciach. Także często dowiadujemy się dzień przed pracą, że musimy jednak przyjść na godzinę 8. Trudno, zdarza się czasem... Nie jest to wygodne, bo automatycznie wszyscy są niewyspani, otwieranie w takich warunkach jest dwa razy dłuższe. To jednak jest dopiero początek.
Liczebność grup jest różna, czasem to jest 20 osób, czasem ponad 100. To daje nam od dwóch do dziesięciu nauczycieli... Myślicie, że powinni przecież panować nad dziećmi, pilnować, żeby nie narobiły bałaganu czy zniszczeń? Marzenia ściętej głowy, naprawdę. Zazwyczaj panie są zainteresowane faktem, aby jak najszybciej odebrać bilety a potem usiąść i wypić kawę, przecież tak okrutnie się zmęczyły w drodze do kina. Co dobrego mają u nas nauczyciele? Darmowy bilet (wchodzą jako opieka), darmową kawę, dodatkowo dostają jeszcze kupony, które pozwalają im potem kupić tańsze bilety. Moim zdaniem to aż za dużo, biorąc pod uwagę, że przecież jeszcze dostają za to pieniądze, bo formalnie są w pracy.
Jak już wspominałam - siedziałam ostatnio sporo na kawiarni. Co chwila miałam więc przy kasie nauczycielki, które wołały o kawę. I tu zaczyna się cyrk - kawa dla nauczycieli to nie jest ta sama kawa, którą dajemy klientom, co moim zdaniem jest w sumie logiczne. Panie opiekunki dostają zwykłą rozpuszczalną, ewentualnie z mlekiem. Kiedy więc ich wzrok dostrzeże puszkę podnosi się raban - JAK TO? Jak możecie tak na nas oszczędzać?! Doprawdy, jakie to dziwne, że nie dajemy wam ot tak kawy, która kosztuje więcej, niż możecie to sobie wyobrazić? Jeśli ktoś ma ochotę na taką z ekspresu to proszę, to jest menu, 6,5 za zwykłą czarną. Awantury o to, dlaczego nie chcemy dać im sypanej herbaty, tylko wciskamy takie zwyczajne, z torebki - na porządku dziennym. Wrzaski, dlaczego kawa ma tylko 200 mililitrów, ona by chciała większą - norma. Uwierzcie, to nie tak, że jestem wredna i daję im tak mało kawy - takie mamy wytyczne, a szczerze mówiąc ja bym im w ogóle nie dała niczego widząc, jak się zachowują. Ostatnio pani po spróbowaniu kawy walnęła papierowym kubkiem o blat, tak, że zalała rzeczony blat i przy okazji ochlapała mnie. Dlaczego? Bo jak można coś takiego dawać ludziom, przecież to obrzydliwe! Boże, babo, dostajesz to za darmo! Pracownicza kawa jest identyczna, nigdy nie słyszałam, żeby ktoś marudził!
Sytuacja konkretna - do koleżanki przyszły cztery nauczycielki, ja akurat zmywałam jej naczynia, tak więc ze zmywaka słyszałam wszystko. Dwie pierwsze kobiety poprosiły o kawę czarną - taką też dostały. Kolejne podeszły i wywiązuje się dialog:
Nauczycielka: To ja poproszę dwie kawki z mleczkiem.
Koleżanka: Świetnie, zaraz zrobię. - Tu odwraca się w stronę warnika i puszki z kawą.
N: Moment, to jest rozpuszczalna?
K: No tak, zgadza się, to jest kawa nauczycielska.
N: Och, no dobrze... Ale tu koleżanki mówią, że nie dostały mleczka do kawy!
K: Bo panie prosiły o kawę czarną...
N (tonem świadczącym o tym, że rozmawia ze skończoną idiotką): Pani wybaczy, ale nie każdy rozumie takie fachowe określenia!
Szczerze? Ja podziwiam koleżankę, że nie umarła ze śmiechu, bo ja na zmywaku zgięłam się w pół i umarłam, autentycznie. "Kawa czarna" czy "kawa biała" to fachowe określenia?! Moi rodzice tego używają, wszyscy moi znajomi tak mówią, czy ja żyję w jakimś dziwnym środowisku?
Na zakończenie odrobinę o odpowiedzialności - dzieciaki potrafią narobić naprawdę paskudnego syfu. I nie mówię tu o małych dzieciach, którym można to wybaczyć (chociaż też powinno się pilnować, żeby sześciolatek nie kupował popcornu mega, który jest większy od niego), ale o najgorszej grupie wiekowej - trzynasto-, czternastolatkach. Potrafią się obrzucać popcornem, polewać piciem, specjalnie wyrzucić koledze na głowę nachosy... Takie tam zabawy, nieprawdaż. To wszystko zarówno na holu jak i na sali kinowej. Dla mnie sprawa prosta - nasyfiłeś to posprzątaj, miotła w dłoń i do roboty. RAZ znalazła się pani, która tak zareagowała i cofnęła dzieciaka do sali wręczając mu szczotkę i szufelkę. Cała reszta udaje, że nie widzi, nie zwraca uwagi, odwraca głowę. Większość nawet nie pilnuje uczniów podczas filmu - wychodzą, siadają na kawiarni albo holu i mają kompletnie gdzieś, co się dzieje. Ja nie mam prawa w tak lekceważący sposób podchodzić do swojej pracy, dlaczego osoby, które odpowiadają za edukację młodzieży mogą?
Wyżyłam się, bardzo Wam dziękuję za danie mi tej możliwości. Pewnie takich postów z czasem pojawi się więcej, bo zabawnych (albo i żenujących) sytuacji (nie tylko) z nauczycielami jest sporo...
Trzymajcie się ciepło i jutro oczekujcie recenzji "La La Land"! Nie mogę się doczekać!

czwartek, 26 stycznia 2017

Top 10 najgorszych filmów roku 2016

Witajcie! Top 10 znów powraca! Zgodnie z zapowiedziami - dziś najgorsze 10 produkcji zeszłego roku. Od razu zaznaczę, że filmy te często nie są absolutnie tragicznie złe - ja po prostu staram się omijać filmy klasy B ("Blair Witch", "Diabelski młyn"...), dlatego po raz kolejny lista jest całkowicie subiektywna.

10. Alicja po drugiej stronie lustra
Wiele osób w ogóle miało za złe Timowi Burtonowi wyreżyserowanie "Alicji w Krainie Czarów". Odbyłam wiele rozmów, przeczytałam masę recenzji, jednak w sumie film mi się podobał. Kiedy więc pojawiły się zapowiedzi drugiej części to pomyślałam "ok, może nie będzie źle?". Mimo, że reżyser się zmienił (został nim James Bobin, twórca "Muppetów") dalej pozostawałam umiarkowanie zainteresowana. Cóż... Seans mnie nie zabił, ale zdecydowanie też nie zachwycił. Jedynym naprawdę jasnym punktem był Sacha Baron Cohen w roli Czasu - zabawny, pełen uroku, nieco szalony, ale bez przeginania. Film miał dla mnie za dużo dramatu. Historia Kapelusznika, którego rodzina nagle ma jednak żyć, podróże Alicji (czy ktoś mówił Mii Wasikowskiej, że można zmieniać wyraz twarzy podczas filmu? Proszę, niech ją ktoś o tym poinformuje) i cała ta drama między Czerwoną a Białą królową zakończona iście disneyowym rozwiązaniem... Cóż, nie tego się spodziewałam, ale mimo to jest kolorowo, ładnie, wielkie zegary prezentują się nieźle. Owszem, ląduje na tej liście, bo był rozczarowaniem, ale zasadniczo jest średni.

9. Jak zostać kotem
Tak, wiem. To film familijny, dla dzieci. Nie powinnam wymagać tak wiele. Ale czy naprawdę MUSIMY w filmach rodzinnych używać tak tanich chwytów? Ile razy można powtarzać motyw "tatuś zaniedbujący rodzinę wpada w śpiączkę, ale jego duch może zobaczyć jak działa jego dom i pokochać od nowa swoich bliskich"? To już było tysiąc razy i tym razem wepchnięcie ojca i męża w ciało kota naprawdę nie przyniosło świeżości. Filmu nie ratował też Kevin Spacey, choć każda reklama krzyczała głośno o jego udziale w tej produkcji. Film 5/10, można obejrzeć, ale nie doznacie specjalnych wzruszeń czy zaskoczeń. Można jednak przymknąć oko.



8. Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów
Tak. Nie przecierajcie oczu, dobrze widzicie. Wpisałam wielkiego "Cyvil War" na listę absolutnie najgorszych produkcji roku 2016. I śpieszę wam tłumaczyć dlaczego.
ROZCZAROWANIE - to słowo określa całkowicie moje uczucia względem tego filmu. Ja naprawdę lubię produkcje Marvela, Avengersi do tej pory dawali mi sporo frajdy, tak samo jak "Thor: Mroczny świat" czy wszystkie części Iron Mana. Jasne, ma swoje problemy - wielu mu zarzuca, że zaczyna się robić zbyt pompatyczny, bohaterowie są wyidealizowani i przez to nierealni. Cóż, jeśli chodzi o pierwszy zarzut to moim zdaniem ten film wzniósł bycie przerysowanym na zupełnie nowy poziom. Główny konflikt jest po prostu śmieszny, można by go było rozwiązać w jakieś dwie minuty zamiast nawalać się bez sensu przez cały film. Kapitan Ameryka powinien zgłosić się do psychiatry, bo jego obsesja na punkcie Bucky'ego robi się naprawdę niezdrowa. Tak, film wprowadza nowe, ciekawe postaci jak chociażby Czarną Panterę (jestem ciekawa filmu o nim), ale z drugiej strony rozwija też Scarlet Witch (pytam - kto wpadł na to... Niezręczne coś między nią a Visionem?) i... Pojawia się nowy Spider-Man. I tu się trochę wybijam, bo większość widzów zwariowała na jego punkcie. Ja za to czuję się... Nieco zdegustowana wiecznym odmładzaniem Petera (i jego ciotki przy okazji) i jego żarcikami... I jakoś nie czuję się zachęcona do poznania tej postaci.
Wszystko lekko mnie nudziło, miałam ochotę przyłożyć części postaci (tak Ameryko, mówię o tobie!) i po seansie hejtowałam chyba z tydzień. Sceny walki są w porządku, ale nie należę do tych, dla których jest to coś, co może podnieść cały film.

7. Morgan
Zwiastun tej produkcji mocno mnie zainteresował, ale niestety - to, co zapowiadało się nieźle okazało się być przewidywalne, przerysowane i nudne. Morgan jest eksperymentem - ma formę młodej dziewczyny, jest niezwykle inteligentna, uprzejma i czarująca, a każdy z opiekujących się nią ludzi ją uwielbia. Do czasu, ponieważ zaczyna ona przejawiać agresję, która ma straszne skutki. Do ośrodka przybywa Lee Weathers, która ma ocenić, czy projekt może trwać dalej czy powinno się go zakończyć.
Początek dłuży się niemiłosiernie, Morgan jest postacią nielogiczną i choć na chwilę przykuwa uwagę swoim niecodziennym zachowaniem po chwili zaczyna nużyć widza, który nie jest w stanie połapać się w jej stanie inteligencji i rozwoju emocjonalnego (niby jest niewinna jak dziecko, ale posiada umiejętności, których nie powinna, to samo z wiedzą). Zaślepienie naukowców jest wręcz chore i nadaje się do leczenia psychiatrycznego (może powinno się ich poznać z Kapitanem Ameryką?) - ja rozumiem, że przywiązali się do "córki", ale aż tak, żeby usprawiedliwiać jej ataki, które bynajmniej nie były niewinne? Zakończenie też rozczarowuje - można się go spodziewać, poza tym wszystko psuje chaotyczny montaż, przez który nie można się połapać w tym, co się aktualnie dzieje. Nie polecam, chyba, że komuś naprawdę bardzo zależy na tego typu filmach...

6. Legion samobójców
Było już o Marvelu. Jednak on nie upadł tak nisko jak DC, które chyba okropnie chce dorównać swojemu "bratu" w popularności filmów. Zabiera się jednak za to kompletnie nie od tej strony.
"Suicide Squad" był reklamowany dosłownie wszędzie. Masa zdjęć aktorów w kostiumach, spekulacji jakim Jokerem będzie Jared Leto i właściwie o co chodzi w głównym wątkiem... Wszystko to po to, żeby otrzymać pseudo komediową papkę, ze słabą fabułą, słabymi dowcipami i niezbyt ciekawymi bohaterami. Ja naprawdę nie sądziłam, że tak się da. Poważnie.
Do Jareda nic nie mam - było go okropnie mało w tym filmie (co zresztą wywołało falę protestów) i wydaje mi się, że za słabo na razie go poznałam, by oceniać. Wydaje się być walnięty, choć trochę jakby naćpany? Jedyną rzeczą, która naprawdę mi przeszkadza w związku z tą postacią to fakt, że kompletnie skopano jego relację z Harley Quinn - od kiedy na Wszelkie Siły Wyższe to ON biega za NIĄ?!
O Harley słów kilka. Już kiedy zobaczyłam jej strój wiedziałam, że to będzie złe. Margot Robbie wygląda... Jak prostytutka, która zwiała z psychiatryka (coś dużo tych postaci w tym zestawieniu...). Całe jej zachowanie jest denerwujące, zachowuje się, jakby chciała całemu światu udowodnić jak szalona, nieprzewidywalna i ZUA jest. Za każdym razem mówi coś głupiego, co sprawia, że widz ma chwilową zawiechę, bo nie jest pewien, jak powinien zareagować.
Promyczkiem słońca wydaje się być Deadshot Willa Smitha - jest zabawny, jest dość rozbudowany, ma jakiś tam swój wewnętrzny dramat, z którym musi sobie radzić. Szkoda, że nie wszyscy są tak przemyślani jak on... Reszta postaci praktycznie nie istnieje - poświęca się im tak mało czasu, że równie dobrze mogłoby ich nie być.
Sama fabuła też nie porywa - główny czarny charakter ma kompletnie nieznane nam motywacje, jest dość nieciekawa i... No cóż, jej zachowanie robi ze służb specjalnych idiotów! Wszystko rozwija się chaotycznie i właściwie to połowę scen można by wyciąć.
DC, nie idź tą drogą. Poważnie. Zawracaj. TERAZ.

5. Noc oczyszczenia: Czas wyboru
Tu nie będę się rozpisywać. Od początku uważałam koncept Nocy Oczyszczenia za dziwny, ale ciekawy... Z tym, że dla mnie powinien być jednorazowy. Część druga była już dziwna, trzecia jest moim zdaniem kompletną porażką - ludzie się zabijają, groźnie, ciemno, wow wow! Wybaczcie, nie kupuję tego, że aż tyle osób co roku bawi się w przebieranki i lata z siekierą po ulicach! Dodatkowo dochodzą jakieś idiotyczne i nie wiadomo skąd wzięte elementy polityki, które nie są zbyt dobrze nakreślone. O nie, zdecydowana pomyłka.




4. Batman v Superman: Świt sprawiedliwości
O tak. "Legion" wcale nie był najgorszy w stajni DC w tym roku. W przedbiegach odpadł z tym tworem. Tu chyba nawet nie ma jasnych stron! Superman jest dramatyczny, Batman tak samo, obaj przesadzają okrutnie, ich motywy są... Dziwne?! Godzą się w jeszcze głupszy sposób (nie będę spoilerować, ale podłóżcie sobie lepiej poduszkę pod czoło, bo facepalmy będą) i nieco ciężko nadążyć za ilością wątków, które wepchnięto w jeden film. Chciano więc pokazać konflikt dwóch superbohaterów, przedstawić nam Wonder Woman (. . . Nie, nie będę o tym mówić. Może się poprawią. Błagam o to, nie psujcie mi chociaż jej!), zrobić wstęp do Ligi Sprawiedliwych, kontynuować "Człowieka ze stali"... Wybaczcie, ale to nieco za dużo jak na jedną produkcję. Przez to każdy z tych wątków jest jedynie rozpoczęty, ale nie poprowadzony tak, jak powinien. Przyznam szczerze, że potwornie się zawiodłam. Aktualnie drżę ze strachu nad Ligą, bo jestem olbrzymią fanką animowanego serialu....

3. Kobiety bez wstydu
Polska produkcja, o której mogę powiedzieć tylko jedno - DLACZEGO? Scenariusz chyba kupiono na targu w Bożypolu Wielkim, aktorzy też się jakoś specjalnie nie popisują. Żarty są żenujące, sprawiają tylko, że patrzysz na ekran z pytaniem "że co?" wypisanym na twarzy. Naprawdę, nie będę się więcej rozwodzić, radzę omijać szerokim łukiem.









2. Smoleńsk
Długo zastanawiałam się czy umieścić ten film na swojej liście. Nie dlatego, że jest dobry, ale nie chciałam urazić niczyich uczuć, przez atak na poglądy polityczne. Zdecydowałam jednak, że "Smoleńsk" pojawi się w zestawieniu - to w końcu beznadziejny film, także w pełni zasłużenie ląduje na miejscu drugim. Pomińmy o czym jest, co próbuje wepchnąć nam wręcz do gardeł (naprawdę, propaganda w tym tworze pobija chyba nawet tę w PRLu) - on jest po prostu beznadziejnie zrobiony! Muzyka jak z taniego kryminału, nakręcony chaotycznie, aktorzy są chodzącymi kłodami (to są ludzie, którzy po premierze nie chcieli, by ich nazwiska były wspominane w jakichkolwiek artykułach dotyczących filmu... To się broni samo), "efekty" stoją na poziomie... Nawet nie wiem do czego to porównać. Do tego naprawdę obrzydliwe przedstawienie "faktów" - każdy ma prawo wierzyć w co chce, ale każdy widz powinien sam ocenić wydarzenia w filmie, a tutaj jest to kompletnie niemożliwe, bo na pierwszy rzut oka widać, jaka jest PRAWDZIWA wersja. Sory, ale to jest coś, czego nie wybaczam nikomu.

1. Sausage Party
Absolutne dno tego roku. Wiem, że niektórych ludzi to może bawić - nie oceniam, ale dla mnie to jest coś, co powinno być prawnie zabronione. Sam pomysł nie jest zły - ożywmy jedzenie, niech odkrywa, co ludzie z nimi robią. Ok, nieco naiwnie, ale jeszcze nie tak źle. Jednak ktoś stwierdzić, że nie zrobimy bajki dla dzieci! Nie, zróbmy coś dla dorosłych! A jak dla dorosłych to dorzućmy tak z tonę żartów, które nawet nie próbują być dwuznaczne - one są wulgarne, obrzydliwe i tanie. Naprawdę, to NIE JEST zabawne! Parówka, która uprawia seks z bułką NIE JEST śmieszna!
Przeraża mnie zakończenie, bo pozostaje otwarte, tak, jakby twórcy zamierzali nakręcić coś jeszcze. Błagam, nie. Nie róbcie tego. Pozostawcie mój mózg jeszcze ewentualnie żywy.







To tyle ode mnie dzisiaj! A co wy złego widzieliście w tym roku? Może jest coś, co pominęłam? Naprawdę chętnie się dowiem!
Życzę wam dobrej nocy, dnia, życia!
Ps. Wiem, że technicznie nie jest już środa... Ale nie wyrobiłam się (dużo zajęć + praca), mam nadzieję, że wybaczycie mi te 50 minut!

wtorek, 24 stycznia 2017

Oskary 2017, czyli dużo zapowiedzi!

Witajcie!
Wiem, że ostatnio u mnie cicho, a to dlatego, że pochłonęła mnie praca na stanowisku kawiarnianym, dodatkowo postanowiłam nadrobić odrobinę oglądane przeze mnie seriale (aktualnie "Z Archiwum X"  i "CSI: Las Vegas"). Jednak na dniach pewnie znów wrócę do filmów, jako że dziś świat wreszcie otrzymał listę nominacji do Oskarów! Jako, że okazało się, że sporej części filmów nie znam zamierzam je po kolei oglądać i komentować. Na pierwszy ogień idzie "La La Land", który dostał 14 (!) nominacji, a recenzji możecie spodziewać się w niedzielę. Przyznam szczerze, że nie mogę się doczekać!
No i mały sukces: moja wspaniała "Vaiana" została nominowana w kategoriach "Najlepszy długometrażowy film animowany" i "Najlepsza piosenka". Trzymam kciuki!
Szczerze mówiąc pojawiły się też filmy, nad którymi nie pochyliłam się jakoś specjalnie - "Przełęcz ocalonych" (tak, przyznaję się - filmy wojenne to nie jest mój ulubiony gatunek, więc mimo Mela Gibsona za kamerą i Andrew Garfielda przed nią nie zdołałam się przełamać) czy "Nowy początek" (który w sumie zniknął z ekranów kin bardzo szybko, więc jakoś zupełnie mi umknął) nie były moimi faworytami, ale na pewno je nadrobię.
Kwestia techniczna - nie będę komentować kategorii technicznych jak montaż czy montaż dźwięku. Wszystko z prostej przyczyny - nie mam pojęcia o tych rzeczach, nie mam zamiaru się wymądrzać. Pewnie dużo czasu poświęcę za to muzyce (jeśli przyciągnie moją uwagę), zdjęciom (ta sama kwestia) i aktorom.
Na dziś to ode mnie tyle, jutro możecie spodziewać się obiecanego Top 10!
Trzymajcie się ciepło!

środa, 18 stycznia 2017

Top 10 najlepszych filmów roku 2016

Zgodnie z zapowiedzią - niespodzianka~! Od tej pory uruchamiam środowy cykl "Top 10", w którym będę przedstawiać całkowicie subiektywne zestawienia filmów, aktorów, bohaterów itp. Chciałabym też wspomnieć, że jeśli macie jakieś "ale" co do moich opinii to z najwyższą przyjemnością się o tym dowiem, także zachęcam do komentowania i dyskutowania.
Jak w tytule - dziś 10 (a właściwie 11, ale o tym za moment) najlepszych filmów wyprodukowanych w 2016 roku. Od razu zaznaczam - nie ma tu wszystkich filmów, ponieważ części nie widziałam (nie sposób wszak obejrzeć wszystko), niektóre dopiero będą miały swoje polskie premiery. Na ten moment, spośród obejrzanych przeze mnie to jest Top 10. Jeśli widzieliście coś innego, co wysoko oceniacie, dajcie mi znać, muszę to nadrobić!

10. Warcraft: Początek i Planeta singli
Wiem, że to totalnie niesprawiedliwe, ale naprawdę nie umiem się zdecydować. Oba filmy są dobre, ogląda się je z prawdziwą przyjemnością.
"Warcraft: Początek" to kawał porządnego fantasy, choć nie znam uniwersum gier, więc być może coś tam się nie zgadza. Mamy więc zgrabnie nakreślony świat, dwie rasy, których racje są dosyć dobrze i przekonująco przedstawione, każda z nich ma swoją tradycję i kulturę, tak więc nie możemy mówić "ci źli, ci dobrzy", bo to po prostu nie jest takie proste. Szczerze mówiąc zakończenie narobiło mi smaku na kolejną część. Film zrobił furorę zwłaszcza w Chinach i to tam już w lipcu pojawiła się informacji o kontynuacji serii... Trzymam kciuki, zapowiada się świetnie!


"Planeta singli" to kompletnie inny film. Wiem, że dla wielu z Was wyrażenie "polska komedia" kojarzy się bardzo źle i nie mogę powiedzieć, że tego nie rozumiem. Przez wiele lat dostawaliśmy gnioty, ani to nie było śmieszne, wykorzystywało za to każdy oklepany schemat, jaki tylko można znaleźć w google po wpisaniu "cechy komedii romantycznej". Tutaj można się nieco zdziwić, bo nie jest tak sztampowo, jak można by się tego spodziewać. Nie twierdzę, że to dzieło wybitne, ale na pewno polecam paniom, które szukają czegoś na długi, zimny wieczór pod kołdrą. Sprawdziłam - panowie też nie płoną podczas oglądania i nawet mogą się uśmiechnąć, tak więc może warto? Ok, nie ściemniam - Maciej Stuhr jest głównym argumentem na tak!

9. Osobliwy dom pani Peregrine
Kiedy zobaczyłam zwiastun "Osobliwego domu...", zobaczyłam nazwisko Burtona w rubryczce "reżyser" na filmwebie wiedziałam, że MUSZĘ obejrzeć ten film. Odebrałam wejściówki pracownicze, usiadłam wygodnie i pozwoliłam się wciągnąć w świat filmu. A jest on zaskakująco bliski naszemu, z tym drobnym wyjątkiem, że są tam ludzie... "Osobliwi" jak mówią sami o sobie. Każdy z nich ma swoje dziwactwo, jeden lata, drugi ma usta z tyłu głowy... Jednak są to tylko dzieci, dzieci, które trzeba chronić. I tu wkracza tytułowa pani Peregrine, grana przez absolutnie fantastyczną Evę Green (w tym filmie wzniosła mimikę na zupełnie nowy poziom, do dziś pozostaję pod wrażeniem tego, jak potrafi się uśmiechnąć połową twarzy!). Do tego film jest po prostu piękny wizualnie, efekty cieszą oko, bohaterowie są sympatyczni (oprócz oczywiście tych, którzy wcale tacy nie mają być).
Nie mówię, że jest idealnie - ostatnio coraz więcej osób bierze się za wyjaśnienie czasoprzestrzeni i bawienie się nią... Tutaj odrobinę to nie wyszło, po wyjściu z kina można zadawać masę pytań związanych z tym tematem. Zakończenie też jest trochę przewidywalne, ale nie jest to coś, co bardzo przeszkadza. Nie polecam za to pokazywać filmu małym dzieciom, bo wbrew pozorom naprawdę pewnych scen mogą się przestraszyć.

8. Zwierzogród
Moja przyjaciółka chodziła za mną przez pół roku, średnio raz w tygodniu stwierdzając "Obejrzyj "Zwierzogród", jest świetny, czemu nie chcesz obejrzeć?!". Przekorna Kinomaniaczka im bardziej naciskana, tym mniejszą ochotę miała na seans, ale jako, że pozostaję wielką fanką Disneya teraz i na zawsze (o czym przekonacie się już za kilka miejsc rankingu) w końcu się skusiłam. Absolutnie nie żałuję. Film jest uroczy, zabawny, nawiązanie do "Ojca Chrzestnego" jest po prostu bezbłędne. To bardzo ciekawa wizja - miasto zwierząt, podzielone na sektory, aby każdy znalazł coś dla siebie, niby otwarte, ale jednak niezupełnie. Tak, morał powtarzał się już w tysiącu innych bajkach - uwierz w siebie, goń za marzeniami, nie poddawaj się, nie oceniaj po pozorach... Intryga jest jednak na tyle ciekawa (taki mały dodatek kryminalny, całkiem zgrabnie rozegrany), że film właściwie się pochłania, a nie ogląda.

7. Światło między oceanami
Przyznaję się bez bicia - fabuła idealnie uderzyła w moją czułą strunę, może to dlatego absolutnie zwariowałam na punkcie tego filmu. Nie zmienia to jednak faktu, że ciągle pozostaję pod czarem tej produkcji. Michael Fassbender (swoją drogą - facet w tym roku nieźle się napracował!) gra weterana wojennego, który przybywa do Australii, by zostać latarnikiem na odciętej od świata wyspie. Na kontynencie zakochuje się, szybko żeni a jego młoda żona wraz z nim postanawia dzielić życie w samotności. Jednak bezowocne próby donoszenia ciąży wpędzają ją w coraz większą depresję, co łamie serce jej mężowi. Kiedy więc na wyspie pojawia się wyrzucone przez ocean niemowlę małżeństwo musi podjąć najtrudniejszą decyzję w swoim życiu - czy oddać, czy może zatrzymać dziecko...?
Film zmusza do przemyśleń, jest wyjątkowo niejednoznaczny, tak naprawdę nie ma tu złych i dobrych - jak w życiu, wszystko jest szare, każdy ma swoje racje i argumenty. Przyznaję, że płakałam okrutnie praktycznie cały seans, a po wyjściu z sali długo nie mogłam przestać rozmyślać, co ja uczyniłabym w sytuacji bohaterów.

6. Bridget Jones 3
Chyba nie znam osoby, która nie widziałaby "Dziennika Bridget Jones". Po piętnastu latach wreszcie doczekaliśmy się filmu, który zakończył trylogię o perypetiach Bridget. I przyznam szczerze - tak jak druga część była już dla mnie niepotrzebna, trzecia jest absolutnym strzałem w dziesiątkę! Nie ma Hugh Granta, za to pojawia się przeuroczy Patrick Dempsey w roli potencjalnego ojca dziecka. Film naprawdę bawi, pozwala kobiecie utożsamić się z bohaterką (panie na salach kinowych wyjątkowo mocno przeżywały poród i niedogodności ciążowe Bridget, mam wrażenie, że przypominały im się własne doświadczenia...), a klejnotem jest Emma Thompson w roli pani ginekolog - mój nowy mentor życiowy!

5. Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć
To było coś, czego bałam się od samego początku. Uwielbiam Pottera, przeczytałam "Przeklęte dziecko" (swoją drogą... Dlaczego, po prostu dlaczego Q___Q?), więc do pomysłu "Fantastycznych..." podchodziłam bardzo sceptycznie. Wyczuwałam typowy skok na kasę, nieprzemyślany, schematyczny, pozbawiony magii i klimatu... Kiedy zapowiedzieli zrobienie całej trylogii byłam już właściwie pewna, że to będzie złe. Nie mogło mnie jednak zabraknąć w kinie dzień po premierze!
Może to też dlatego, że nie miałam wysokich oczekiwań, ale wyszłam zachwycona. Po pierwsze - główny bohater, w którym nie sposób się nie zakochać (Eddie Redmayne - dziękuję!). Po drugie - absolutnie fantastyczne zwierzęta! Świetnie się bawiłam wraz z przyjaciółkami zgadując czym są kolejne gatunki pokazywane na ekranie. Miło też zobaczyć Nowy Jork lat '20, choć muszę przyznać, że amerykańscy czarodzieje to totalni idioci ("A więc powinniśmy uważać, żeby mugole nas nie zobaczyli... Walnijmy wielką, świecącą barierę w środku miasta, to jest genialny pomysł!"). Poza tym "ten zły" jest rozpoznawalny właściwie od pierwszych minut. Za to bardzo ciekawy zdaje mi się motyw, który wyjaśnia, co się dzieje, kiedy czarodziej tłumi w sobie moc i nie godzi się ze swoją magiczną naturą. W każdym razie wyszło na pewno lepiej niż "Insygnia śmierci"! Oby tak dalej!

4. Deadpool
Nie mogło go tu zabraknąć! Mam wrażenie, że wypuszczenie "Deadpoola" w okolicach walentynek było swoistą odpowiedzią na "Pięćdziesiąt twarzy Greya", który dostaliśmy w 2015... (Swoją drogą... Ostrzę sobie zęby na obsmarowanie nowej części. Oczekujcie!) Po całej masie filmów o superbohaterach dostajemy... Właściwie antybohatera. Samolubnego, złośliwego, zgryźliwego, ale mimo to dającego się lubić. Ba, ludzie zwariowali na punkcie tego filmu! Odezwie się pewnie kilka głosów, że jest płytki, humor wulgarny i żałosny... Zgadzam się, że za wiele do zaoferowania tu nie ma pod względem etycznym czy moralnym, a pod koniec żarty już odrobinę gorszą, ale wciąż uważam, że jest to film, który nareszcie wybił się z patetycznego stylu, w który ostatnio popadły filmy od Marvela (Nie wspomnę o DC... Nie wspomnę o "Barman v Superman"... Znaczy wspomnę, ale za tydzień, już zapraszam!). Przyznam też, że bałam się Ryana Reynoldsa jako odtwórcy głównej roli (wciąż pamiętam "Zieloną latarnię", a bardzo chciałabym zapomnieć!), ale poradził sobie bardzo dobrze. Deadpool na pewno powróci, bo nie sądzę, żeby Marvel zrezygnował z tej postaci po takim przyjęciu przez publiczność.

3. Boska Florence
Dobra, miejmy to od razu z głowy... Uwielbiam Meryl Streep. Jest wielką aktorką (choć czasem nie powinna śpiewać...) i uwielbiam oglądać z nią filmy, zarówno te stare, jak i nowe. Sam zwiastun "Boskiej Florence" sprawił, że wiedziałam, że muszę i ten film obejrzeć... Nie zawiodłam się i tym razem.
W tej produkcji jest absolutnie wszystko - humor, miłość, marzenia, świetna gra aktorska, klimat, wzruszenie, smutek. Nie chcę za wiele pisać, żeby nie zdradzić historii tym, którzy jeszcze nie widzieli... Cóż, wystarczy wam wiedzieć tyle, że Florence jest kobietą, która jest naprawdę cudowna, kochana, ale nie potrafi śpiewać. Kompletnie i zupełnie. Jednak jej największym marzeniem jest wystąpić na scenie i zaśpiewać. Jak pogodzić te dwie skrajności? Naprawdę warto zobaczyć, jak to się wszystko rozwiązało!
PS. Historia jest prawdziwa, co tylko dodaje smaczku!
PS2. Nie oceniajcie zbyt szybko postaci Hugh Granta!

2. Vaiana: Skarb oceanu
Czyż nie pisałam, że wrócimy do Disneya? I wróciliśmy!
"Vaiana" jest animacją na miarę "Zaplątanych", choć dalej cierpię, że najwyraźniej porzuciło się ręczne rysowanie na rzecz technologii komputerowej... Nieważne, w każdym razie po raz kolejny Disney udowadnia, że wciąż ma coś do pokazania i jest to coś oryginalnego i zabawnego, na miarę bajek, na których się wychowaliśmy. Nawiązanie do tradycji wysp Polinezji, wplecenie języka tamtych ludów (ostatni taki zabieg chyba mieliśmy w "Lilo i Stich" kiedy to na dzień dobry leci "He mele no Lilo"), przepiękna muzyka, animacja wody (zapiera dech w piersiach!), do tego historia o odkrywaniu siebie i własnej wartości - to naprawdę daje niesamowite wrażenia po zakończeniu seansu. Na zachętę dorzucę informację, że w jednej z piosenek można usłyszeć Jakuba Jurzyka ze Studia Accantus, a pod pewną postać głos podkłada Maciej Maleńczuk...

1. Doktor Strange
No i mamy to, numer jeden zeszłego roku!
Absolutnie niezwykły, nowatorski, niesamowity! O dziwo doktor Stephen Strange też wcale nie jest specjalnie bohaterski - bywa okrutny, jest pracoholikiem i tak naprawdę całe to ratowanie świata wychodzi mu przypadkiem. Moim zdaniem jednak daje się lubić dużo bardziej niż Deadpool, poza tym historia jest dużo bardziej złożona. Dochodzą też efekty specjalne - jasne, że nie mogą one być nigdy jedyną dobrą rzeczą w filmie, ale tutaj tylko podniosły jego wartość. Coś takiego ostatnio widziałam w "Incepcji" i jestem absolutnie zachwycona. Benedict Cumberbatch jest świetny w tej roli, podobnie jak Tilda Swinton doskonale wywiązuje się z roli jego mentorki. I w tym filmie nie obyło się bez moralnych rozterek postaci - cieszy mnie, że odchodzi się od czarno-białego przedstawiania superbohaterów, a zamiast tego dodaje im się nieco dramaturgii (NIECO jest bardzo ważnym słowem). W każdym razie zapowiedź na końcu jasno mówi, że możemy się spodziewać powrotu Doktora Strange na ekrany. I świetnie, dla mnie mógłby na stałe zagościć w filmach Marvela!

Na dziś ode mnie to wszystko! Ciekawa jestem Waszych opinii na temat tegorocznych filmów. A za tydzień przyszykuję dla was moje "Top 10 najgorszych filmów roku 2016". Wrócimy do tematu DC...
Trzymajcie się ciepło!

poniedziałek, 16 stycznia 2017

"Po prostu przyjaźń" czyli popłuczyny po "Listach do M"

Jak obiecywałam wczoraj - dziś kilka zdań o polskiej, nowej produkcji, którą mocno nagłośniono, jako kolejną komedię na poziomie. Przyznam szczerze - bardzo lubię "Listy do M". Druga część już mniej przypadła mi do gustu, ale pierwsza przypomina mi moje ukochane "To właśnie miłość" i naprawdę sprawia mi radość oglądanie jej. Dostajemy więc plakat naszej nowej komedii, na której mniej więcej tej samej wielkości co tytuł mamy informację, że jest ona twórców "Listów". Obejrzałam zwiastun - no ok, wygląda to całkiem nieźle, może nawet będzie zabawnie?
Fabuła prowadzona jest z perspektywy kilku niezależnych historii, które w ten czy inny sposób łączą się ze sobą - bardzo lubię ten motyw, więc byłam od początku pozytywnie nastawiona. Jednak im dalej tym gorzej, jeśli mam być szczera. Film tak naprawdę skupia się na dwóch historiach, kolejne dwie są potraktowane trochę po macoszemu, ale mimo wszystko są ciekawe. Do tego mamy kolejne dwie właściwie kompletnie zignorowane. Żeby wam to jakoś ułatwić ten tekst też podzielę:
1. Historia Julii (Agnieszka Więdłocha, ostatnio grająca w "Planecie singli"), która dowiaduje się, że ma raka mózgu. Swoją drogą... Dlaczego ostatnio w każdym filmie ktoś musi mieć raka i to najlepiej mózgu, bo najgorszy? Oczywiście guz jest nieoperacyjny i dziewczyna właściwie nie ma szans na wyzdrowienie. Zamiast się leczyć postanawia wyjechać z przyjaciółmi w góry, aby ostatni raz dobrze się bawić. Na tej paczce przyjaciół i ich wyjeździe skupia się większość filmu i, szczerze mówiąc, potwornie mnie to denerwowało. Trzeba się trochę postarać, żeby, już odrobinę oklepany, motyw z osobą chorą, która zamiast podjąć leczenie chce "naprawdę żyć"wyszedł ciekawie, bez zbędnej dramaturgii i ckliwości... A tutaj niestety to się nie udało. Dziewczyna zachowuje się nielogicznie, jest denerwująca i niestety zupełnie nierzeczywista. Wiem, że mogę się w tym momencie wydać bezduszna, ale naprawdę takie były moje odczucia...
2. Ivanka (Magdalena Różczka) ma wszystko - jest prezesem dużej firmy, ma mieszkanie, pieniądze, komfort życia. Nie ma partnera, ale niespecjalnie jej to przeszkadza - zamiast tego ma dobrego przyjaciela, mieszkającego na przeciwko. Na początku filmu widzimy, jak kobieta denerwuje się na dziecko, które rozlało na jej bluzkę kawę i moją pierwszą myślą było "kurcze, ta laska naprawdę nie znosi dzieci". Bum, w następnej scenie dowiadujemy się, że marzy o tym, żeby zostać matką! . . . Filmie, że co? Powody, dla których akurat teraz obudził się w niej instynkt macierzyński też nie są zbyt dobrze wyjaśnione, ogólnie brzmi to odrobinę jak kaprys nastolatki, a nie pragnienie dojrzałej kobiety. To jednak mój jedyny zarzut do tej historii, bo potem jest zabawnie, ciekawie, choć moim zdaniem odrobinę za mało. Potencjalnym tatą ma zostać wspomniany sąsiad - gej.
3. Trójkąt Grzegorz (Maciej Zakościelny) - Kamil (Piotr Stramowski) - Ola (Katarzyna Dąbrowska) mógłby być naprawdę ciekawy... Gdyby nasi panowie nie byli tak okrutnie niesympatyczni! Kamil rozwiódł się z Olą rok temu, mają razem córkę, ale pozostają w przyjaznych stosunkach. Mężczyzna ma już nawet nową partnerkę, z którą jest bardzo szczęśliwy. Mimo to ciągle jest zazdrosny o byłą żonę! Taki pies ogrodnika. Jednak najgorsze jest zachowanie Grzegorza - z jednej strony jest blisko Oli, bo są przyjaciółmi, z drugiej jest przyjacielem i wspólnikiem Kamila. I tak się chłopak rzuca między jednym i drugim, zamiast pogadać z przyjacielem, choćby na piwie, podpytać go, podejść jakoś. W tym wszystkim kobieta, która utknęła w tym chorym trójkącie. Całość została rozwiązana w najprostszy możliwy sposób - decydująca rozmowa między mężczyznami trwa może dwie minuty, tak naprawdę niczego nie wyjaśnia, ale po niej wszystko już jest super! Nie kupuję tego, a szkoda, bo zapowiadało się dobrze.
4. Marian (Marcin Perchuć), który dzięki przyjaciółce Alinie (Sonia Bohosiewicz) wygrywa dziesięć milionów... I właściwie o co chodzi? Kobieta ma mu za złe, że o niej w tej sytuacji nie pomyślał, kłócą się i... Wątek jest zawieszony na pół filmu, by potem też się rozwiązać w scenie kończącej film. Poważnie. Wszystko.
5. Jadźka (Aleksandra Domańska) - szalona dziewczyna tatuażysty - zbiera guziki słynnych osób, jest jedną z sympatyczniejszych postaci w filmie, autentycznie jest zabawna. Co z tego, skoro jest typowym elementem komicznym, nie rozwiniętym i upchniętym na margines? W zdobywaniu guzików pomaga jej Filip (Kamil Kula), ale on już w ogóle jest pozbawiony jakiegokolwiek charakteru.
6. I na koniec absolutnie najlepsza historia całego filmu - Szymon (Krzysztof Stelmaszyk) odwiedza w szpitalu małego Antka (Adam Tomaszewski), aby przekonać go, by zeznał prawdę na procesie przeciwko jego przyjacielowi. Mężczyzna i chłopiec nawiązują nić porozumienia i spędzają ze sobą coraz więcej czasu. Marzeniem Antka jest odwiedzić kostnicę, więc jako dobry przyjaciel Szymon bardzo chce go tam zabrać. Czepię się jedynie braku zabezpieczeń przy wejściu do kostnicy, myślałby kto, że każdy tam może sobie wejść z ulicy...

A jak wypada całość? Hm... Nie nazwałabym tego filmu komedią, niech podsumowaniem będzie tekst pana, który na cały głos stwierdził "to się uśmiałem" po zapaleniu się świateł na sali kinowej. Bardziej nazwałabym to dramatem, który miał ochotę zgłębić tajniki przyjaźni, ale... Nie do końca mu wyszło. Zamiast skupić się na relacjach między przyjaciółmi skupiamy się na poszczególnych bohaterach, nie widzimy ich jako całości. Film jest do obejrzenia, ale czy jest koniecznym punktem na liście kinomaniaka? . . . Nie sądzę, jeśli ktoś ma ochotę to czemu nie, ale wydaje mi się, że są aktualnie w kinie lepsze produkcje. Ot, 5/10.

sobota, 14 stycznia 2017

"Styczniowy człowiek" czyli dzień z Rickmanem

Co tu dużo mówić, 14 stycznia zeszłego roku był dniem, kiedy po raz pierwszy naprawdę przejęłam się śmiercią sławnej osoby. Nie należę do osób, które po pogrzebie muzyka czy aktora nagle zostają jego fanem, jednak Alan Rickman pozostawał dla mnie jednym z najlepszych aktorów za swojego życia, więc naturalne, że i po swojej śmierci dalej nim pozostaje. Postanowiłam więc sobie, że co rok, właśnie w ten dzień, będę oglądać jeden z jego filmów, którego do tej pory nie widziałam (miał bardzo bogatą filmografię, więc mam zajęcie na kilkanaście lat...). Przyjaciółka wylosowała mi rok 1989, więc wybór padł na film "Styczniowy człowiek".


Historia Nicka Starkeya (w tej roli Kevin Kline), byłego policjanta, ekscentrycznego, ale genialnego śledczego, na pewno nie jest dziełem wybitnym, ale wprowadziła mnie w dobry nastrój i dostarczyła odpowiedniej rozrywki. Bohater został zwolniony za domniemaną korupcję, stracił ukochaną (tu Susan Sarandon), która wyszła za jego brata i zamieszkał sam, odwiedzany jedynie przez przyjaciela - malarza równie dziwnego jak on sam (Rickman). Wszystko się zmienia, kiedy w mieście dochodzi do jedenastego już zabójstwa - tym razem ginie przyjaciółka córki burmistrza, tak więc na nogi zostają postawione wszystkie służby. Brat Nicka, również policjant, zgłasza się do niego o pomoc, bojąc się o swoją karierę. Tak zawiązuje się główna akcja i całość toczy się dość szybko, bez niepotrzebnych scen, wątków. Poznajemy bliżej głównego bohatera, możemy go polubić lub nie, ale nie można mu odmówić, że naprawdę zna się na swojej robocie. Film utrzymany jest w tonie sensacji, ale nie jest specjalnie poważny, dużo tu scen humorystycznych (jak chociażby ostateczny pościg za zabójcą, czy scena, w której Rickman maluje nagą kobietę na kanapie), ale nie psują one ogólnego wrażenia filmu (wiecie, w czym rzecz - czasem film wtrąca gagi, sceny, które są kompletnie niepotrzebne i tylko psują jego ogólny odbiór). Za wadę można uznać szybkie rozwiązanie zagadki mordercy - od początku wiemy, że Nick myśli nieszablonowo, dlatego uznawany jest za jednego z najlepszych, ale żeby w jedno popołudnie wpaść na coś, na co nie wpadł nikt od przeszło roku...? Nieco to naciągane, ale doceniam, że ktoś faktycznie postarał się o zaplanowany sposób zabijania, zazwyczaj scenarzyści idą w stronę "zabija przypadkowo, bo nie trzeba wymyślać schematu", szkoda tylko, że nie wiemy do końca skąd nasz zbrodniarz miał tak szeroką wiedzę z zakresu matematyki, astronomii, muzyki? Jak już wspominałam film na pewno nie jest wybitny, ani jako komedia, ani jako sensacyjny kryminał, jednak naprawdę polecam do obejrzenia, kiedy macie ochotę na coś lekkiego, z dobrą obsadą aktorską. Ogólna moja ocena to 7/10.

Dziś ode mnie to tyle. Jutro możecie się spodziewać moich wrażeń po filmie "Po prostu przyjaźń", a w środę szykuję małą niespodziankę. Do usłyszenia!

czwartek, 12 stycznia 2017

"Czas odkupienia" czyli... "Thriller", poważnie?!

Po powrocie do domu uznałam, że jeszcze mi mało filmowych wrażeń i usiadłam do "Czasu odkupienia" z 2009 roku. Film w reżyserii Drora Sorefa znalazł się na liście chyba tylko ze względu na obecność Chloe Grace Moretz... I tak jak ludzki umysł pozostanie dla mnie tajemnicą, tak samo powody, dla których często polskie tytuły... No cóż, nie mają sensu. Not forgotten=Czas odkupienia. Tak.

No dobrze, ale o czym opowiada film? Simon Baker gra mężczyznę wiodącego życie idealne - ma piękną żonę, jedenastoletnią córką, z którą dogaduje się tak dobrze, jak tylko da się z młodą, wchodzącą w wiek dojrzewania dziewczynką. Jednak pewnego dnia Toby (tu właśnie Chloe) znika. Rozpoczynają się rozpaczliwe poszukiwania dziecka, a we wszystko wydaje się być zamieszana meksykańska grupa wyznaniowa, nazywająca samą siebie La Santa Muerte. Film raczy nas scenami wyrwanymi z kontekstu, w których widzimy ojca rodziny na przykład mordującego kogoś - nie do końca wiemy, czy jest to wspomnienie, czy może przeciwnie, przyszłość? A może fantazje? No cóż, prawda jest taka, że przez przeszło godzinę oglądamy Jacka i jego żonę Amayę miotających się od kościoła do komisariatu policji. Nie ma żadnych poszlak, śladów, żądania okupu. Powiecie, że jest napięcie, przecież nie wiemy, czy dziewczynka żyje! No więc... Wiemy. Bo zaraz po jej porwaniu dostajemy scenę z jej udziałem, kiedy to mała ma się całkowicie dobrze! Dopiero gdzieś pół godziny przed końcem filmu (a trwa on 90 minut!) ojciec nagle... Dostaje objawienia? Ciężko powiedzieć, w każdym razie zaczyna intensywnie szukać córki. Przyznam szczerze, że do samego końca nie miałam pojęcia, o co chodzi, ale w tym negatywnym sensie - to nie tak, że nie spodziewałam się takiego zwrotu akcji, po prostu brak jakichkolwiek sensownych podpowiedzi sprawia, że... Nie wiesz co się dzieje, nie wiesz dlaczego, nie wiesz po co i tak naprawdę cię to wcale nie obchodzi. Zwrot akcji jest bezsensowny, zachowanie postaci nielogiczne, nic się ze sobą nie wiąże, a jedyny ciekawy motyw (La Santa Muerte) jest niedostatecznie wyjaśniony i przez to też denerwuje. Aktorzy grają co najwyżej przyzwoicie, a podsumowaniem niech będzie fakt, że jedyną nominacją do nagrody dla tego filmu, była nominacja do Saturna za najlepsze wydanie DVD. 4/10 najwyżej, chyba nie warto tracić czasu.

Ode mnie to dzisiaj wszystko. Życzę wam miłego dnia, nocy, weekendu i samych dobrych filmów na waszej drodze!

środa, 11 stycznia 2017

"Sing" czyli trochę muzyki w bajkowej formie!

Witajcie!

Ludzki umysł pozostaje dla mnie wciąż tajemnicą nie do zgłębienia. No bo co myślą ludzie, którzy stają przy pustej kasie, kiedy trzy stanowiska od nich stoi kasjer zachęcająco się uśmiechając? I tak sobie stoją radośnie, patrzą na siebie, żadne się nie ruszy - kasjer, bo w tamtej kasie nie ma pieniędzy, a klient... No właśnie. Duma? Na zasadzie "ty przyjdziesz do mnie, płacę i wymagam"? Czy ktokolwiek wpadłby na pomysł stawania na przykład przy pustej kasie w Biedronce?

Ale dość tych rozważań filozoficznych o ludzkiej naturze! Dziś udało mi się obejrzeć "Sing" i aż się palę, aby wam o tym nieco opowiedzieć. Przyznam się szczerze, że kiedy pierwszy raz zobaczyłam zwiastun to... No cóż, nie byłam nastawiona optymistycznie - całość wydawała mi się głupawa, przekoloryzowana, o humorze raczej prymitywnym. Po kolejnym seansie reklamy (widzicie, w czasie wpuszczania sal jeden trailer masz okazję zobaczyć nawet pięć razy dziennie) uznałam, że w sumie może nie będzie tak źle? W kolejnych dniach dosłownie byłam zalana plakatami, spotami, zapowiedziami. WSZĘDZIE - w pracy, na przystankach, w internecie, w radio. Zaczęłam powoli spodziewać się w swojej lodówce koali i goryla...
Ale co mogę powiedzieć po seansie? Cóż... Na pewno bajka prezentuje się sympatycznie - koala Buster Moon kilka lat temu kupił teatr, jednak kapryśna publika nie chce już oglądać tradycyjnych spektakli i instytucja podupada. Buster wpada więc na genialny pomysł - ludzie kochają oglądać konkursy śpiewania, więc dlaczego by nie urządzić jakiegoś?! Przez pomyłkę nagroda rośnie do 100 tysięcy dolarów, więc na casting zgłasza się pół miasta. No i tu pojawiają się pozostali bohaterowie - goryl Johnny, syn gangstera, który marzy o śpiewaniu a nie okradaniu kolejnych banków, świnka Rosita, która jest matką dwudziestu pięciu małych prosiaczków, a do tego perfekcyjną panią domu, podśpiewującą do tej pory tylko podczas mycia naczyń, słonica Meena o wielkim głosie i jeszcze większym strachu przed wystąpieniami, niewielkich rozmiarów mysz Mike, posiadający za to olbrzymie ego i w końcu jeżozwierz Ash, której talent do tej pory tłumił jej chłopak. Oczywiście każde z nich ma swoje problemy, ale w kulminacji wszystko mija i dają najlepszy koncert świata, wszyscy pokazują się z wspaniałej strony, tęcze, kucyponyki, te sprawy.
Nie zrozumcie mnie źle - postaci są miłe, muzyka przyjemna (wykorzystano znane, popularne piosenki), głosy postaci całkiem fajne (zarówno w polskim dubbingu jak i w oryginale, o czym mamy okazję się przekonać podczas partii śpiewanych, bo są one wykonane przez oryginalnych aktorów... No przynajmniej większość, ale o tym za moment.), fabuła podnosząca na duchu... Ale... Cytując Meryl Streep z "Into the woods" "You're so... Nice! You're not good, you're not bad, you're just nice!" i to chyba stanowi dla mnie główny problem - tu nic się nie wyróżnia. Historia jest przewidywalna od początku do końca i tak naprawdę jeśli widziało się zwiastun... Widziało się wszystko. Pomysł jest ciekawy, ale chyba bardziej by mi się spodobał, gdyby wykorzystać go w filmie fabularnym, oczywiście po wycięciu typowych dla animacji elementów komicznych, postaci pobocznych. Główni bohaterowie są naprawdę ciekawi i można wczuć się w sytuację każdego z nich, ale przez to, że jest to bajka nie mają aż tyle czasu na rozwój. Na minus też zapisuję jedną rzecz - jak już wspominałam piosenki śpiewane są po angielsku, a głosu użyczają na przykład: Reese Witherspoon (jako Rosita), Seth MacFarlane (jako Mike) czy Scarlett Johansson (jako Ash). W wersji polskiej jedną z aktorek jest Ewa Farna, grająca właśnie Ash. Nie mam pojęcia, czy reszta obsady nie czuła się na siłach, żeby śpiewać, czy po prostu uznano, że skoro Farna jest piosenkarką to niech śpiewa... W każdym razie tylko i wyłącznie piosenka Ash została przetłumaczona i wykonana po polsku. Szczerze? . . . Dlaczego?! Taka niekonsekwencja razi, wkurza, jest niepotrzebna! Nie chodzi o to, że utwór jest zły, ale że przez zmianę języka robi wrażenie wepchniętego na siłę!
Podsumowując - mimo wszystkich tych wad bajka sprawiła mi frajdę, lubię śpiewać i doceniam utwory w przyjemnej dla ucha wersji. 7/10 i polecam, żeby samemu obejrzeć, choć nie sądzę, żebym powróciła do tego filmu.

W tym poście to wszystko, reszta wrażeń filmowych za chwilę!

poniedziałek, 9 stycznia 2017

"Quiz show" czyli dzień dobry!

Witajcie! Kłania się przed wami po raz pierwszy Kinomaniaczka. Ostatnio przyjrzałam się swojemu kontu na filmweb.pl i stwierdziłam, że moje życie ostatnio stało się jednym wielkim maratonem filmowym. Wystarczy odrobina wolnego od uczelni i od razu siadam, by obejrzeć kolejny film. W pracy też nie da się tego uniknąć, tak więc w cztery dni obejrzałam pięć projekcji, nowych i starych. Postanowiłam, że przeleję wszystkie swoje wrażenia, emocje w tego bloga - a nóż widelec komuś to pomoże? Albo ktoś odkryje w mojej opinii coś bratniego, bo sam miał dokładnie takie same odczucia? Chcę pisać nie tylko o najnowszych hitach kinowych, ale też filmach z lat '80 i '90, komentować najbliższe rozdanie Oskarów (na które już cieszę się, jak dziecko), opisywać wam swoje ulubione i zdecydowanie nielubiane produkcje. Pewnie co jakiś czas dostanie się też klientom kina, bo niełatwo o niektórych zapomnieć, a sporo anegdotek mam w zanadrzu.

Dziś po powrocie do domu stwierdziłam, że absolutnie odmawiam nauki - głowa już nie taka, kiedy człowiek od trzech dni nic tylko patrzył na wzory i czytał formułki. Idąc według mojej listy "Do obejrzenia" (która swoją drogą niedługo przekształci się w Mur Chiński...) wybór padł na "Quiz Show" z 1994 roku, wyreżyserowany przez Roberta Redforda. Szybkie zerknięcie na obsadę, dostrzegam nazwisko Ralpha Fiennesa, twarzyczka zaczyna się sama cieszyć. Wygodnie usadawiam się na łóżku, laptop na kolanach i akcja!

Prawdziwe historie zawsze mają to do siebie, że zastanawiamy się, na ile wiernie opowiadają rzeczywiste wydarzenia. Ciężko powiedzieć, czy cokolwiek jest tu podkoloryzowane, ale cała fabuła przedstawia się naprawdę realistycznie - w telewizji rekordy oglądalności bije teleturniej "21" polegający na wszechstronnej wiedzy uczestników, coś jak nasze "Jeden z dziesięciu". Nikt jednak nie zdaje sobie sprawy, że cały program jest ustawiony - producenci wybierają sobie mistrza, który od początku do końcu zna pytania, a kiedy nudzi się publiczności po prostu każą mu się podłożyć i wybierają sobie nową gwiazdę. Do teleturnieju zgłasza się Charles Van Doren (w tej roli Fiennes), który wydaje się być idealnym kandydatem na idola publiki - pochodzi z dobrej rodziny, jest wykładowcą na uniwersytecie, inteligentny, czarujący. Ma zastąpić Herberta Stempela (granego przez Johna Turturro), który przestał przyciągać uwagę. Charlie zgadza się zagrać, choć początkowo jego sprzeciw budzi niemoralne postępowanie producentów. Jednak nie jest pierwszym, dla którego pieniądze są ostatecznym argumentem... Stempel zaś jest rozgoryczony, poniżony i przede wszystkim wściekły - postanawia zgłosić cały proceder władzom.
Cała fabuła może nie jest specjalnie nowatorska czy nieprzewidywalna - bardziej skupia się na Charliem i jego rozterkach niż na faktycznym śledztwie w sprawie oszustwa - ale mimo wszystko film oglądało się naprawdę przyjemnie. Postaci są sympatyczne, historia  jest ciekawa, aktorstwo jest na przyzwoitym poziomie. Nie jest to obraz, który jakoś bardzo zapada w pamięć, ale myślę, że warto się z nim zaznajomić, choćby dla przemyśleń o sile telewizji i tym, jak łatwo jest zmanipulować ludzi za jej pomocą. No i cóż... Pozostaję wierną fanką Fiennesa i jego przeuroczego uśmiechu

i muszę przyznać, że wyjątkowo umilił mi ten film. Podobnie Turturro robi kawał dobrej roboty, grając mężczyznę zawiedzionego, nieco rozhisteryzowanego, żądnego zemsty. Przyznaję, że jest to moje pierwsze zetknięcie z tym aktorem, ale po takim pierwszym wrażeniu być może spróbuję go odnaleźć w czymś innym.
Moja całościowa ocena to "dobry", ot 7/10. Przyzwoity film do jednokrotnego obejrzenia.
Odmeldowuję się, pozdrawiam i życzę wam miłego wieczoru, dnia czy nocy, w zależności od pory, która zastała was nad tym postem. Do usłyszenia!