piątek, 29 grudnia 2017

"TRON" czyli nieco nieaktualny klasyk

Nie wiem, czy kiedyś o tym pisałam, ale jestem fanką "Doktora Who". Od kilku lat oglądam też stare serie (pierwsze odcinki pochodzą z lat 60.), tak więc przyzwyczaiłam się już do słabych efektów, tanich kostiumów i niezbyt bogatej scenografii. Można powiedzieć, że to ułatwiło mi przejście przez "TRON", który być może w 1982 roku robił wrażenie innowacyjnymi efektami, ale dziś wywołuje w tej sferze raczej nostalgiczny uśmiech politowania.
Kevin Flynn (Jeff Bridges) został zwolniony i okradziony ze swoich pomysłów. Od tej pory pragnie się zemścić, włamując się do bazy danych firmy swojego dawnego kolegi, mając nadzieję znaleźć tam dowody jego oszustwa. Podczas jednej z prób zostaje wciągnięty do własnej gry - świata w którym rządzi okrutny Program Główny (David Warner). Wraz z TRONem (Bruce Boxleitner) chcą zniszczyć Program i uwolnić wirtualny świat od dyktatury.
Przyznam szczerze, że rozumiem, dlaczego ten film uznawany jest za pewnego rodzaju klasyk kina sci-fi. Jak na swoje czasy, na pewno był nowatorski i innowacyjny - tak pod względem fabuły, jak i efektów. Mamy więc wchłonięcie człowieka do gry i programy z uczuciami - tematy, które dziś są podejmowane często i gęsto, choć dalej jest problem z przedstawieniem ich w sposób porządny. No i cóż... "TRON" też nie zrobił tego najlepiej. Szanuję ten film i szanuję pomysły jego twórców, ale... Cóż, przez pierwsze pół godziny ciężko jest się w ogóle w czymkolwiek połapać, ponieważ akcja przeskakuje między światem rzeczywistym, a wirtualnym. Kiedy wszystko jako tako się wyjaśnia, film przekształca się w ogromną platformówkę - kolejne sceny to poziomy, które przechodzą nasi bohaterowie w drodze do głównego bossa. No i cóż, taka konwencja, okay, ale... Po jakimś czasie to męczy, całość nie biednie specjalnie szybko i widz zaczyna się trochę nudzić. Na dzień dzisiejszy efekty nie robią wrażenia, choć, tak jak pisałam na wstępie, mnie one nie denerwowały, po prostu podeszłam do nich, jako do czegoś, co kiedyś było dobre, teraz już się zestarzało. Fabuła idzie dość klasycznie, od początku wiadomo, jak to wszystko się skończy i to też jest w sumie w porządku - to po prostu jeden z tych filmów, gdzie nie ma co się spodziewać zwrotu akcji.
Brakowało mi też mocniejszego akcentu w kwestii myślących programów. Z jednej strony mają one własne myśli i uczucia, z drugiej wierzą w swoich użytkowników prawie jak w bóstwa. Nasz bohater nawet przez sekundę nie dziwi się ich ludzkim zachowaniom, więc i widz szybko przestaje nad nimi rozmyślać, a wielka szkoda! Byłoby świetnie po raz pierwszy pokazać, jak reżyser wyobraża sobie taką ciekawostkę, a nie jedynie ją wrzucić i zostawić.
Krótko mówiąc - "TRON" to klasyk, który pokazał wątki dziś wielokrotnie powielane i odgrzewane w kinie sci-fi, ale... Nieco przestarzały klasyk. Ciężko się go ogląda, momentami trochę nudzi, gra aktorska nie powala (i w sumie nie ma się co dziwić, bo nie o to tu chodzi), a efekty dziś nie robią już kompletnie żadnego wrażenia. Można obejrzeć, jeśli jest się fanem gatunku, w innym przypadku... Cóż, może z ciekawości.

wtorek, 26 grudnia 2017

"Zakazany owoc" czyli bezpiecznie o kontrowersji

Wybierając komedię romantyczną chcemy raczej lekkiej historii ze szczęśliwym zakończeniem. Sądziłam więc, że tak będzie, kiedy włączyłam sobie "Zakazany owoc" - zabawnie, słodko, może odrobinę naiwnie, ale jednak z sensem i polotem. No cóż... Świat rozczarowuje, prawda?
Brian (Edward Norton) i Jake (Ben Stiller) są najlepszymi przyjaciółmi od dzieciństwa. Pierwszy z nich został katolickim księdzem, drugi - rabinem i razem głoszą chwałę Bożą, każdy na swój sposób i w swojej świątyni. Ich życie układa się spokojnie, aż pewnego dnia w mieście pojawia się ich dawna przyjaciółka Anna (Jenna Elfman). Piękna, bezpośrednia i pełna uroku kobieta od razu zwraca na siebie uwagę i doprowadza obu panów do szaleństwa... Z miłości.
Już sam zamysł na fabułę przywodzi mi na myśl bardziej dramat, niż komedię romantyczną i prawdę mówiąc, wydaje mi się, że scenarzysta pogubił się w pisaniu, nie będąc pewnym, czy chce stworzyć jedno, czy drugie. Początkowy, lekki nastrój szybko zostaje zburzony przez rozterki bohaterów, intrygi i tajemnice, które zaczyna się pojawiać między tą trójką i człowiek już nie wie, czy się śmiać, czy może przeżywać? Całość zwieńczona jest chyba najgorszym i najgłupszym zakończeniem, jakie tylko można sobie wyobrazić - pozwólcie mi powiedzieć tylko tyle, że prawdopodobieństwo leży i kwiczy w kącie, a całość wieńczy konkurs karaoke. Właściwie ten film to taki typowy średniak - ani ziębi, ani grzeje, obsada gra na niezłym poziomie, ale nie ma chyba sceny, która zapadłaby mi jakoś bardziej w pamięć. Sądząc po początku, to mógł być zabawny film, ale temat, który podjął, po prostu nie nadawał się do lekkiego podejścia. Naiwności jest za dużo, stanowczo też przesadzono z uproszczeniami, a zapomniano, że nie każdą sytuację da się rozwiązać w tak prosty i bezbolesny sposób.

sobota, 23 grudnia 2017

"I kto to mówi 3" czyli niespodziewany film świąteczny

Nie sądziłam, że tyle czasu zajmie mi zabieranie się do trzeciej (i ostatniej) część "I kto to mówi". Zawsze coś mi wypadało, było ważniejsze, uważałam, że to będzie już pewnie piąta woda po kisielu i może nie warto sobie zawracać głowy... Jednak nadszedł ten dzień i oto kończę moją krótką przygodę z tymi tytułami. Przy okazji odkrywając, że trzecia część ma zapędy do bycia filmem świątecznym!
Tym razem państwo Ubriaco nie sprawiają sobie kolejnego dziecka... Ale psa. A właściwie dwa psy, choć jest to o wiele więcej, niż mogą znieść. W dodatku James jest uwodzony przez swoją młodą i piękną szefową (Lysette Anthony), co doprowadza Mollie do szału. Może jednak magiczny czas świąt sprawi, że wszystko się jeszcze wyprostuje, a Mikey uwierzy w Świętego Mikołaja?
Można uznać, że to odgrzewany kotlet, ale powiem wam, że ten kotlet ciągle pozostaje smaczny. Może nie tak świeży i dobrze doprawiony, jak na samym początku, ale ciągle zjadliwy. Jest uroczo, dzieci są słodkie, Travolta i Alley ciągle tworzą słodką parę, a do tego dorzućcie sobie dwa psiaki, którym głosów użyczają DeVito i Keaton. To jeden z tych filmów, który w sumie nie robi większego wrażenia, ale gdyby leciał w telewizji, to zgodzilibyście się go obejrzeć nawet dziesiąty raz.
Czemu mówię, że jest też odrobinę świąteczny? Cóż, bo ciągle przewija się w nim wątek wiary w Świętego Mikołaja, a ponadto ostateczna akcja rozgrywa się właśnie w Wigilię. To trochę mało, ale zasypany śniegiem las i kolorowe sweterki sprawiają, że jakoś łatwiej wczuć się w święta, które przecież są już tuż za rogiem!
Z tej okazji Kinomaniaczka chciałaby życzyć wam zdrowych, wesołych i spokojnych świąt, spełnienia marzeń i zdrowego odpoczynku, który wszystkim nam się należy! Trzymajcie się ciepło i dajcie się choć trochę porwać magii tych dni!

piątek, 22 grudnia 2017

"Powrót do Montauk" czyli niemieckie kino w amerykańskim wydaniu

Niedawno, kolejny już raz, odbył się Festiwal Filmów Niemieckich. Nie jestem wielką fanką, czy znawczynią tego kina, ale uznałam, że to może być ciekawe doświadczenie, a zachęcona dodatkowo możliwością odrobienia w taki sposób zajęć na uczelni, postanowiłam poświęcić niedzielny wieczór na film Volkera Schloendorffa.
Max (Stellan Skarskard) to wzięty pisarz, który przyjeżdża do Nowego Jorku, by promować swoją najnowszą powieść. Towarzyszy mu partnerka, Clara (Susanne Wolff), która przez wiele miesięcy robiła wszystko, by rozreklamować przyjazd ukochanego i przygotować mu jak najlepszy grunt. Jednak Max pogrąża się we wspomnieniach o swoim romansie z piękną Rebeccą (Nina Hoss). Kiedy odnajduje dawną ukochaną, pragnie odbudować relacje z nią. Oboje są targani przez dawne uczucia, ale też rozsądek i późniejsze doświadczenia.
Jeszcze przed seansem na środek wyszedł pewien pan, który temu tytułowi zrobił taką reklamę, że moje oczekiwania (a tym samym i wymagania) podskoczyły co najmniej dwukrotnie. Miał to być subtelny obraz o przeszłości, wspomnieniach, ale też przemijaniu i radzeniu sobie z trudnościami. Kiedy zaczęłam ziewać po dwudziestu minutach, uznałam, że coś nie wyszło, ale stwierdziłam, że przecież wszystko jeszcze może się zmienić, a końcówka może mi wynagrodzić początkowy brak akcji. Cóż, przy końcu filmu błagałam jedynie o to, by całość się już skończyła.
To przykre, ale film zawodzi właściwie w każdy względzie. Zaczynając od maleńkich detali, a kończąc na tak ogromnych filarach, jakimi są bohaterowie i scenariusz - wszystko tu jest nużące i nijakie, za to próbuje na widzu wymusić "przejęcie się". Od razu przypomniał mi się "Manchester by the sea" - to ten sam sposób bycia "dramatycznym", kiedy zamiast realnych emocji osiąga się tylko wrażenie pretensjonalności i fałszu. Pierwsze, co mi się rzuciło w oczy, a irytowało okrutnie, to zbliżenia. Masa zbliżeń, cała ich tona, po prostu połowa filmu to zbliżenia - miałam wrażenie, że któryś z aktorów zaraz zacznie chuchać w obiektyw kamery. Wiem, że ten zabieg ma podkreślić emocje, ale... Problem w tym, że przy takich ujęciach twarze aktorów pozostawały nieruchome, a tym samym ciężko było mi zrozumieć, co to ma właściwie na celu - mam policzyć rozszerzone naczynka na twarzy pani Hoss? Brakowało mi też dobrej, podkreślającej nastrój muzyki czy efektownych zdjęć (tych ostatnich mamy okazję zobaczyć trochę w końcówce, kiedy to bohaterowie spędzają czas na oceanem) - czegoś, co dodałoby smaku surowej fabule. No i... Jak można kręcić film o Nowym Jorku, bez pokazywania Nowego Jorku? Całość nakręcona została w Berlinie i Poczdamie - z całym szacunkiem, ale po co w takim razie wpychano tam Stany?!
Ale - często chyba ostatnio powtarzam te słowa - największym moim zmartwieniem jest fabuła. Zupełnie nijaka, z niesympatycznymi i nielogicznymi bohaterami, momentami poprowadzona naiwnie i niedbale, sprawiająca, że człowiek ziewa przez większość czasu. Niektóre sceny są zupełnie niepotrzebne, bo nic nie wnoszą do całości, inne są rozwleczone w niebywały wręcz sposób. Sam Max to irytujący, wredny i po prostu zwariowany człowiek, którego ma się dość bardzo szybko, a oglądanie kolejnych minut z nim w roli głównej, to zwyczajna katorga. Jak mam polubić bohatera, kiedy to zwykły stalker, zdrajca i oszust? Jak zrozumieć jego uczucia, jego tęsknoty i poczucie odrzucenia, kiedy tak naprawdę uważam, że zasłużył na to wszystko, a jeszcze sama bym mu dorzuciła? Ciekawą postacią jest jego partnerka, Clara, jednak jest zupełnie zepchnięta na margines i ciężko ją scharakteryzować - a film trwa ponad półtorej godziny. Rebecca... Cóż, również jest nijaka. Wydaje się być w dodatku bohaterką tak niezdecydowaną, że staje się po prostu denerwująca - w jednej scenie mówi jedno, w następnej drugie, najpierw "tak", potem "nie"... Takich ludzi nie sposób traktować poważnie. Niestety, ale muszę też pomarudzić na dobór aktorów - o ile panie spisują się nieźle, to Stellan Skarskard tak bardzo nie pasował mi do tej roli, że to aż bolało. Po prostu - nie pasował, nie umiem tego inaczej określić. Każda scena z nim wypadała niewiarygodnie, nie było żadnej chemii między nim, a Niną Hoss (nie każcie mi wspominać tej nędznej sceny seksu, która dobiła ten film bardziej, niż cokolwiek innego). Po prostu czegoś tu brakowało.
Podsumowując? Nie podobało mi się, zdecydowanie nie. Brak logiki, brak emocji, niewiarygodni bohaterowie, artystyczna nędza - po prostu nie, przepraszam. I w sumie, to niewiele mnie obchodzi nominacja w konkursie Berlinale - nie jest to pierwszy raz, kiedy nie rozumiem takich wyróżnień i wcale nie mówię tu o Idzie.

niedziela, 10 grudnia 2017

"Czarownica" czyli baśń na opak

Jestem ogromnie przywiązana do oryginalnej disneyowskiej "Śpiącej królewny", dlatego gdy zobaczyłam zapowiedzi "Czarownicy", byłam zachwycona. Oczami wyobraźni widziałam już wyjaśnienia, które pokazują, jak Diabolina stała się podła i zła, zacierałam ręce i czekałam ze zniecierpliwieniem. Jakież było moje zdziwienie, gdy obejrzałam film i... Poczułam zawód i wściekłość.
W dawnych czasach królestwo ludzi graniczyło z krajem wróżek. Dwie rasy były tak różne, jak to tylko możliwe, jednak wydawać się mogło, że przyjaźń, która połączyła Diabolinę (Angelina Jolie) i Stefana (Sharlto Copley) jest szczera i silna. Niestety... Zdradzona Diabolina zmieniła się w okrutną i zimną czarownicę, która pragnie jedynie zemsty. Sposobność do tej nadarza się, gdy Stefanowi rodzi się córka - królewna Aurora...
Większość z nas słysząc "Disney", od razu myśli "magia, księżniczka, happy end". I patrząc na "Czarownicę" od tej strony, to wszystko tam jest. Genialne efekty, za pomocą których stworzono Knieję - absolutnie piękną krainę, która zapiera dech w piersiach kolorami i unoszącą się w powietrzu magią - sprawiają, że całość ma niezwykłą wartość estetyczną. Kostiumy i charakteryzacja... Cóż, tu wystarczy spojrzeć po prostu na Angelinę Jolie - wygląda niesamowicie, potężnie, piękne i groźnie zarazem. Problem zaczyna się, kiedy film zaczyna rozwijać swoją opowieść, a widz coraz wyżej podnosi brwi, nie wierząc w to, co widzi.
Bo niestety scenariusz jest tu największym problemem, którego nie udało się zatuszować niczym. Gdyby fabuła kończyła się w okolicach trzydziestej minuty, kiedy to Diabolina rzuca swoją słynną klątwę, to myślę, że mogłabym zostać fanką tej produkcji, a tak... No cóż. Wojna między ludźmi a wróżkami to temat ciekawy, zdrada Stefana wypada wiarygodnie i tak okrutnie, że doskonale możemy zrozumieć gniew i rozpacz Czarownicy. Nie takiego przedstawienia tej postaci się spodziewałam, ale to mi się podobało, zwłaszcza, że Jolie wypada w tej roli WYBITNIE, jest do niej zwyczajnie stworzona.
Ale im dalej, tym więcej mamy dziur i błędów, a także scenariuszowych bezsensów. Diabolina, która przecież pragnęła zabić Aurorę, nagle, zupełnie w niewyjaśniony sposób, zaczyna za nią chodzić, karmić ją i troszczyć się, niczym matka. Stefan, a więc król i ojciec, popada w niczym nieuzasadnioną obsesję, podczas której kompletnie obojętny staje mu się los córki, żony, królestwa. Czymś, czego znieść nie mogę, są wróżki. W bajce to miłe, kochane stworzenia, którym leży na sercu los Aurory, bo szczerze ją kochają (. . . Za moment dojdę do tej miłości, przysięgam). W filmie? To po prostu idiotki, na których tle błyszczy Diabolina. Nie mają żadnej wartości, ani nie są zabawne, ani nie wpływają na fabułę. Są, bo być musiały, ale wywołują jedynie niesmak. Sama Aurora jest miałka i nijaka, ale właściwie nie wymagałam po niej dużo - to w końcu Śpiąca Królewna, jedna z tych postaci, która nie kształtuje własnych losów. Całkiem ciekawie wypada za to wątek Kruka Diaboliny i muszę przyznać, że ta postać przypadła mi do gustu - Sam Riley i Jolie tworzą na ekranie świetną parę.
Obiecałam napisać kilka słów o miłości w tym filmie... To wątek, który chyba denerwuje mnie najbardziej. Jak wszyscy wiemy, Aurorę miał obudzić pocałunek prawdziwej miłości i tak jest nawet w filmie. Problem można ująć w jednym cytacie "Tutaj nie kocha jej nikt". Ta. Ani ojciec, ani wróżki, które wychowywały ją CAŁE ŻYCIE, nikt nie darzy jej głębszym uczuciem! To jest po prostu straszne, drażni i denerwuje. Zgadzam się też z tymi, którzy twierdzą, że "Czarownica" ma na siłę wepchnięte wątki feministyczne - w całym filmie nie ma ani jednego mężczyzny, który byłby porządny lub chociażby wartościowy (Devine to kruk, to się nie liczy!). Stary król to opętany władzą gbur, Stefan to zdrajca, a Filip to przygłup - cudownie, po prostu cudownie. To jest dokładnie taki wzór, jaki chciałabym przekazać kiedyś mojej córce.
Czy jednak filmu nie da się obejrzeć? Oczywiście, że się da. Jest piękny wizualnie, ma przyjemną muzykę, aktorzy są nieźli, Jolie jest genialna. Gdyby tylko ktoś na siłę nie starał się zmienić wszystkiego, to naprawdę by mi się podobało! Ale moje przywiązanie do bajkowej wersji jest tak ogromne, że każda minuta po pierwszych trzydziestu, rani moje serce. Jeśli nie jesteście tak wielkimi fanami, to prawdopodobnie "Czarownica" będzie dla was świetną rozrywką, jeśli zaś jesteście... Cóż, spróbujcie. Wydaje mi się, że warto się z tym filmem zapoznać, choćby dla Angeliny.

poniedziałek, 4 grudnia 2017

"Córka mojego kumpla" czyli zero realizmu

Jak to się dzieje, że kiedy trafiam na niszowe komedie, to nie kończy się to dobrze? Czy chociaż raz nie mogę znaleźć czegoś... Chociaż niezłego?!
Wallingowie (Hugh Laurie i Catherine Keener) i Ostroffowie (Olivier Platt i Allison Janney) mieszkają na przeciwko i są najlepszymi przyjaciółmi. Obie rodziny mają dzieci, wychowywały je razem, wpadają do siebie regularnie, spędzają razem święta - są nierozłączni i wydaje się, że nic nie jest w stanie ich poróżnić. Jednak, kiedy wraca córka Ostroffów (Leighton Meesters), a między nią a panem Walling nawiązuje się romans, więzi znikają i rozpoczyna się regularna wojna.
Nie dajcie się zwieść pozornie ciekawemu opisowi. Nie próbujcie sobie mówić "hej, to może być zabawne, pewnie wszyscy będą sobie robić kawały i ogólnie uprzykrzać życie!". Porzućcie też nadzieję, jeśli sądziliście, że będziecie mogli obejrzeć głęboki film, pełny przemyśleń nad szczęściem i moralnością. "Córka mojego kumpla" chyba miała być wszystkim tym, o czym napisałam wcześniej. Problem w tym, że ktoś tu chciał za bardzo i wcisnął dosłownie każdy możliwy wątek, równocześnie nie rozwijając w sumie żadnego. Mamy więc sześć głównych postaci (i dwie poboczne, gdyby wam jeszcze było mało), a każdą z nich niby oglądamy, ale na dobrą sprawę, pod koniec filmu o żadnej nie sposób powiedzieć nic. Och, czekajcie, kłamałam. O każdej można powiedzieć "JEST IRYTUJĄCA". Nie żartuję. Nie ma tu bohatera, który by mnie nie zirytował, bo każdy jest nijaki i/lub przerysowany, przez co staje się parodią któregoś ze schematów. Nadopiekuńcza matka-kontrolerka? Proszę bardzo. Wiecznie niezadowolona księżniczka? Zapraszamy. W końcu buntowniczka, która sama nie wie, czego chce? OCH BŁAGAM.
Tego filmu nie ratuje nic. Obsada spisuje się co najwyżej przeciętnie, fabuła jest nudna, wątki prowadzone są bez pomysłu, postaci denerwują. Ale wiecie co? Najgorsze, absolutnie totalnie najidiotyczniejsze, jest zakończenie. Zakończenie, które wpycha wszystko w jedną scenę, po czym rozwiązuje CALUTEŃKI konflikt w najgłupszy możliwy sposób! Realizm, który przez cały film dogorywa gdzieś w kącie, tutaj umarł nieodwołalnie. Mimo wszystko nie będę spoilerować, ale... Uwierzcie, nie warto zapoznawać się z tym filmem. Nie wnosi absolutnie nic, a jedynie irytuje przez te marne 90 minut.

"Coco" czyli miłość po hiszpańsku

Kolejna animacja Pixara była dostatecznym powodem, by na chwilę oderwać się od studiowania i wybrać do kina. Mając dobre wspomnienia po "Vaianie", spodziewałam się wiele, zresztą wobec Disneya i Pixara moje oczekiwania chyba tylko stale rosną. Pierwsze zwiastuny nie zachęcały mnie jakoś specjalnie, ale mimo to twardo stwierdziłam "Idę!". Co z tego wynikło?
Miguel wychowuje się w rodzinie z tradycjami... Szewskimi. On sam zaś nie dostrzega piękna w butach, a raczej w muzyce, która w jego domu jest zakazana. W Dzień Zmarłych po raz pierwszym chłopiec wyłamuje się i pragnie zagrać na placu swego rodzinnego miasta. Niechcący dostaje się do świata umarłych, a by wrócić musi otrzymać błogosławieństwo od któregoś z członków swojej licznej rodziny. Miguel nie ma zamiaru poddać się i pragnie je otrzymać od swojego dziadka - wielkiego muzyka...
Oglądając animację oczekuję nie tylko dobrej zabawy, ale też morału, humoru na poziomie (nie, nie bawią mnie żarty o kupie, przepraszam) i przyjemnych bohaterów, którym mogę kibicować. "Coco" ma to wszystko. To bajka o niesamowitym klimacie, pokazująca odrobinę Meksyku i jego kultury, która zabiera widza w zupełnie nowy, niezwykły świat. Miguel to taki chłopiec, z którym można się utożsamić, choć część jego zachowań dorośli będą oglądać z przymrużeniem oka, mając jednak na względzie jego wiek. Za to film nadrabia postaciami drugoplanowymi - martwa część rodziny Miguela jest po prostu CUDOWNA, Hector jest przesympatyczny, a pies Dante nieraz sprawi, że się uśmiechniecie. Choć całość wygląda na pozór lekko, to kryje w sobie poboczne wątki, które na koniec łączą się w całość i sprawiają, że łzy same cisną się do oczu.
Tym razem Pixar postawił na muzykę, której zawsze w ich bajkach było jak na lekarstwo. Nie mam pojęcia dlaczego, ale ten soundtrack od piątku nie wychodzi mi z głowy, ciągle nucę to jedną, to drugą piosenkę - mimo, że są proste, to zapadają w pamięć. I wiecie co? Naprawdę przyjemnie się ich słucha, a charakterystyczny styl, w którym są utrzymane, doskonale komponuje się z całością filmu.
No i animacja. Jako człowiek, który musiał nauczyć się anatomii (. . . Dlaczego ja sobie o tym przypominam) naprawdę doceniam absolutnie cudowny model szkieletu ludzkiego. Te różnice w czaszkach, budowie, szerokości klatki piersiowej, no przecież to jest przepiękne! Cała Kraina Zmarłych jest zrobiona z najwyższą dbałością, szczegóły, kolory, to wszystko zapiera dech w piersiach. Z roku na rok jestem coraz bardziej rozłożona na łopatki tym, jak cudownie da się to wszystko zrobić.
Podsumowując? Polecam "Coco" z całego serca, bo ta animacja jest po prostu cudowna. Można się naśmiać i napłakać równocześnie, a po seansie ma się takie miłe uczucie nadziei. Świetne opracowanie tematu śmierci, tęsknoty i wspominania bliskich. Wytwórnio Pixar, chylę czoła.

wtorek, 28 listopada 2017

"Praktykant" czyli potęga doświadczenia

Kiedy mózg staje się papką dobry, przyjemny film jest jak łyk świeżego powietrza po wyjściu z autobusu pełnego ludzi - niezbędny. Dziś zapraszam was na "Praktykanta".
Ben (Robert De Niro) nudzi się na emeryturze. Aktywny mężczyzna nie ma zamiaru kłaść się już do grobu, postanawia więc zaaplikować do prężnie rozwijającej się firmy. Zostaje przydzielony do samej właścicielki - wiecznie zapracowanej Jules (Anne Hathaway). Zderzenie dwóch światów może być katastrofą, a może tę dwójkę sporo nauczyć...
Anne Hathaway zawsze będzie mi się kojarzyła z "Diabeł ubiera się u Prady" i w sumie filmu w tej konwencji się spodziewałam. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że grana przez nią Jules nie jest wiedźmą z piekła rodem, ale sympatyczną, choć trudną osobą, o wielkich ambicjach, ale - niestety - nierozciągliwej dobie! A Ben to emeryt z klasą, nie bojący się nowych wyzwań, a w pełen uroku i mądrości, płynącej z doświadczenia! Z takimi bohaterami każdy film byłby ciekawy. "Praktykant" okazał się dużo mądrzejszy, niż na początku sądziłam - mówi nie tylko o spełnianiu marzeń, ale także o poświęceniu, umiejętności wybaczania czy przyjmowania pomocy. Z pośród ostatnich komedii to jedna z tych, która podobała mi się najbardziej i chętnie do niej wrócę. Ma przyjemny klimat, ciekawą fabułę (może odrobinę przewidywalną, ale nadrabia humorem i urokiem), dobrą obsadę (De Niro wypada świetnie, a Hathaway ani trochę mu nie ustępuje, oboje tworzą naprawdę świetny duet) i fantastyczny humor. Wiele gagów jest tak naturalnych, że naprawdę jestem w stanie w nie uwierzyć - to realne sytuacje, które potrafię sobie wyobrazić w swoim codziennym życiu. Jeśli szukacie filmu, który nie obrazi waszej inteligencji, pokaże ciekawe połączenie dwóch pokoleń, a do tego trochę rozbawi a trochę wzruszy, to polecam ze szczerego serca "Praktykanta"!

sobota, 18 listopada 2017

"Siódmy syn" czyli fantasy o nędznym zapleczu

Przysięgam - po tym tytule daję sobie spokój z młodzieżowymi filmami (przynajmniej na jakiś czas)!
Dawno temu mistrz Gregory (Jeff Bridges) pokonał najpotężniejszą z czarownic - Mateczkę Malkin (Julianne Moore). Jednak zlitował się i nie zabił jej. Ten ludzki gest sprowadził na niego po latach problemy, bowiem Malkin poprzysięgła zemstę i potężniejsza niż kiedykolwiek zamierza pogrążyć cały świat w mroku. Młody Tom (Ben Barnes) - siódmy syn siódmego syna, obdarzony potężną mocą - zostaje czeladnikiem Gregory'ego i pragnie pomóc mu w pokonaniu wiedźmy. Na jego drodze staną nie tylko ciężki trening, ale też młoda Alice (Alicia Vikander)...
Kiedy zaczęłam seans od razu przyszedł mi na myśl "Eragon" i to skojarzenie pozostało ze mną do samego końca. Tu też był pomysł - całkiem ciekawy, może nie wybitny, ale niezły - były możliwości, ale lenistwo, niedoróbki i ogólna słabizna kompletnie go zniszczyły. Cała akcja leci na łeb na szyję, brakuje mądrych, ważnych i powolnych scen, które nieco by balansowały to całe szaleństwo. Mamy wątek miłosny wyjęty zupełnie z czarnej dziury - uczucie pojawia się nagle, z nikąd, wyjaśnione jest pokrętnie jakimś "przeznaczeniem", ale na dobrą sprawę nikt w sumie nie wie, czy w to wierzyć czy nie. Same realia świata nie są właściwie przedstawione - ani nie wiadomo gdzie, ani w jakich czasach, ani dlaczego, krótko mówiąc, nic. Nie wiemy też za bardzo skąd się biorą czarownice, czym jest osławiony Mrok... Wiecie co, w ogóle nic nie wiemy. Pełno w tym wszystkim fabularnych dziur i uproszczeń - pewne rzeczy się dzieją, a jak scenarzysta nie ma pomysłu jak je wyjaśnić, to robi to MAGIĄ. Po dwudziestu minutach to męczy, po czterdziestu drażni, a po godzinie doprowadza do szału.
Obsada byłaby tu ogromnym plusem, gdyby nie fakt... Że Jeff Bridges chyba chciał za bardzo. W sumie nie rozumiem, dlaczego nagle zaczął seplenić, to nie jest nijak uzasadnione, ale okay, przeżyłabym... Gdyby cała jego postać nie była tak okropnie groteskowa. To ten typ postaci, której się po prostu nie lubi, mimo, że powinno się jej kibicować. Barnes i Vikander wypadają nijako - zarówno we wspólnych, jak i indywidualnych scenach - i szczerze mówiąc to ich bohaterowie są tak nudni, że to aż boli. Dużo sobie obiecywałam po Alice, bo to była osoba z potencjałem - młoda wiedźma, która chce zerwać z tradycją, wyzwolić się spod wpływu matki i ciotki... Ale to było tak potwornie miałkie! Nie mam pojęcia dlaczego, po prostu wyszło to źle! Jedyną aktorką, która jakoś to wszystko trzyma w kupie jest Julianne Moore, ale nawet ona nie jest w stanie podtrzymać całego filmu.
Ogólnie to "Siódmy syn" jest marnym fantasy, które można spokojnie ominąć i nie marnować na nie czasu, bo nie ma w nim właściwie niczego oryginalnego czy ciekawego. To taki "Eragon", tylko chyba boli trochę mniej.

poniedziałek, 13 listopada 2017

"Dziewczyna warta grzechu" czyli komedia w stylu Allena

Chciałam na moment odpocząć od kina dla nastolatków, ale nie miałam ochoty na ciężkie klimaty. Postawiłam więc na komedię, lekką, przyjemną, z całkiem ciekawą obsadą. I co mi z tego przyszło?
Reżyser Arnold (Owen Wilson) przyjeżdża do Nowego Jorku i zamawia sobie dziewczynę do towarzystwa. Po przyjemnym wieczorze mężczyzna proponuje pięknej Isabelli (Imogen Poots), że da jej trzydzieści tysięcy dolarów, jeśli tylko zrezygnuje z tej pracy i zajmie się spełnianiem swoich marzeń. I cała historia zakończyłaby się pewnie szczęśliwie, gdyby Isabella nie zjawiła się kilka dni później na przesłuchaniu do sztuki, którą reżyserować ma Albert, a w której grać ma jego żona (Kathryn Hahn). Zazdrosny o nią dawny kochanek (Rhys Ifans) wyczuje sytuację i spróbuje odzyskać jej względy, zaś w całą sytuację wmiesza się nie do końca normalna pani psycholog (Jennifer Aniston)...
Przyznam szczerze, że nie rozumiem, co ludzie widzą w filmach Woody'ego Allena. Zazwyczaj są dla mnie mało zabawne, postaci irytują niemożebnie i ogólnie dostaję po nich depresji (a podobno to komedie, więc chyba coś nie działa). Powinnam więc chyba dokładniej przyjrzeć się plakatowi "Dziewczyny", bo może wtedy nie uznałabym "och tak, na pewno na tym będę się świetnie bawić".
Fakt faktem, że nie było tak źle, jak mogłabym się tego spodziewać. Humor jest mocno sytuacyjny i polega głównie na zamyśle "komedii omyłek", w której każdy zna każdego, ale w sumie to o tym nie wie. Wszystkie postaci, mniej lub bardziej, są ze sobą połączone i stąd właściwie wynika większość zabawnych sytuacji. I o ile na początku to faktycznie ma sens i działa całkiem nieźle, tak potem... Robi się męcząco. Zbiegi okoliczności są wręcz niesamowite (bo przecież Nowy Jork to takie maleńkie miasto, nieprawdaż?! To całkowicie normalne, że wszyscy chodzą akurat do tej jednej, konkretnej knajpki!), a postaci z minuty na minuty robią się coraz bardziej irytujące. Właściwie nie ma takiej, której człowiek mógłby kibicować, bo każda z nich zachowuje się jak świnia lub oszołom, albo ewentualnie też dwa w jednym. Aktorsko wypada to też poniżej oczekiwań - jedynie Aniston trzyma poziom i gra konsekwentnie od początku do końca. Cała reszta może ten występ zaliczyć do typowych średniaków.
Czy polecam? Nie, w sumie to nie. Nie jest to film wybitny, właściwie nic nie wnosi i nie zapada w pamięć. Jeśli nawet lubicie klimaty filmów Allena, to chyba lepiej sięgnąć po oryginał, niż po tanią podróbkę.

sobota, 11 listopada 2017

"Wierna" czyli zupełne zaskoczenie

Kończę już moją przygodę z serią "Niezgodna", a robię to poznając ostatnią nakręconą część - "Wierną". Z tego co wiem umarły nie tylko plany kontynuacji, ale też pomysł na wydanie jej w formie serialu. Czy żałuję? O tym dowiecie się na koniec recenzji.
Tris i Cztery postanawiają pokonać mur i zobaczyć, co kryje się na obrzeżach Chicago. Żadne z nich nie domyśla się nawet, jak wiele niebezpieczeństw i tajemnic tam na nich czeka. Tym razem przyjdzie im zmierzyć się z układami dużo większymi, niż dotychczas, a ich uczucie zostanie wystawione na próbę. Czy zaufają sobie, czy też Tris wybierze inną drogę?
Ani "Niezgodna" ani "Zbuntowana" nie okazały się takimi hitami, jakich się spodziewano, dlatego też chyba reżyser postanowił coś zmienić. Całkowicie nowi scenarzyści postanowili zbudować tę historię w sposób odmienny od książki, nadać jej więcej dramatyzmu, mniej oczywistości i ogólnie chyba nieco ją "udoroślić". Czy im się udało? Cóż... Gdybyście mnie spytali to "Wierna" wyrosła na moją ulubioną część w całym cyklu. Nie dlatego, że jest dużo lepsza od swoich poprzedniczek, skąd! Ale właśnie dlatego, że nie jest tak okrutnie nastawiona na hołubienie Tris, dlatego, że wreszcie odgrywa tam rzeczywistą rolę ktoś poza nią! Caleb czy Christina, którzy przewijają się przez całą trylogię, są wreszcie realnymi osobami, które coś robią, mają jakieś swoje ideały, a nie jedynie są tłem. Problem w tym, że "Wierna" ma równocześnie całą masę logicznych błędów. Wymienianie ich tu nie ma sensu, bo narobiłabym wam spoilerów, ale uwierzcie - są tam, są głupie, są bardzo widoczne i ich wytłumaczeniem jest chyba tylko nieróbstwo i gapiostwo ludzi, którzy nad tym filmem pracowali. Widać też braki w budżecie - super zmodernizowany, pełen futurystycznych technologii świat jest... Em, mocno nijaki to dość łagodne określenie, ale zostańmy przy nim. Mało jest nowych, ciekawych lokacji, a wszystkie wnętrza wyglądają właściwie tak samo.
Towarzyszy nam też problem, nad którym znęcam się już trzeci raz, ale co mi tam - dorośli są idiotami, a nastolatka jest w stanie ich wszystkich rozwalić siłą swojej zajebistości. Błagam, to naprawdę przestaje być śmieszne, a zaczyna być żałosne. Nikt nigdy nie przewiduje, że Tris zachowa się tak, a nie inaczej i wszyscy dają się zaskoczyć jej hiper umysłowi i zdolnościom - ILE MOŻNA?! Rozwiązywanie każdego konfliktu w ten sposób jest zwyczajnie nudne!
No i cóż, film jest po prostu przewidywalny - ma na tyle mało postaci, że od razu wiadomo, jaką rolę zagra każda z nich. Peter znowu jest zdrajcą (a Tris i Cztery znowu mu na to pozwolą, mimo, że mogliby się w końcu czegoś nauczyć... I wiecie co? To nawet nie jest spoiler, nikt mi nie powie, że po obejrzeniu "Niezgodnej" i "Zbuntowanej" sam by tego nie przewidział), Tris ratuje świat, Cztery kłóci się z matką, tak do znudzenia.
Jednak czy obejrzałabym kontynuację? . . . Może to dziwne, ale tak. Nazwijcie mnie masochistką, ale jestem ciekawa, jak scenarzyści dokończyliby swój pomysł, który - w odróżnieniu od tego z książki - nie był nawet taki zły. Myślę, że gdyby reżyser dostał więcej pieniędzy, to druga część "Wiernej" wypadłaby nie najgorzej... Jednak skoro taki film nie powstanie, z ulgą zostawiam tę trylogię i odznaczam ją na liście "do obejrzenia" jako zaliczoną.

wtorek, 7 listopada 2017

"Zbuntowana" czyli tak wiele a tak nudno

Przyszedł czas na "Zbuntowaną". Lękałam się tego seansu, bo ciągle w głowie miałam wspomnienia z czytania książek, ale mówiłam sobie "zobaczysz, nie będzie tak źle, na pewno reżyser i scenarzysta się postarali pewne rzeczy usunąć...". No i faktycznie "aż tak źle" nie było.
Po walce w Erudycji Tris wraz z Cztery uciekają do kwatery Serdeczności, gdzie chcą się schronić przed polującą na nich Jeanine. Szybko okaże się jednak, że nie dane jest im uciec od problemów, bo te dopadną ich wszędzie... Konflikt między frakcjami narasta, we wszystko wmieszają się Bezfrakcyjni, a wszystkiemu zaradzić może tylko Tris...
Muszę przyznać, że w tym filmie doceniłam fakt, że nie mamy wglądu w myśli głównej bohaterki. Można powiedzieć, że dzięki temu w ogóle przetrwałam ten film, bowiem Tris bez swoich przemyśleń jest co prawda irytująca i nudna, ale nie aż tak nieznośna. "Zbuntowana" właściwie niczym się nad "Niezgodną" nie wybija - dalej jest nużąca, dalej koncept jest głupi i naiwny. W tej części dostajemy jednak niezwykłe nagromadzenie wydarzeń. To znaczy dzieje się, dzieje się dużo, ale każdy wątek jest jakby ucięty w połowie.
Na samym początku nasi uciekinierzy znajdują chwilę ukojenia w Serdeczności. Swoją drogą... To frakcja, którą upchnięto zupełnie na marginesie. Kojarzycie, co z Hufflepuffem zrobiła J.K.Rowling? Więc tak działają Serdeczni. To misie-pysie, które nie uznają przemocy, do każdego się uśmiechają i właściwie, to nie podejmują żadnego działania, bo tacy są "pacyfistyczni". LITOŚCI. To chyba najbardziej ograny schemat świata - młoda, odważna bohaterka próbuje przekonać dorosłych do działania. Było, było, było tyle razy, że nawet nie chce mi się przywoływać konkretnych przykładów.
Na szczęście nie dane nam długo napawać się tym powtarzanym do znudzenia motywem - Tris i Cztery muszą uciekać, trafiają na Bezfrakcyjnych, z nimi też specjalnie długo nie zostają, biegną do Prawości... I tak właściwie przez cały czas! Nie mamy czasu poznać nowych bohaterów, którzy są nam przedstawiani, bo od razu lecimy do kolejnej lokacji. Wydaje mi się, że warto by było choćby chwilę poświęcić na ukazanie nam tego - bądź co bądź - innego świata Chicago, zniszczonego przez wojnę i słabą sytuację ekonomiczną. Ale nieeee, po co! Lepiej poświęcić czas na ukazanie związku Tris i Cztery!
Swoją drogą, ten związek z części na część robi się coraz bardziej irytujący. Nie widać prawie, żeby ta dwójka rozmawiała, czy spędzała jakkolwiek czas. Jeśli już są razem to zapewniają się o swoim wielkim uczuciu lub całują. Szczerze...? To sprawia, że ciężko mi ich traktować jako poważnych ludzi. W ogóle biorąc pod uwagę, że Tris ma szesnaście lat, a w dodatku wiele jej zachowań to typowa poza zbuntowanej nastolatki, to traktowanie wydarzeń z tego filmu poważnie jest trudne. Mam uwierzyć, że nastolatka jest bardziej dorosła, dojrzała i ogólnie BARDZIEJ niż całe społeczeństwo? Że nikt wcześniej nie zdobył się na to, co ona robi właściwie bez żadnego problemu? Tris to typowa Mary Sue (wyidealizowana postać) - wszystko jej wychodzi, nikt nie jest tak inteligentny, błyskotliwy, niesamowity i ogólnie wyjątkowy. To drażniące, bo dodatkowo Woodley dalej, nic a nic, nie zmieniła swojej gry aktorskiej - jedna mina przez cały film, przez co każda silniejsza emocja jest kompletnie sztuczna.
Myślę, że bez podkładu w postaci książki, ciężko się ogarnąć w fabule "Zbuntowanej" - tak jest chaotyczna i nieskładna. Gdyby poprowadzić ten film wolniej, rozwinąć interesujące wątki (a naprawdę, tutaj jest ich kilka!) to może wyszłoby to lepiej, a tak... No cóż, nie bardzo.

sobota, 4 listopada 2017

"Jarhead: Żołnierz piechoty morskiej" czyli wojna bez jednego strzału

W trakcie tygodnia czasem też uda się znaleźć trochę czasu na obejrzenie filmu! Tym razem tytuł wybierał mój narzeczony (nie spodziewaliście się tego, widząc tytuł nawiązujący do wojny, prawda?). O dziwo jednak... Przeżyłam i to nawet pozytywnie zaskoczona!
Młody Anthony (Jake Gyllenhaal) wstępuje do piechoty morskiej, by zostać snajperem. Po szkoleniu, wraz z towarzyszami broni, trafia do Iraku, gdzie spędzi kilka miesięcy na pustyni. Jednak sytuacja okaże się dużo trudniejsza do zniesienia, niż wszyscy myśleli.
Jeżeli szukacie typowego filmu wojennego z ogromną ilością strzelanin, masą krwi i flaków... To radzę szukać dalej. Jeśli zaś nie przeszkadza wam nieco konfundujący humor, wydzierający się Jamie Foxx, czy Gyllenhaal biegający nago po pustyni przyodziany jedynie w czapkę Mikołaja... To koniecznie obejrzyjcie ""Jarhead". Ten film jest dziwny, ale to nie jest wcale jego wada - wręcz przeciwnie, dzięki temu jest inny i ciekawy. I przede wszystkim szczery. Pokazanie, co młodzi żołnierze robią, kiedy brakuje im bitki, a muszą siedzieć w stanie gotowości to pomysł wręcz genialny i dziwię się, że nie wpadł na niego nikt wcześniej (a przynajmniej ja nie miałam okazji tego zobaczyć). Mamy więc sytuacje mniej lub bardziej niecenzuralne i absurdalne, ale też kilka momentów, które poruszają serce. Widzimy, jak mężczyźni tęsknią za domem, jak zjada ich zazdrość i niepewność, kiedy dostają listy od żon, dziewczyn i kochanek. W końcu też dostajemy dowody na to, że takim ludziom naprawdę może odbić, kiedy za długo nie mają nic do roboty - i nikt mi nie powie, że to nie jest zrozumiałe, oni w końcu siedzą pół roku na cholernej pustyni! Generalnie to jestem naprawdę zaskoczona, że "Jarhead" mi się podobał, bo nie sądziłam, że tak będzie. Świetny jest dobór ścieżki dźwiękowej, niektóre piosenki pasują po prostu idealnie. Podobają mi się zdjęcia - płonąca ropa naftowa tworzy tak niezapomniane wrażenie, że to po prostu trzeba obejrzeć. Aktorstwo... Może nie powiedziałabym, że jest wybitne, ale Gyllenhaal jest okay, Foxx gra świetnie, a całość łączy się naprawdę dobrze, czego chcieć więcej? Jeśli chcecie zobaczyć film, który was zdziwi, ale równocześnie poruszy i dostarczy jakiś prawdziwych i nie pompatycznych informacji o wojnie to zachęcam.

Ps. Wiem, że film ten ma jeszcze dwa kolejne sequele, ale... Pozwólcie, że sobie tego nie zrobię i nie będę psuć sobie wrażeń.

wtorek, 31 października 2017

Top 10 filmów na Halloween

Dziś Halloween! To święto wzbudza coraz większą sympatię i zachwyt, nie tylko wśród najmłodszych. A zastanawialiście się kiedyś, jakie filmy pasują do tego specyficznego dnia? Dziś Kinomaniaczka przedstawia - Top 10 najlepszych filmów do obejrzenia w halloweenowy wieczór!

10. Czarownice z Eastwick
Nie pytajcie mnie dlaczego, ale ten film uwielbiam odkąd skończyłam dziesięć lat. Ma w sobie magię czarnej komedii i filmu fantasy i zasadniczo nie jest nawet straszny, ale... Kojarzy mi się z Halloween. Historia trzech kobiet, które zakochują się w tym samym mężczyźnie, a po związaniu się z nim odkrywają w sobie tajemnicze moce, to opowieść tak samo kusząca, co zabawna i niepokojąca. Wydaje mi się, że jego klimat idealnie pasuje do Nocy Duchów, kiedy to wszystko jest możliwe.






9. Sklep dla samobójców
Francuska animacja o smutnym świecie również nie jest typowo halloweenową pozycją. Jednak uwielbiam fakt, że jest taka... Ironiczna, mroczna, inna! Państwo Mishima i Lukrecji prowadzą tytułowy sklep dla samobójców, w którym sprzedają wszystko, co może pomóc człowiekowi przenieść się na tamten świat - liny, noże, broń palną, trucizny... Ich interes naprawdę dobrze się kręci, do czasu aż ich najmłodszy syn zaczyna się uśmiechać i tym samym, rozweselać klientów! Niecodzienna rodzina musi się uporać z tak okrutną anomalią i poradzić sobie z konfliktami między sobą. Naprawdę lubię tę bajkę i uważam, że Halloween to dobra okazja, by się nieco z tym chorym światem zapoznać.

8. Frankenweenie
Historia o współczesnym, młodocianym Frankensteinie, który z miłości do ukochanego psa postanawia go ożywić, to zwieńczenie trylogii Burtona. Piękna opowieść o miłości i przywiązaniu jest utrzymana w klimacie przyjemnej animacji, a jednak jej temat jest dość... Przerażający. Mowa wszak o ożywianiu zwłok! Czy to nie jest idealny film na Halloween? Moim zdaniem tak.









7. Rogi
Choć sam film uważam za mocno średni, to sądzę, że świetnie wpasowuje się w ten mroczny klimat Święta Duchów. Ig Perrish budzi się tuż po rocznicy śmierci swojej ukochanej i odkrywa na głowie rogi. Dają mu one moc zmuszania ludzi do mówienia prawdy i robienia niecnych i lubieżnych rzeczy. Mężczyzna chce je wykorzystać, by dowiedzieć się kto zamordował jego dziewczynę i dlaczego musiała zginąć.
Diabelskie nawiązania, węże, ogień, piekło, morderstwo i tytułowe rogi - wszystko to odkrywa przed nami demoniczną stronę Halloween. Jeśli się nie widziało to może warto?


6. Gnijąca Panna Młoda
O tym cudzie animacji już się wypowiadałam, tu ograniczę się do uzasadnienia, dlaczego moim zdaniem to dobra opcja na Halloween. Przede wszystkim klimat - mroczna animacja, niby zabawna, ale jednak utrzymana w lekko przerażającym tonie to propozycja dla tych, którzy nie lubią się do końca bać, ale chcą mimo to obejrzeć coś, dzięki czemu ciarki przejdą im po plecach. Jeśli jesteście takimi osobami, to ten film na pewno wam się spodoba w ten wieczór.







5. Kobieta w czerni
Młody adwokat przyjeżdża do miasteczka, by uporządkować sprawy zmarłej wdowy. Szybko odkrywa, że w domu dzieje się coś, o czym nikt dokoła nie chce z nim rozmawiać. To na jego barkach spocznie odkrycie, co takiego nawiedza miasteczko. A Kobieta w czerni nie zostawi go w spokoju...
Kolejny film, który - mimo, iż nie wybitny - w moim mniemaniu wpasowuje w klimat. Jest mrocznie, jest tajemniczo, jest ciekawie. Nie ma krwi i flaków, za to jest właśnie niesamowite działanie na psychikę. Do obejrzenia.



4. Koralina i tajemnicze drzwi
To Top obrodziło w animacje... Jednak Koralina jest najbardziej chorą i psychodeliczną z nich wszystkich. Historia dziewczynki, która przechodzi do innego wymiaru, by tam spotkać Drugą Mamę, pragnącą zawładnąć jej duszą... No nie powiecie mi, że to nie brzmi strasznie. Osobiście boję się wrócić do tego tytułu, ale wydaje mi się, że Halloween to doskonała okazja, by to zrobić. Ewentualnie na pierwszy seans też się nada. Proponuję zgasić światło i szczelnie okryć się kołdrą, bo to naprawdę może zaboleć.






3. Omen
Klasyczny horror, który dalej się nie zestarzał. Jest początkiem wielu motywów, kultową opowieścią o synu Szatana, diabolicznym dziecku, które mimo niewinnego wyglądu kryje w sobie wielkie zło. Czego więcej oczekiwać w ten zimny, październikowy wieczór?










2. Miasteczko Halloween
Dla bardzo wielu moich znajomych bez Miasteczka Halloween nie istnieje. Choć tak naprawdę nie opowiada o tym święcie to jest z nim blisko związane i... Co tu wiele mówić, to Burton i Disney w duecie - jest zabawa, jest trochę strachu, są cudowne piosenki i niesamowity klimat, który pozwala pożegnać się z Halloween i powitać nadchodzący czas Bożego Narodzenia!









1. Halloween 
Sami powiedzcie - czy może być coś bardziej halloweenowego niż opowieść o mordercy, który akurat w tę szczególną noc ucieka ze szpitala psychiatrycznego, gotów zabijać? Moim zdaniem nie. I o ile nie widziałam całego cyklu (tylko pierwsze trzy części) to pierwszą spokojnie mogę polecić do obejrzenia samemu, po ciemku i ze słuchawkami na uszach. Gwarantowane wrażenia grozy.



To ode mnie już wszystko dzisiaj. Mam nadzieję, że wam ten wieczór mija lepiej niż mnie i przynajmniej dobrze się bawicie. A jeśli spędzacie go sami i zastanawiacie się właśnie, co obejrzeć... Cóż, właśnie otrzymaliście dziesięć świetnych propozycji! Trzymajcie się!

niedziela, 29 października 2017

"Niezgodna" czyli frakcja ponad pokrewieństwem

Ech... Długo się zabierałam za serię "Niezgodna". Już sporo czasu minęło, od kiedy przeczytałam książki, ale ciągle pamiętam, jaką niechęć we mnie budziły. Jednak uznałam, że dobrze będzie obejrzeć filmy - na świeżą głowę (bo, szczerze mówiąc, wiele wydarzeń zatarło mi się w pamięci), starając się podejść do wszystkiego na chłodno. Co prawda cała seria nie została zekranizowana (serial, mający opowiadać o wydarzeniach z "Wiernej" dalej nie jest potwierdzony), mimo to uznałam, że rozpocznę oglądanie właśnie teraz.
Chicago, nieokreślona przyszłość. Społeczeństwo odgrodzone jest od świata murem i podzielone na frakcje. Przynależność do nich jest związana z charakterem danej osoby - do Erudytów należą inteligentni i rządni wiedzy, Serdeczność zrzesza dobrych i życzliwych, Nieustraszeni to ludzie pokonujący swoje lęki i odznaczający się odwagą, Prawi przede wszystkim cenią szczerość, zaś Altruiści żyją skromnie i myślą głównie o innych. To właśnie Altruizm jest rodzinną frakcją Beatrice (Shailene Woodley), jednak dziewczyna nie czuje się w niej dobrze. Kiedy jej testy wychodzą niejednoznacznie, odkrywa prawdę o sobie - jest Niezgodna, nie da się jej zamknąć w jednej, konkretnej frakcji. Decyduje się dołączyć do Nieustraszonych, gdzie poznaje nową przyjaciółkę Christinę (Zoe Kravitz) i przystojnego instruktora Cztery (Theo James). Od tej pory Tris będzie musiała zmierzyć się z własnymi słabościami, a także ukryć fakt o swojej Niezgodności...
Ten film, jak i cała historia w ogóle, ma kilka problemów, ale największy to zwyczajna głupota fabularna. Drodzy czytelnicy, pomyślcie chwilę - czy da się wasz charakter określić jednym słowem? Nie bardzo, prawda? Od kiedy to odwaga zaprzecza inteligencji, a ktoś szczery nie może być równocześnie bezinteresowny? Człowiek to istota złożona i nie da się jego osobowości zamknąć w jednej cesze, spośród pięciu do wyboru. Sam zamysł jest po prostu idiotyczny. Mamy uwierzyć, że ludzie godzili się na coś takiego, ba, uważali za normalne bycie tak "nieskomplikowanymi"? Całe społeczeństwo winno się składać z Niezgodnych jednostek. Do tego dorzućcie fakt, że od samiutkiego początku wiemy, kto jest dobry, a kto zły - żadnych zaskoczeń, żadnej głębi psychologicznej postaci. W tej części bliżej poznajemy trzy frakcje i właściwie z każdą z nich mam problem.
Erudycja to frakcja inteligentnych naukowców, która szczyci się swoim logicznym podejściem do wszystkiego. To oni są tymi Złymi - chcą przejąć władzę, zagarnąć wszystko dla siebie. Już w pierwszych minutach filmu się tego dowiadujemy, to nawet nie jest spoiler! Każda zła postać tego filmu jest, bądź była, Erudytą i to jest po prostu śmieszne. Mam uwierzyć, że - znowu - cała frakcja ma jeden pogląd? Są połączeni wspólnym mózgiem? Nie ma nikogo, kto by wziął na bok panią Winslet (tak, Kate Winslet tu gra. Minęły trzy lata od premiery filmu, a ja dalej jej tego nie wybaczyłam) i powiedział "kochana, przeginasz"? Fabularnie Erudycja istnieje tylko po to, by nasza heroina miała z kim walczyć i na czyim blasku lśnić (. . . Poczekam jeszcze z wyżywaniem się na Tris). Wyobrażam ją sobie jako miejsce, w którym co wieczór odbywa się konkurs mrocznego śmiechu i przyznawania sobie punktów za mroczne uczynki. Inteligencja została tu synonimem nieczułości, a chyba nawet dziecko wie, że to nie wygląda w ten sposób.
Altruizm - rodzinna frakcja Tris, o której - żeby było śmieszniej - nie wiemy zbyt wiele. Widzimy poświęcających się i pomagających bezinteresownie ludzi, ale nie znamy ich motywacji. Tak na dobrą sprawę, to Altruizm kompletnie nie ma sensu - NIKT nie jest w stanie całe życie poświęcać się dla innych i rezygnować z siebie. Altruiści odrzucają wszelkie wygody i luksusy - w imię czego...? Dlaczego nie wolno pomagać innym i równocześnie mieć ładnej fryzury? To taka frakcja, która została chyba wprowadzona po to, by pokazać, jak bardzo stłamszono naszą bohaterkę, by szara myszka mogła wyjść z kokona w nowej Nieustraszoności. Mogłaby lubić Altruistów, ale tak naprawdę prawie ich w filmie nie ma, a kiedy już są... To totalnie nic nie robią. To taki paskudny zapychacz, który właściwie nie jest szkodliwy, ale irytuje.
Nieustraszeni, czyli nasi protagoniści, wymarzona frakcja Tris.
. . .
UGH, od czego mam zacząć!
Ci ludzie powinni być odważni, ale też lojalni i porządni - założenie jest takie, że jest to frakcja policyjna, wojskowa, dbająca o porządek w mieście i bezpieczeństwo obywateli.
Ale jak to często bywa w tworach dla młodzieży, założenia sobie, a praktyka sobie. W praktyce Nieustraszeni to frakcja idiotów. Poważnie mówię. To ryzykanci, dzieciaki, które "odwagę" pojmują jako "brak strachu i robienie masy głupich rzeczy tylko dla zabawy". Skakanie do pociągu, rzucanie się w przepaść, nałogowe robienie sobie tatuaży - to wszystko ma świadczyć o odwadze, rozumiecie. No więc nie, nie świadczy, świadczy o tym, że członkowie tej frakcji to niewyrośnięte dzieci, które wiecznie muszą innym udowadniać, jak bardzo są cool.
Poznęcałam się (z sadystyczną przyjemnością, przyznaję) nad światem przedstawionym. Czas opowiedzieć wam trochę o bohaterach.
Powiedzmy to głośno i wyraźnie - nie znoszę Tris. Wielkim plusem filmu jest fakt, że nie mamy dostępu do jej myśli, które w książce doprowadzały mnie do białej gorączki. Jednak odstawmy na bok to, co pamiętam o książkowej bohaterce - jak wypada w filmie?
Nijako. Zupełnie, autentycznie nijako. Wszystkie decyzje, jakie podejmuje, wydają się być wyjęte zupełnie z nikąd. Samo wybranie Nieustraszoności jest bez sensu - nigdy nie dowiadujemy się, dlaczego akurat ta frakcja miałaby być jej najbliższa. Bo co, bo lubi wygłupy, a Nieustraszeni są tacy super? Litości, to trochę mało, jak na najważniejszą decyzję życia, nieprawdaż? Jej związki z ludźmi są rozpisane tak tragicznie, że mogłabym napisać pracę doktorską na ten temat. Teoretycznie widzimy jej przyjaciół, ale w praktyce to Tris rzadko kiedy z nimi rozmawia, a w dodatku nigdy nie mówi im niczego ważniejszego o sobie. Kiedy coś im się stanie, to niby się przejmuje, ale tak naprawdę to nie, bo jej reakcja i przeżywanie ograniczone są do jednej sceny. Zaś jej relacja z Cztery... To jest koszmar. Patrzą na siebie, warczą na siebie, znowu trochę patrzą, całują się. Ekspresowy romans dwójki dzieciaków, która nic o sobie nie wie. Zresztą zarówno Woodley, jak i James, nie dają z siebie zbyt wiele - nic nie poradzę, że żadne z tych aktorów mnie nie przekonało. W zamyśle Cztery jest zaledwie dwa lata starszy od Tris - niestety, aktorów dzieli lat siedem i to widać, tak okropnie widać! To się robi wręcz niezręczne, kiedy dwudziestodziewięcioletni Theo całuje malutką i bezbronną Woodley (choć i ona miała już skończone dwadzieścia lat, to nie powiecie mi, że na tyle wygląda)! Naprawdę nie było innych aktorów do tej roli? Nie można było zadbać choć o to, by ta para jakoś ze sobą wyglądała?! Dodatkowo Tris jest potworną hipokrytką, ale nad tym poznęcam się w kolejnych częściach.
Aktorzy też nie pomagają. Nie rozumiem zachwytów nad Shailene Woodley, bo dla mnie to aktorka zupełnie bez wyrazu - gra cały film na kilku minach, jest okropnie mało ekspresyjna. Theo James... Nawet nie potrafię nic o nim opowiedzieć, tak bardzo stapiał się z tłem. Cała reszta młodej obsady również niczym się nie wyróżnia, ciężko jednak powiedzieć, czy dzieje się tak ze względu na mało czasu ekranowego, czy niewielkie umiejętności. Kate Winslet to jasny punkt, ale dalej nie wiem, dlaczego właściwie zagrała w tym filmie, choć muszę przyznać, że jej urocza i poczciwa mina idealnie pasowała mi na przywódczynię Erudytów. Ogólnie pod względem obsady film wypada dość blado.
Nie pomagają też nieciekawe scenografie i zdjęcia. Jak na film, który ma pokazywać przyszłość, stosunkowo mało jest futurystycznych wynalazków, które cieszyłyby oko. Jedynie wizualizacje lęków wypadają interesująco, ale jest ich w całości tak mało, że nie są jakimś ogromnym plusem.
Czy jeszcze mogę coś dodać? "Niezgodna" jest po prostu nudna, poważnie. Nijaka historia, irytująca bohaterka, brak jakichkolwiek ciekawych postaci drugoplanowych, wszystko potraktowane po macoszemu, interesujące wątki urwane - JAK oglądać coś takiego z zadowoleniem?!

PS. O ile "Niezgodną" widziałam już wcześniej, tak już "Zbuntowana" będzie dla mnie zupełną nowością. Trzymajcie kciuki, żeby mnie nie zabiła.

poniedziałek, 23 października 2017

"Kasyno" czyli jak zniszczyć sobie życie w Las Vegas

Czemu weekendy zawsze mijają tak szybko, zastanawialiście się kiedyś? Człowiek zawsze ma tyle planów, a tu czas leci jak głupi i nagle jest niedziela wieczór. Cieszę się jednak, że udało mi się obejrzeć chociaż te dwa filmy - głowa odpoczywa, a ja przynajmniej mam o czym pisać!
W 1973 do Las Vegas mafia sprowadza Sama Rothsteina (Robert De Niro) - genialnego hazardzistę, znawcę i bukmachera, który ma poprowadzić dla nich kasyna. Dzięki jego umiejętnościom zyski przekraczają najśmielsze oczekiwania. Jednak za wszystko przychodzi kiedyś zapłacić... Niełatwo jest obracać się w półświatku, niełatwo jest też pracować z narwanym przyjacielem Nickym (Joe Pesci). Nawet, gdy u boku ma się tak piękną kobietę, jak Ginger (Sharon Stone).
Martin Scorsese - przynajmniej w mojej głowie - figuruje jako reżyser, który nie boi się podejmować trudnych tematów, do tego często korzysta z niebanalnej formy. Tak też zostało nakręcone "Kasyno" - niby fabuła idzie swoim torem i wydarzenia dzieją się chronologicznie, ale przez ogromną część filmu realia są nam opowiadane jak gdyby zza kulis. Narratorami są właśnie Sam i Nicky, którzy objaśniają widzom sytuację mafii, działanie kasyna, zaplecze światka przestępczego czy układy pomiędzy poszczególnymi personami. Muszę przyznać, że mnie się ten zabieg spodobał - przypomina to oglądanie dokumentu, jedynie język jest mniej wyszukany i profesjonalny, jednak co się dziwić, wszak mamy do czynienia z gangsterami. Soczyste przekleństwa są więc czymś, co nie boli w uszy, a jedynie nadaje klimatu. Przez pierwszą godzinę odkrywamy więc świat, w jakim otaczają się nasi bohaterowie, ich pozorną sielankę i szczęście, jakie wokół siebie budują. Początkowa idylla szybko przestaje być kryształowa - pojawiają się na niej kolejne rysy. Reżyser wprawnie przechodzi od jednej postaci do drugiej, odkrywając przed nami ich problemy, małe słabości i zupełnie wielkie porażki. Sam zanurza się w swoim perfekcjonizmie, zachodząc za skórę wpływowym policjantom, przez co wpada w konflikt z miejscowym szeryfem. Kompletnie niepoprawny Nicky nie potrafi powiedzieć sobie "dość" - jego wymuszenia i kradzieże stają się coraz bardziej zuchwałe, ściągając na niego uwagę FBI. Zaś Ginger... Cóż, za nią ciągnie się demon przeszłości w postaci jej byłego alfonsa, do tego dom i dziecko nie mogą konkurować z jej największą miłością, którą są pieniądze. Cała trójka nurza się w brudzie własnych uzależnień i błędów, coraz większą krzywdę wyrządzając sobie nawzajem. To, jak zmieniają się ich relacje, jest genialnym materiałem na tę pełną okrucieństwa opowieść. W tle możemy podziwiać pokusy Las Vegas, miasta, w którym kasyna nigdy nie śpią, a jeden nieostrożny krok może człowiekowi zagwarantować kulkę w brzuch.
Czy ktokolwiek mógłby się spodziewać, że tacy aktorzy jak Stone, De Niro czy Pesci zagrają źle? Ja stawiałam moje oczekiwania wysoko i cała trójka zdecydowanie przeskoczyła tę poprzeczkę - ich postaci są wyraziste, prawdziwe, skomplikowane. Jest w nich tyle brudu, który sprawia, że nie da się ich jednoznacznie lubić, jednak z drugiej strony... Żadne z nich nie jest zupełnie "złe". Dźwigają na sobie ciężar prawie trzygodzinnej opowieści i robią to tak samo dobrze w pierwszej, jak i w ostatniej minucie. Ciekawy scenariusz (choć dla mnie troooochę za długi...?), niecodzienny sposób prowadzenia akcji i świetni aktorzy - to już wiemy. Co jeszcze? Cóż, ja się zakochałam w ścieżce dźwiękowej. W prawie każdej scenie, gdzieś w tle sączy się cicha muzyka lat 70. I to jest piękne, genialne. Nawet nie chodzi o dobór piosenek, bo zazwyczaj nie są na tyle dobrze słyszalne, by dało się zrozumieć tekst, ale o klimat, jaki budują - razem z dopracowanymi wnętrzami kasyna czy domu Rothsteina tworzy podstawy do zatopienia się w tej historii, poczucia jej każdym zmysłem.
W moim przypadku to nie jest jednak ulubiony film Scorsese - jest trochę za długi i przez to na koniec, byłam nim trochę zmęczona, mimo, że aktorzy wciąż przykuwali uwagę. Jednak całkowicie rozumiem, dlaczego znalazł się niejako w kanonie filmów gangsterskich - pokazuje mafię od tej "tylnej strony", strony jej podwładnych i ludzi od brudnych interesów, w dodatku robiąc to w sposób prawdziwy i brutalnie szczery.

piątek, 20 października 2017

"Mama" czyli prawdziwe życie z trudnym dzieckiem

Koniec tygodnia to zbawienie, wiecie? Cudownie jest wrócić do domu i móc po prostu wyciągnąć się na łóżku ze świadomością, że jutro nie trzeba wstać o 6. Tak jak pisałam na fb - nowe notki będą pojawiać się pewnie w weekendy, bo tylko wtedy mam czas obejrzeć cokolwiek. Dziś kanadyjski dramat "Mama" wyreżyserowany przez Xaviera Dolana.
Steve (Antoine-Olivier Pilon) to młody chłopak, który cierpi na ADHD. Po kolejnym wybryku zostaje wyrzucony z ośrodka dla nieletnich i wraca do rodzinnego domu, w którym mieszka z owdowiałą matką, Diane (Anne Dorval). Kobieta, mimo ogromnego uczucia, jakim darzy syna, nie radzi sobie z jego wybuchami gniewu i agresji. Kiedy w ich życiu pojawi się sąsiadka Kyla (Suzanne Clement), której ogromna nieśmiałość nie pozwala na nawiązanie bliższych kontaktów z ludźmi, Diane po raz pierwszy od dawna poczuje, że może jej życie może się zmienić...
Muszę przyznać, że ten film mnie poraził. Przede wszystkim tym, jak reżyser operuje obrazami - ujęcia bez słów, sceny, w których to gra aktorska, a nie dialogi przemawiają najgłośniej (jazda na deskorolce, wyobrażenia Diane, Steve słuchający muzyki). Praca kamery jest fantastyczna, pod względem wizualnym i artystycznym wszystko jest po prostu bajeczne. Do tego jestem zachwycona scenariuszem - dawno nie widziałam filmu, który tak szczerze podejmowałby trudny temat. Steve nie jest tylko nadpobudliwy - jest agresywny, bije, krzyczy, klnie, nie potrafi się opanować. W miarę postępowania akcji odkrywamy go coraz lepiej, chłopak, który na początku głównie irytuje, staje się stopniowo obiektem współczucia. Pilon jest niesamowity - sposób, w jaki pokazał swoją postać jest stuprocentowo autentyczny i wiarygodny, nie sposób mu zarzucić jakąkolwiek przesadę czy niedociągnięcie. Błyszczy najjaśniej, jednak koleżanki z planu wcale nie oddają mu pierwszeństwa łatwo - zarówno Dorval, jak i Clement, dają popis aktorstwa na najwyższym poziomie. Ich postaci napisane są równie doskonale, co bohater męski - panie są zupełnie różne, ale właśnie dlatego doskonale się uzupełniają, tworząc na ekranie zgrany duet. Właściwie cały film pozwala nam je dogłębnie poznać, odkryć ich charaktery, obawy, nadzieje, problemy. To postaci wielowymiarowe i skomplikowane, widać, że cała historia skupia się właśnie na nich i to działa - nie ma żadnej sceny czy motywu, który nazwałabym niepotrzebnym, wszystko do czegoś dąży i łączy się w sensowną i przejmującą opowieść, która niesie w sobie ogromny ładunek emocjonalny.
A jednak... Czegoś mi tu zabrakło. To piękna opowieść, w której to fabuła jest na pierwszym planie, a piękno wizualne, świetna ścieżka dźwiękowa czy doskonałe aktorstwo są dodatkowymi zaletami, a jednak... Zabrakło. Może po prostu czuję niedosyt, związany z tą historią? Chciałabym zobaczyć więcej Kyli, zrozumieć jej traumę, pojąć, co takiego stało się w jej życiu, że zaczęła mieć kłopoty z mówieniem. Chciałabym jeszcze zostać z Diane, aby odkryć, jak potoczy się jej los. I w końcu... Tak, chciałabym zostać ze Stevenem, którego opowieść urywa się w naprawdę ważnym momencie, momencie, który może wszystko zmienić. Otwarte zakończenia są dobre, ale tutaj zamiast możliwości interpretacji, pozostał mi właśnie głód. Chciałabym po prostu więcej i czuję się zawiedziona, że tego nie dostaję. Ta całość wydaje mi się zwyczajnie niedokończona. Jednak polecam film z czystym sumieniem, bo to jeden z takich tytułów, które warto zobaczyć.

czwartek, 19 października 2017

"Lego przygoda" czyli świat z klocków lego

Po raz kolejny wracam do świata klocków, aby przyjrzeć się filmowi, który swego czasu robił furorę chyba nawet większą niż opisywany już przeze mnie "Lego Batman".
Emmet to zupełnie zwyczajna figurka, mieszkająca w miasteczku Lego. "Zupełnie zwyczajna" to nie jest przesada - Emmet niczym się nie wyróżnia i właściwie nikt go jakoś specjalnie nie kojarzy. Taka pospolitość odrobinę go boli, jednak wszystko się zmienia, gdy zostaje wybrany do uratowania swojego miasteczka i całego świata przed złym Lordem Biznesem.
Nie wiem, czy to ja jestem taka "wysublimowana" (albo po prostu marudna), ale ta animacja zupełnie mnie nie bawiła. Ani to w sumie śmieszne, ani specjalnie odkrywcze, ani na dobrą sprawę urocze. Brak ładnej strony wizualnej, bo oglądanie klocków nie jest dla mnie specjalnie porywające... I tak jak "Lego Batman" mogę traktować jako parodię i dostrzec pewne, całkiem zabawne, motywy, tak tutaj... "Przygoda" jest w gruncie rzeczy zupełnie nijaka. Przez większość czasu akcja biegnie najbardziej utartym torem, jaki tylko możecie sobie wyobrazić, gagi są raczej niezbyt wymagające, a całość wlecze się przeokrutnie. Czy uważam, że to zły film? Nie, ale jest pospolity, niczym jego bohater i moje życie zupełnie się po jego obejrzeniu nie zmieniło. Wiem, że jest ogromna rzesza ludzi, którzy są nim zachwyceni - szanuję, nie oceniam, może to po prostu nie mój typ.

poniedziałek, 16 października 2017

"Gnijąca panna młoda" czyli animowany horror?

Wróciłam! Co prawda muszę od razu zaznaczyć, że recenzje nie będą się raczej pojawiać w tygodniu - od kiedy zaczęła się uczelnia, mam dużo mniej czasu na oglądanie czegokolwiek, nie mówiąc już o napisaniu o nich czegoś sensownego. Dziś kilka słów o jednej z moich ukochanych animacji, którą oglądam średnio co pół roku - ot, dla odświeżenia i rozrywki.
Młody Victor van Dort ma ożenić się z Victorią Everglot - młodą panienką z dobrego domu, za to pozbawioną majątku. Na chłopaku ciążą ogromne wymagania rodziców i przyszłych teściów, a wrodzona nieśmiałość i gapowatość wcale mu nie pomagają. Kiedy postanawia przećwiczyć przysięgę małżeńską w lesie zupełnie niechcący... Żeni się z nieżyjącą już Emily. Victor zostanie zabrany do świata zmarłych i tylko od niego będzie zależeć, czy wróci do domu... Czy może zostanie na zawsze z nową żoną.
To będzie chyba jedna z najmniej obiektywnych recenzji, jakie zdarzyło mi się przez te dziewięć miesięcy napisać... Z tego prostego powodu, że kocham "Gnijącą pannę młodą" całym sercem. To animacja piękna, urocza, zabawna, w dodatku uzupełniona o cudowną ścieżkę dźwiękową (dziękuję, panie Elfman!). Oglądałam ją chyba z pięć, czy sześć razy i wiem, że powrócę do niej ponownie - to idealny tytuł, kiedy człowiek ma gorszy dzień i chce obejrzeć nieco ironiczną komedię o niecodziennej tematyce. Uwielbiam bohaterów - Victor to przesłodka, ale w sumie wierna i porządna ciapa, Emily... Cóż, nie wiem czy jest ktoś, kto na koniec filmu jej nie kibicuje. Rodzice Victora i Victorii są tak idealnie przerysowani, tak karykaturalni, że można się z nich tylko śmiać (święte oburzenie państwa Everglotów, kiedy córka "zarzuca" im, że przecież muszą się choć trochę lubić, bawi mnie za każdym razem). Wszystko - mimo, że robione w kolorze - jest mroczne i ukazane albo w świetle księżyca, albo w szarej mgle ponurego miasteczka i to buduje niesamowity klimat. Nie ma drugiej takiej animacji, nie ma drugiego filmu, który kochałabym równie mocno. Jest idealny na Halloween, idealny na styczniowy wieczór i popołudnie w środku lipca - jest po prostu doskonały, kiedy macie gorszy dzień i chcecie się uśmiechnąć. To po prostu cały Burton - ironiczny, dziwny, trochę straszny, ale w gruncie rzeczy ukazujący coś "niepokojącego" w takiej formie, że nie sposób tego nie polubić. Bo przecież to nie trup czy szkielet jest tu potworem.

czwartek, 28 września 2017

"Lego Batman: Film" czyli jak zrobić parodię za pomocą klocków

Kiedy zobaczyłam na facebooku komentarz z wyzwaniem, filmem do obejrzenia ucieszyłam się okropnie - sama mam długą listę, ale lubię porównywać moje opinie z innymi, a zawsze o to łatwiej, gdy ktoś poleci mi już obejrzany przez siebie film. Kiedy jednak zobaczyłam, że chodzi o "Lego Batman"... Cóż, mina mi trochę zrzedła. Swego czasu pamiętam dokładnie wszystkie zwiastuny i tłumy dzieciaków, które na tę produkcję przychodziły - nie była szczególnie zachęcona trailerami, więc raczej nie zamierzałam osobiście się przekonywać, ile to co cudo jest warte. Jednak cóż, słowo się rzekło, wyzwanie rzucone, muszę się wywiązać!
Batman, jak to Batman - ratuje dzień po dniu Gotham, ludzie go uwielbiają, a sam pławi się w bogactwie. Jednak jest niesamowicie samotny i boi się komukolwiek zaufać. Kiedy nowa komisarz, Barbara Gordon, chce pozbawić go jego dotychczasowej, ważnej roli, a Joker znów zaczyna coś knuć Batman musi nauczyć się, że czasem warto poprosić o pomoc i wpuścić do swojego życia kilka osób...
Jestem ostatnią osobą, która powie, że animacje przeznaczone są tylko dla dzieci, jednak ten film stał się o dziwo dla mnie nie lada wyzwaniem. Przez te 100 minut seansu co jakiś czas zadawałam sobie wciąż pytanie "ale właściwie do kogo to jest skierowane?". Bo jeśli do dzieci, to mimo wszystko jest to humor dość niskich lotów, momentami nawet nieco głupi, podteksty zdecydowanie nie dla dzieci. Do tego nawiązania do oryginalnych filmów i seriali z Batmanem, które dla najmłodszych są po prostu prostu czarną plamą. Więc może dla dorosłych? Ech... Tutaj znowu fabuła jest przewidywalna do bólu, a cukierkowa forma też raczej nie zachęca. Bezpiecznie jest więc stwierdzić, że to zwyczajnie hybryda dla rodzin z dziećmi, których pociechy gorąco pragną obejrzeć tę animację.
Pomijając jednak tę kwestię to jak oceniam cały film? Cóż, to niezbyt wymagająca rozrywka, którą postrzegam w kategoriach parodii - parodii mhrocznych opowieści o Batmanie, parodii dramatycznych (i idiotycznych) rozwiązań, które ostatnio proponuje nam DC w swoich produkcjach. I pod tym względem naprawdę świetnie się to ogląda - obśmianie tych wszystkich motywów, które przecież przejadły się już chyba wszystkim, jest po prostu genialnym rozwiązaniem. Z nostalgią patrzyłam na wszystkie nawiązania do starszych filmów czy kreskówek. Jednak to wymusza pewną schematyczność fabuły - okay, śmiejemy się z wszystkich sztamp, ale z drugiej strony by je wyśmiać sami musimy je powielić. Nie ma co więc oczekiwać wielkich zwrotów akcji, bo film można opowiedzieć właściwie go nie oglądając. Animacja jest całkiem urocza, postaci nakreślone nieco karykaturalnie (co zrozumiałe, biorąc pod uwagę charakter filmu, więc nie odbierajcie tego, jako zarzutu), niektóre dowcipy naprawdę zabawne - w gruncie rzeczy to niezły film, kiedy szuka się prostego odmóżdżacza na jesienny wieczór. Czy obejrzałabym go ponownie? Raczej nie, ale głównie dlatego, że nie porwał mnie jakoś specjalnie.

środa, 27 września 2017

"Pasażerowie" czyli kosmiczna historia miłosna

Jim (Chris Pratt) budzi się na statku, który miał dowieźć go do pozaziemskiej koloni. Problem w tym, że jego przebudzenie nastąpiło o 90 lat za wcześnie. Samotny, na pełnym luksusów statku, odnajduje rozrywkę w rozmowach z androidem Arthurem (Michael Sheen) i przesiadywaniu koło komory pięknej Aurory (Jennifer Lawrence). Kiedy kobieta się budzi ma wreszcie towarzyszkę życia. Jednak statek nie jest tak niezniszczalny, jak to się mogło wydawać, a pasażerom grozi niebezpieczeństwo.
W sumie, to dawno nie oglądałam czegoś takiego - klasycznego romansu, który toczy się jak po sznurku, dokładnie tak, jak w tysiącu filmów przed nim. Do takiego scenariusza jednak dorzucono całą garść technologii, zaplecze kosmiczne, trochę futurystycznych wnętrz i voila! Mamy dobry przepis na film. Jeśli by oglądać "Pasażerów" z pozycji fana gatunku sci-fi, to wypadają oni raczej słabo - bo w końcu te wszystkie błędy naukowe bolą nawet laika, co dopiero kogoś, kto się na tym choć odrobinę zna. Z drugiej strony film robi wrażenie efektami, które nawet w dobie komputerowych sztuczek sprawiają, że momentami dech zapiera i jedyne, co widz jest w stanie wykrztusić to ciche "wow". Przyjemnie się patrzy na piękne niebo, na spacery i tańce w kosmosie, w dodatku sam statek robi też piorunujące wrażenie - zarówno z zewnątrz jak i w środku. Czy więc nie warto zapomnieć na moment o niedoróbkach? O tym, że przecież to niemożliwe, by na statku mającym wieźć ponad 5000 osób była tylko jedna komora medyczna, a w dodatku całość była kompletnie odcięta od jakiegokolwiek dowodzenia? O tym, że totalną głupotą jest fakt, że kapsuły  nie mają żadnego alarmu? I chyba naprawdę lepiej jest pominąć milczeniem sposób, w jaki główny bohater rozwiązał problem w decydującym momencie, kiedy to zupełnie inne i mniej dramatyczne było na wyciągnięcie ręki...
Ale "Pasażerowie" to coś więcej niż niedociągnięcia i efekty specjalne. To przy okazji całkiem przyjemna historia i dobre aktorstwo. Film zbudowany właściwie na trójce bohaterów nie ma łatwego zadania - aktorzy muszą zapełnić swoistą pustkę, która jest na ekranie. I muszę przyznać, że idzie im to świetnie. Zarówno Lawrence, jak i Pratt radzą sobie doskonale i ja ani przez moment nie czułam się znudzona. Oboje mają tak ciekawe postaci, a relacja między nimi jest na tyle złożona i wciągająca, że mogłabym oglądać film opowiadający tylko i wyłącznie o nich. Dla mnie jednak najlepszych aktorem jest Micheal Sheen - zatrudnienie go do roli androida było najgenialniejszym, co zrobił Morten Tyldum jako reżyser. Ten człowiek swoją mimiką i manierą kradnie dokładnie każdą scenę, w której się znajduje i nie sposób go chyba nie pokochać. Mówiąc o obsadzie muszę wskazać jednak na zabieg, który mnie osobiście nieco zirytował - wprowadzanie postaci na siłę i na chwilę. Mowa o bohaterze granym przez Laurence'a Fishburne'a - szczerze, to nawet nie pamiętam jego imienia, właśnie tak był istotny i interesujący. Pan kapitan pojawia się tylko w celu ułatwienia wszystkiego i pchnięcia fabuły na siłę do przodu, a potem jest już niepotrzebny. Po co? Czy naprawdę nie można było rozwiązać tego twistu fabularnego inaczej? Po co mi postać, która mnie nie obchodzi, która właściwie to nie powinna też obchodzić głównych bohaterów, bo właściwie dlaczego? To strasznie tani zabieg, świadczący chyba o braku pomysłów scenarzysty i reżysera...
Ale chyba prawdziwym problemem jest tempo filmu. Dopóki historia kręci dokoła Jima i Aurory to całość wciąga i prezentuje się świetnie. Widzimy co prawda, że na statku nie wszystko jest w porządku, ale nie poświęcamy temu jakiejś specjalnej uwagi - wszak dużo ważniejszy wydaje się romans bohaterów. Potem jednak pojawia się postać Fishburne'a i wszystko odwraca się o 180 stopni - nagle najważniejsze są psujące się roboty i raporty o błędach. Od tej pory akcja znacznie przyspiesza, ale... Nie idzie to w dobrym kierunku i zdecydowanie nie w odpowiedni sposób. Wyjaśnienia są zepchnięte na margines i niedostatecznie wytłumaczone, cała akcja mocno nakierowana na dramat... Szczerze mówiąc odrobinę niepotrzebny i głupi? Wyjście z sytuacji było dużo prostsze, w dodatku ta pojedyncza kapsuła medyczna... Jedyne co dobre, to fakt, że zakończenie przynosi dużo satysfakcji... Bo jest właściwie idealne dla tej produkcji i bardzo podobało mi się przesłanie, które niosło.
Czy więc mimo tych wad "Pasażerowie" mi się podobali? Tak, to dobry film, który warto obejrzeć choć dla świetnych scenografii, efektów czy aktorów. Tylko po prostu... Trzeba przymknąć oko na pewne sprawy - uwierzcie, że naprawdę nie psują one całkowitego odbioru.

poniedziałek, 25 września 2017

"Złodziej życia" czyli nie tak znowu zaskakujący thriller

Miałam ostatnio chętkę na dobry thriller - taki, który mnie zaskoczy, trochę przestraszy, będzie miał w sobie dobrą intrygę i aktorstwo. Wymagania wysokie, nie powiem, jednak "Złodziej życia" z Angeliną Jolie zapowiadał się nieźle.
Piękna Illeana Scott (Angelina Jolie) pracująca w FBI zostaje poproszona o pomoc w sprawie kanadyjskich morderstw. Wydają się one zupełnie przypadkowe, a policja nie może znaleźć żadnych śladów, które pomogłyby w wytypowaniu jakichkolwiek podejrzanych. Kiedy pojawia się świadek (Ethan Hawke) sytuacja wydaje się poprawiać. Illeana czuje jednak, że wszystko jest o wiele bardziej skomplikowane...
Brakuje mi filmów, które działałyby na moją podświadomość, wywierały autentyczny lęk i poruszenie. Niestety, "Złodziej życia" do takich nie należy. To dość tradycyjna historia, której brakuje klimatu grozy. Przykre, bo sam pomysł wyglądał świetnie - okrutne morderstwa, zero poszlak, zero podejrzanych, można powiedzieć, że sprawa bez wyjścia. Jednak wtedy pojawia się ona - Deus ex machina, czy jak kto woli Angelina Jolie aka Illeana Scott. Widzi wszystko, wie wszystko, rozumie mordercę - dlaczego? To już nieważne widzu, nie zastanawiaj się nad tym, po prostu uwierz nam na słowo, że nasza bohaterka jest genialna. I tak mniej więcej działa ten film - coś się dzieje, trochę to nie ma sensu, jest odrobinę naciągane, ale proszę nam wierzyć, nie zagłębiać się, nie pytać, bo jeszcze odnajdziecie dziurę fabularną. A to okropnie psuje wrażenia z filmu - kiedy chcę obejrzeć thriller, oczekuję czegoś inteligentnego, co nie będzie obrażać mojej wiedzy i poziomu myślenia. Niestety, większość akcji jest sztampowa, sam "zły" za nadto aż wybitny - informacje o nim Illeana bierze z jakiejś niesamowitej czarnej dziury, bo widz właściwie nie dostaje żadnych i po raz kolejny - musi uwierzyć na słowo, że tak faktycznie jest. Jest kilka dość ciekawych motywów, jak ten z pokojem w piwnicy, ale wtedy kończą się one na jednej scenie, nie są wykorzystane w pełni i właściwie, jakby się nad tym zastanowić, to nie mają sensu. Wielkie nadzieje pokładałam w obsadzie, ale tu w sumie też spotkał mnie zawód - Hawke zwyczajnie nie pasował do granej przez siebie roli, a Jolie... Cóż, była dobra, poprawna, ale nigdy nie przestanie mnie drażnić, jak na siłę podkreśla się jej atrakcyjność. Nieważne kogo gra, musi być najbardziej ubóstwianą, najseksowniejszą kobietą w okręgu trzech stanów. To drażni, wkurza. Oglądam wszak film o sprytnej agentce FBI - jej uroda nie powinna tu być tak podkreślona. Wystarczy przypomnieć sobie "Milczenie owiec" - Clarice Starling była kobietą piękną, ale jej piękno nie było główną osią tego filmu.
Kończąc już dodam, że naprawdę jest mi przykro - nie lubię, kiedy film próbuje robić ze mnie idiotkę, a ten chyba tak chciał. Super mądra kobieta, która łapie się jak mucha na lep? Ależ proszę. Kilka wniosków wziętych z nikąd? Podane na tacy. Morderca, który zachowuje się nielogicznie, ale i tak nikt go nie może złapać? Ech... Szkoda, bo gdyby więcej czasu poświęcono na przemyślenie scenariusza, mogło wyjść całkiem nieźle. Była obsada, były dobre ujęcia i ciekawy pomysł - zabrakło po prostu dopracowania.