sobota, 18 lutego 2017

"Łowca androidów" czyli jeden, wielki problem

Są takie filmy, o których słyszę dużo pozytywów, ale jakoś nigdy nie było mi po drodze, żeby je obejrzeć. Tak było z "Łowcą androidów" Ridleya Scotta. Przyznaję, że do twórczości reżysera podchodzę z lekką obawą - z jednej strony "Gladiator" podbił moje serce, a z drugiej "Obcy" był dla mnie osobistą porażką, którą męczyłam naprawdę dużo dłużej niż powinnam. No ale nic, głęboki wdech, film znaleziony, na pewno dam radę!
Rok 2019. Ludzie stworzyli Replikantów - androidy, które miały pomóc w kolonizacji innych planet, a także wykonywały szczególnie trudne badania. Ze względu na rodzące się w nich z czasem uczucia, została na nich nałożona blokada - "żyją" jedynie cztery lata, potem "umierają". Jeszcze przed wydarzeniami z filmu doszło do buntu - androidy przerażone krótkim istnieniem za wszelką cenę chciały znaleźć sposób na jego przedłużenie. Zabroniono im powrotu na Ziemię i powołano specjalną jednostkę do ich wyłapywania, nazywaną Łowcami Androidów. Jednym z takich Łowców jest Rick Deckard (Harrison Ford), wezwany do wytropienia zbiegłych jednostek typu Nexus-6.
Cały zamysł fabuły wydawał mi się całkiem interesujący - lubię motyw z maszyną, która jednak znajduje w sobie ludzkie cechy i widz może się zastanowić, czy to jeszcze przedmiot czy może już coś więcej? Ja płakałam na "Sztucznej inteligencji" i niech to będzie dowodem... Początek też zapowiadał się obiecująco - ciekawie zaprojektowane miasto, mroczny klimat, futurystyczna wizja świata, wszystko to naprawdę pięknie wyglądało. Problemy pojawiły się wraz z rozwojem akcji. Nasz twardy detektyw, łowca, najlepszy z najlepszych... Zakochuje się praktycznie na zawołanie w jednej pani android. Dlaczego? Nie mam pojęcia. Co więcej - z postacią ukochanej wiąże się pewna niekonsekwencja.  Podczas pierwszego spotkania z Rickiem jest ona bardzo pewna siebie, momentami nawet bezczelna, odpowiada mu szybko i bez zawahania. Jednak w miarę postępu filmu jakby ktoś ją podmienił - nagle jest słodka, niewinna, nieświadoma niczego, na niczym się nie zna i wszystko jest takie nowe... Dlaczego? Nie mam zielonego pojęcia, fabuła tego nie wyjaśnia, a postać, która zapowiadała się bardzo ciekawie staje się bezpłciowa i nijaka.
Idźmy dalej. Muszę przyznać, że cała akcja z tropieniem androidów w ogóle mnie nie zainteresowała - nie wiem, czy to dlatego, że było późno, czy po prostu nie umiałam się wczuć, dość, że nie umiem właściwie powtórzyć skąd Rick wziął potrzebne mu informacje. Więcej - przyznaję się bez bicia, że zasnęłam podczas kulminacyjnej sceny walki (którą obejrzałam na drugi dzień, żeby nie było, że coś mnie ważnego ominęło), a to chyba nie wystawia jej dobrej rekomendacji. Ogólnie im dalej wszystko szło tym ciężej było mi się skupić i utrzymać oczy otwarte.
Największym problemem był dla mnie status tych androidów. Chyba domyślam się, do jakich rozważań film chciał mnie zmusić - miałam się zastanawiać nad tym, czy faktycznie budzą się w nich uczucia, miałam się roztkliwiać nad tym, jakie są wykorzystane i biedne, jak ludzie okrutnie je traktują. Ale... Jakoś nie potrafiłam polubić postaci, które jawiły mi się jako cyniczni manipulatorzy. Tak, wiem, chcieli za wszelką cenę przedłużyć swoje życie, ale równoczesne posuwali się do czynów, których nie nazwałabym etycznymi. A dodatkowo to pierniczenie o biochemii! Jaka biochemia w robotach? Gdzie?! Którędy?! Plus co ich zabijało po tych czterech latach? Rozkładali się, mechanizm się psuł? Przecież teoretycznie nie mieli jak się starzeć! Czyżby mieli w sobie ludzkie tkanki? I jak to w ogóle działa?!
Drażniła mnie ta niewiedza, choć zdaję sobie sprawę, że jest to film z lat 80. i powinnam traktować go jako futurystyczną wizję, ale... Nie potrafię, może to kwestia tego, że cytując mojego znajomego, "wiem, czym jest biochemia". W każdym razie cały film mocno mnie rozczarował, choć zdaję sobie sprawę, że większość ludzi się nim zachwyca. Pewnie może się podobać, ale widziałam lepsze produkcje o podobnej tematyce, chyba nieco lepiej dopracowane. Albo uciekła mi wielka głębia tego obrazu?
Kilka słów o kwestiach technicznych. Aktorsko... Cóż, ludzie zachwycają się rolami Seany Young, Rutgera Hauera i Daryl Hannah (cała trójka grała androidy), ale dla mnie... Obie panie wydawały mi się okropnie sztuczne, co jest dziwne, bo przecież Replikanci powinni idealnie wtapiać się w społeczeństwo, skoro tak trudno było ich znaleźć, prawda? Hauer jest w porządku, podobnie jak Ford, ale żadna z tych kreacji nie zachwyciła mnie szczególnie. Za to podobał mi się klimat filmu, choć czasem odrobina światła dobrze by zrobiła i chciałabym zobaczyć więcej wizji przyszłości sprzed 30 lat, bo poza projektem miasta nie pojawia się w sumie nic zaskakującego czy nowego.
Podsumowując - do Ridleya Scotta muszę zrobić chyba kolejne podejście, bo na razie stosunek jego filmów, które mi się podobały do tych, które nie przypadły mi do gustu wynosi 2:2. Czaję się na "Marsjanina", ale to pewnie dopiero za jakiś czas.
PS. I o co chodzi z tymi jednorożcami z origami?!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz