niedziela, 19 lutego 2017

"Manchester by the sea" czyli o co tyle hałasu?

Film "do obejrzenia" startujących w głównym konkursie oskarowym coraz mniej! Dziś przyszła kolej na "Manchester by the sea", którym zachwyca się publika na całym świecie, który zbiera recenzje pełne superlatywów i ogólnie dramat nad dramaty! Cóż, lubię ten gatunek, postanowiłam się więc przekonać, czy wszystkie te pochwały są zasłużone.
Lee Chandler (Casey Affleck) pracuje jako dozorca w Bostonie - przepycha toalety, zajmuje się kablami, każdego dnia wysłuchuje komentarzy swoich zleceniodawców. Nie można go nazwać miłym facetem - mówi wprost, często odpowiadając w sposób niegrzeczny, specjalnie prowokuje gości w barze, byle wdać się w bójkę. Od początku widać, że facet ma jakiś problem, który stara się odreagować, ale niezbyt dobrze mu to idzie. Kiedy przez telefon lekarz informuje go o złym stanie brata Lee rzuca wszystko i jedzie do rodzinnego miasteczka Manchester, w którym zostawił całą swoją przeszłość. Nie dociera jednak na czas - Joe (Kyle Chandler), który od zawsze miał problemy z sercem, umiera. Teraz Lee musi zająć się pogrzebem... I nastoletnim bratankiem, a także zalewającymi go stopniowo wspomnieniami z dawnego życia.
Przyznam szczerze, że tematyka filmu mi się spodobała - film poruszał naprawdę wiele wątków, z których każdy można było świetnie rozwinąć i poprowadzić oryginalnie, przedstawiając historie i charaktery poszczególnych bohaterów. Zamiast tego... Mam wrażenie, że większość potraktowano po macoszemu, zamiatając pod dywan lub pokazując w naprawdę dziwny sposób. Przede wszystkim główny bohater - jakoś nie mogłam go polubić, wczuć się w jego sytuację. Przeżywa tragedię, to widać, ale z drugiej strony mam wrażenie, że nie skupia się tak bardzo na stracie brata, a zamiast tego wciąż tęskni za byłą żoną i wspomina utratę rodziny. Świat jest zachwycony Affleckiem i nie mogę powiedzieć, że jest zły, ale z drugiej strony mnie drażni - czy ten facet mógłby zmienić ton głosu?! Jego wiecznie skrzywdzona mina doprowadzała mnie do szału przez cały film. Do tego jego postać naprawdę... Dziwnie się zachowuje. Zazwyczaj lubię ten typ postaci - zamknięty w sobie mężczyzna przeżył coś strasznego i teraz nie ma ochoty w ogóle wchodzić w interakcje ze światem - ale tutaj to było takie nienaturalne i sprawiało, że miałam go ochotę uderzyć. Miałam nadzieję na to, że wejdzie w jakieś ciekawe interakcje z bratankiem, który zostaje pod jego opieką, ale ta dwójka wymienia tylko między sobą sztywne kwestie. To miałoby sens na samym początku - dawno się nie widzieli, do tego Lee nie wie, jak ma się obchodzić z nastolatkiem - ale z czasem chyba powinni poczuć się lepiej, naturalniej? Zamiast tego wciąż tylko miałam wrażenie, że Lee ma jakąś formę autyzmu i dlatego nie potrafi nawiązać jakiejkolwiek relacji.
Trochę więcej o młodym Patricku (Lucas Hedges) - to była kolejna postać z potencjałem. Chłopakowi właśnie umiera ojciec, zostaje sam i ma się nim zająć wuj, którego nie widział od dobrych kilku lat. Przecież to się aż prosiło o ciekawe rozwinięcie! Zamiast tego... Ech. Mam wrażenie, że w ogóle go nie ruszyła śmierć taty, jest zbyt zajęty kręceniem z dwoma dziewczynami na raz. Tak, zamiast jakiegokolwiek smutku jest masa kompletnie niepotrzebnych scen, jak Patrick próbuje doprowadzić do uprawiania seksu ze swoją dziewczyną, co jest... Niezręczne? Te urywki nie prowadzą do niczego, za to są zupełnie nienaturalne, chociaż domyślam się, że miało to być urocze, słodkie i nieporadne - że niby dwójka młodych ludzi nie ma pojęcia jak się do tego zabrać - ale zamiast tego te sytuacje są zwyczajnie głupie i sprawiają, że moja opinia o postaci jest... Co najmniej niska. Jest jedna, dosłownie jedna scena, w której Patrick okazuje jakikolwiek żal i płacze, ale trwa ona jakieś pół minuty, po czym zostaje zamiecione pod dywan! Dokładnie tak samo jak wątek relacji między matką a synem. Dowiadujemy się, że kobieta była alkoholiczką, ale właściwie nie wiemy, czy odeszła od rodziny, czy to mąż ją wyrzucił z domu - dość, że nie utrzymywała z synem kontaktu, dopiero teraz zaczęła wysyłać do niego maile. Patrick bardzo by chciał porozumieć się z matką, ale ich pierwsze spotkanie jest bardzo trudne dla nich obojga - to chyba jedna z niewielu scen, która naprawdę mi się spodobała. Chłopak nie wie, jak się zachować, jak ma rozmawiać z kobietą, która niby jest jego matką, ale z drugiej strony nie widział jej od wielu lat, a z drugiej strony mamy Elise, która ułożyła sobie życie na nowo i chyba nie wie, gdzie w tym wszystkim miałby odnaleźć się jej syn. Problem w tym, że ten wątek jest równie powierzchownie potraktowany - jeden mail, spotkanie i kolejny mail, koniec. Chciałabym zobaczyć więcej docierania się tej dwójki, odnajdywania wspólnego języka, ale zamiast tego lepiej pokazać kolejną, zabawną scenę, w której Patrick i jego dziewczyna udają przed jej matką, że odrabiają lekcje, a zamiast tego się rozbierają. Błagam...
A na dodatek wątek byłej żony Caseya... Film opowiada nam dlaczego się rozstali i można się domyśleć, że mężczyzna się o to obwinia, ale... Kiedy Randi (Michelle Williams) pojawia się w końcu na ekranie to jest takie... DZIWNE. Para nie widziała się przez lata, ona zdążyła ułożyć sobie życie od nowa, po czym nagle wszystko wraca, dosłownie po jednej rozmowie? Zrozumiałabym, gdyby podczas akcji stopniowo ich relacje się poprawiały, a dawne uczucie odżywało, ale kiedy to jest przedstawione w ten sposób mogę to określić tylko słowem "lenistwo" - bo jeśli wydarzenia właściwie dzieją się same z siebie i bez żadnego uzasadnienia to jest to niestety pójście na skróty.
Streszczając moje wielkie wywody - był potencjał, ale został zmarnowany przez niedopracowane postaci, nierozwinięte wątki, zachowanie postaci absolutnie odbiegające od jakiejkolwiek normy i leniwe skróty scenariusza. Casey Affleck drażnił mnie cały film monotonnym sposobem wypowiadania kwestii, więc nie, nie uznaję tego za rolę życia. Młody Lukas? Za co ta cholerna nominacja?! Nie mówiąc już o tym, że aktor ma lat 20, wygląda na swój wiek i to niestety przeszkadza w odbieraniu postaci jako nieletniego. Do tego naprawdę jego zachowanie jest okropnie nienaturalne, ma się wrażenie, że ma kompletnie gdzieś śmierć własnego ojca. Ze wszystkich aktorskich nominacji najlepsza była Michelle Williams, ale czy aż tak dobra, żeby zdobyć statuetkę? Moim zdaniem nie (dlaczego to w następnej recenzji, szykujcie się na "Fences"), ale faktycznie była niezła. Scenariusz, jak już pisałam, mocno mnie rozczarował - za dużo uproszczeń, nielogicznego zachowania postaci, zmarnowanych, a dobrych sytuacji. Dość przyjemna była muzyka, ale zupełnie nie pasowała do wydarzeń - często wręcz robiła kuriozalne wrażenie, że ścieżka dźwiękowa pochodzi z zupełnie innej sceny czy wręcz filmu.
Kończąc już dodam tylko, że nie rozumiem tego, nad czym ludzie się zachwycają - wszyscy mówią, że całość jest wybitna, subtelna i cudowna, ale dla mnie zagubił się sam w sobie i fabuła totalnie się zaplątała. Subtelny? Chyba aż za bardzo, bo ja nie widzę po postaciach ani grama żałoby (poza Affleckiem, ale on bardziej cierpi nad sobą samym niż bratem), a wręcz uważam ich zachowanie za niejaką profanację.
A na dniach (być może jutro, ale nie obiecuję) możecie spodziewać się dla odmiany czegoś pozytywnego - czas na "Fences"! Do usłyszenia!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz