poniedziałek, 20 lutego 2017

"Fences" czyli co się dzieje pod maską pozorów

Uf... Po ciężkiej przeprawie przez "Manchester by the sea" czas przyszedł na "Fences" - film Denzela Washingtona, który niestety nie doczekał się jeszcze polskiej premiery (liczę jednak, że w końcu pojawi się w kinach, bo naprawdę warto, by dotarł do szerszej publiki). Przyznaję, że opis mnie nie zachęcał. Pomyślałam sobie "kurcze, kolejny film o uprzedzeniach rasowych wobec Afroamerykanów...", jednak nie dałam się zwieść i słusznie, bo ten tekst nijak się ma do fabuły.
Powiem szczerze, że mam problem ze streszczeniem akcji tak, by nie zdradzić niczego ważnego... Głównie dlatego, że film ma zupełnie inny sposób przedstawienia wydarzeń niż te, które widziałam dotychczas. Trochę przypomina mi "Rzeź" Romana Polańskiego, ale też niezupełnie, bo jego akcja nie jest zawężona do jednego pomieszczenia i dnia. Troy Maxson (Denzel Washington) pozornie prowadzi zwykłe, szczęśliwe życie u boku żony Rose (Viola Davis), ma synów -  nastoletniego Cory'ego (Jovan Adepo) i dorosłego Lyonsa (Russell Hornsby), pracuje i zasadniczo dobrze mu się wiedzie. Jednak jak to często bywa to, co widać na pierwszy rzut oka to jedynie wierzchołek góry lodowej, a prawdziwe trupy trzymane są w szafie. Akcja prowadzona jest w formie rozmów między bohaterami, właściwie nie obserwujemy wydarzeń przedstawionych inaczej. Dla mnie to bardzo ciekawy zabieg, pozwala on lepiej poznać postaci i relacje między nimi, wszystkie ich emocje, myśli są wypowiadane głośno.
Troy jest bardzo skomplikowanym facetem - z jednej strony wesoły, dobry przyjaciel, uwielbia swoją żonę i wciąż podkreśla jak ważna jest dla niego. Z drugiej zaś wobec synów jest surowy, czasem nawet za bardzo, do tego cechuje go upór i przekonanie o własnej racji w każdej sytuacji. Powiedziałabym, że ma dość zamknięty i ciasny umysł, bo nie dopuszcza do siebie opinii innych czy odmiennego stylu życia. Z każdą kolejną przedstawioną nam rozmową coraz bardziej można dostrzec jak trudne musi być życie z takim człowiekiem, jak apodyktyczny jest i jak wiele jego rodzina musi poświęcać, by żyć z nim w zgodzie. I tak, jak na początku bardzo polubiłam Troya tak pod koniec filmu naprawdę nie potrafiłam żywić do niego ciepłych uczuć, choć - w pewnym sensie - rozumiałam jego postępowanie. Właściwie podziwiam film (i Washingtona) za to, że pokazał postać w taki sposób że mimo braku sympatii umiałam wczuć się w jego sytuację! Zazwyczaj jestem dużo bardziej kategoryczna w takich kwestiach.
Ale absolutnie największą miłością obdarzyłam Rose. Jest cierpliwa, dobra, kochana, jest idealną matką, która rozumie i wspiera, szanuje swojego męża, ale ma też własne zdanie. Poświęca całą siebie dla dobra rodziny, odkłada na bok swoje potrzeby i marzenia, jednak nie ma o to pretensji do kogokolwiek - uważa, że to po prostu był właściwy wybór i nie ma sensu tego roztrząsać. Przyznam szczerze - zakochałam się w roli Violi Davis, w tym, jak zagrała tak niesamowitą postać, jaką jest Rose, bo zrobiła to doprawdy fenomenalnie! Jest autentyczna, pełna ciepła, a równocześnie widać po niej, że ma w sobie coś więcej. Dla mnie podbiła cały ten film, choć partnerujący jej Denzel Washington również odwalił kawał dobrej roboty - byłam w stanie uwierzyć w każde słowo, które pada z jego ust, w stu procentach oddał przekonania postaci. Przyzwoitymi postaciami są też synowie Troya, tutaj zwłaszcza Adepo się wyróżnia. Jego konflikt z ojcem jest zarysowany subtelnie, ale w decydującej sytuacji dokładnie znamy racje obydwu stron i sama scena jest bardzo mocna w wyrazie.
Ten film jest kolejnym dowodem na to, że nie potrzeba wielkiego płaczu, przerysowanej i przedramatyzowanej historii, ani wybuchów czy pościgów, żeby wstrząsnąć widzem i zarysować przed nim mocną historię pełną zarówno smutnych, jak i zabawnych momentów. Wszystko razem daje naprawdę świetny, psychologiczny portret kilku postaci i składa się na doskonałą produkcję. Polecam każdemu, warto poświęcić te dwie godziny.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz