wtorek, 7 lutego 2017

"Lion. Droga do domu", czyli pojednanie po latach

Kolejny film z oskarowej listy - swoją drogą w tym roku wyjątkowo ciężko cokolwiek znaleźć z polskimi napisami, więc ten film oglądałam w oryginale. Nie zniszczyło mi to jednak seansu - film przede wszystkim bazuje na emocjach i uczuciach, słowa są zaledwie dodatkiem.
"Lion. Droga do domu" to historia Saroo (Dev Patel, znany przede wszystkim ze "Slumdoga") - warto zaznaczyć, że prawdziwa historia! - który mając pięć lat przez przypadek wsiada do pociągu, który wywozi go kilkaset kilometrów od domu, aby swoją trasę zakończyć w ogromnej Kalkucie. Mały chłopiec jest przerażony i zagubiony, nie ma pojęcia ani jak się nazywa (poza imieniem), ani jak nazywa się jego wioska, mówi jedynie w języku hindi, który nie wszyscy rozumieją. Na początku żyje na ulicy, by jednak w końcu trafić do placówki opiekuńczej. Nie są to jednak najlepsze warunki - wychowanków jest wielu, jedzenia mało, opiekunowie są surowi i okrutni... Można powiedzieć jednak, że Saroo ma szczęście, ponieważ małżeństwo z Australii postanawia adoptować właśnie jego. Kilkuletni chłopiec z biednej wioski trafia w zupełnie inny świat, uczy się angielskiego i powoli przyzwyczaja się do nowego życia.
Ale to nie koniec. Mija dwadzieścia lat, a Saroo zdaje na kursy medyczne. Zwykłe pytanie "skąd pochodzisz" sprawia, że wracają wspomnienia o bracie, matce, rodzinnej wiosce i tym, co przeszedł. Od tej pory Saroo nie jest w stanie porzucić myśli o odnalezieniu domu, choć nie wierzy, by to w ogóle było możliwe. Targany przez sprzeczne tęsknoty nie ma pojęcia jakiego wyboru dokonać - z jednej strony chciałby odnaleźć rodzinę, by chociażby powiedzieć matce, że żyje, z drugiej zaś jest bardzo związany z adopcyjną mamą (Nicole Kidman) i boi się zranić jej uczucia. W końcu jednak postanawia odszukać swoją drogę do domu.
Film nie jest ani zaskakujący ani odkrywczy - historię można przewidzieć po samym opisie, jednak nie odbiera jej to ani trochę uroku. Film wciąga, ogląda się go z przyjemnością i, przede wszystkim, jest bardzo poruszający. Jak już pisałam - reżyser skupił się na przedstawieniu emocji bohaterów za pomocą obrazów i naprawdę przepięknej muzyki (bardzo słuszna nominacja do Oskara, soundtrack jest piękny!), a słowa używane są oszczędnie. Aktorsko to wszystko wygląda całkiem nieźle - nominowani Patel i Kidman wypadają całkiem dobrze, ona szczególnie w scenie szczerej rozmowy z synem. On w moich oczach wyróżnił się w końcowej scenie pojednania z rodziną - świetnie wyszło mu pokazanie targających bohaterem skrajnych emocji. Zdjęcia Kalkuty robią wrażenie, a sceny retrospekcji Saroo są właśnie w tych momentach, kiedy być powinny - nie są za długie, nie wydają się niepotrzebne, ot wydają się być prawdziwymi wspomnieniami.
Czy jest to arcydzieło? Nie przesadzałabym... To całkiem przyzwoicie zrobiona historia życia jednego mężczyzny, poruszająca przy okazji problem zagubionych na terenie Indii dzieci (jeśli wierzyć napisom po filmie jest ich około 800 tysięcy rocznie). Jest tu wzruszenie, ludzkie problemy i rozterki, choć nie ma może zbyt wielu wątków pobocznych, ale to też ma swój urok - dzięki temu akcja nie jest rozwleczona. Myślę jednak, że warto obejrzeć ten film, kiedy chce się odpocząć od efektów specjalnych, wybuchów i eksplozji.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz