piątek, 22 grudnia 2017

"Powrót do Montauk" czyli niemieckie kino w amerykańskim wydaniu

Niedawno, kolejny już raz, odbył się Festiwal Filmów Niemieckich. Nie jestem wielką fanką, czy znawczynią tego kina, ale uznałam, że to może być ciekawe doświadczenie, a zachęcona dodatkowo możliwością odrobienia w taki sposób zajęć na uczelni, postanowiłam poświęcić niedzielny wieczór na film Volkera Schloendorffa.
Max (Stellan Skarskard) to wzięty pisarz, który przyjeżdża do Nowego Jorku, by promować swoją najnowszą powieść. Towarzyszy mu partnerka, Clara (Susanne Wolff), która przez wiele miesięcy robiła wszystko, by rozreklamować przyjazd ukochanego i przygotować mu jak najlepszy grunt. Jednak Max pogrąża się we wspomnieniach o swoim romansie z piękną Rebeccą (Nina Hoss). Kiedy odnajduje dawną ukochaną, pragnie odbudować relacje z nią. Oboje są targani przez dawne uczucia, ale też rozsądek i późniejsze doświadczenia.
Jeszcze przed seansem na środek wyszedł pewien pan, który temu tytułowi zrobił taką reklamę, że moje oczekiwania (a tym samym i wymagania) podskoczyły co najmniej dwukrotnie. Miał to być subtelny obraz o przeszłości, wspomnieniach, ale też przemijaniu i radzeniu sobie z trudnościami. Kiedy zaczęłam ziewać po dwudziestu minutach, uznałam, że coś nie wyszło, ale stwierdziłam, że przecież wszystko jeszcze może się zmienić, a końcówka może mi wynagrodzić początkowy brak akcji. Cóż, przy końcu filmu błagałam jedynie o to, by całość się już skończyła.
To przykre, ale film zawodzi właściwie w każdy względzie. Zaczynając od maleńkich detali, a kończąc na tak ogromnych filarach, jakimi są bohaterowie i scenariusz - wszystko tu jest nużące i nijakie, za to próbuje na widzu wymusić "przejęcie się". Od razu przypomniał mi się "Manchester by the sea" - to ten sam sposób bycia "dramatycznym", kiedy zamiast realnych emocji osiąga się tylko wrażenie pretensjonalności i fałszu. Pierwsze, co mi się rzuciło w oczy, a irytowało okrutnie, to zbliżenia. Masa zbliżeń, cała ich tona, po prostu połowa filmu to zbliżenia - miałam wrażenie, że któryś z aktorów zaraz zacznie chuchać w obiektyw kamery. Wiem, że ten zabieg ma podkreślić emocje, ale... Problem w tym, że przy takich ujęciach twarze aktorów pozostawały nieruchome, a tym samym ciężko było mi zrozumieć, co to ma właściwie na celu - mam policzyć rozszerzone naczynka na twarzy pani Hoss? Brakowało mi też dobrej, podkreślającej nastrój muzyki czy efektownych zdjęć (tych ostatnich mamy okazję zobaczyć trochę w końcówce, kiedy to bohaterowie spędzają czas na oceanem) - czegoś, co dodałoby smaku surowej fabule. No i... Jak można kręcić film o Nowym Jorku, bez pokazywania Nowego Jorku? Całość nakręcona została w Berlinie i Poczdamie - z całym szacunkiem, ale po co w takim razie wpychano tam Stany?!
Ale - często chyba ostatnio powtarzam te słowa - największym moim zmartwieniem jest fabuła. Zupełnie nijaka, z niesympatycznymi i nielogicznymi bohaterami, momentami poprowadzona naiwnie i niedbale, sprawiająca, że człowiek ziewa przez większość czasu. Niektóre sceny są zupełnie niepotrzebne, bo nic nie wnoszą do całości, inne są rozwleczone w niebywały wręcz sposób. Sam Max to irytujący, wredny i po prostu zwariowany człowiek, którego ma się dość bardzo szybko, a oglądanie kolejnych minut z nim w roli głównej, to zwyczajna katorga. Jak mam polubić bohatera, kiedy to zwykły stalker, zdrajca i oszust? Jak zrozumieć jego uczucia, jego tęsknoty i poczucie odrzucenia, kiedy tak naprawdę uważam, że zasłużył na to wszystko, a jeszcze sama bym mu dorzuciła? Ciekawą postacią jest jego partnerka, Clara, jednak jest zupełnie zepchnięta na margines i ciężko ją scharakteryzować - a film trwa ponad półtorej godziny. Rebecca... Cóż, również jest nijaka. Wydaje się być w dodatku bohaterką tak niezdecydowaną, że staje się po prostu denerwująca - w jednej scenie mówi jedno, w następnej drugie, najpierw "tak", potem "nie"... Takich ludzi nie sposób traktować poważnie. Niestety, ale muszę też pomarudzić na dobór aktorów - o ile panie spisują się nieźle, to Stellan Skarskard tak bardzo nie pasował mi do tej roli, że to aż bolało. Po prostu - nie pasował, nie umiem tego inaczej określić. Każda scena z nim wypadała niewiarygodnie, nie było żadnej chemii między nim, a Niną Hoss (nie każcie mi wspominać tej nędznej sceny seksu, która dobiła ten film bardziej, niż cokolwiek innego). Po prostu czegoś tu brakowało.
Podsumowując? Nie podobało mi się, zdecydowanie nie. Brak logiki, brak emocji, niewiarygodni bohaterowie, artystyczna nędza - po prostu nie, przepraszam. I w sumie, to niewiele mnie obchodzi nominacja w konkursie Berlinale - nie jest to pierwszy raz, kiedy nie rozumiem takich wyróżnień i wcale nie mówię tu o Idzie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz