środa, 27 września 2017

"Pasażerowie" czyli kosmiczna historia miłosna

Jim (Chris Pratt) budzi się na statku, który miał dowieźć go do pozaziemskiej koloni. Problem w tym, że jego przebudzenie nastąpiło o 90 lat za wcześnie. Samotny, na pełnym luksusów statku, odnajduje rozrywkę w rozmowach z androidem Arthurem (Michael Sheen) i przesiadywaniu koło komory pięknej Aurory (Jennifer Lawrence). Kiedy kobieta się budzi ma wreszcie towarzyszkę życia. Jednak statek nie jest tak niezniszczalny, jak to się mogło wydawać, a pasażerom grozi niebezpieczeństwo.
W sumie, to dawno nie oglądałam czegoś takiego - klasycznego romansu, który toczy się jak po sznurku, dokładnie tak, jak w tysiącu filmów przed nim. Do takiego scenariusza jednak dorzucono całą garść technologii, zaplecze kosmiczne, trochę futurystycznych wnętrz i voila! Mamy dobry przepis na film. Jeśli by oglądać "Pasażerów" z pozycji fana gatunku sci-fi, to wypadają oni raczej słabo - bo w końcu te wszystkie błędy naukowe bolą nawet laika, co dopiero kogoś, kto się na tym choć odrobinę zna. Z drugiej strony film robi wrażenie efektami, które nawet w dobie komputerowych sztuczek sprawiają, że momentami dech zapiera i jedyne, co widz jest w stanie wykrztusić to ciche "wow". Przyjemnie się patrzy na piękne niebo, na spacery i tańce w kosmosie, w dodatku sam statek robi też piorunujące wrażenie - zarówno z zewnątrz jak i w środku. Czy więc nie warto zapomnieć na moment o niedoróbkach? O tym, że przecież to niemożliwe, by na statku mającym wieźć ponad 5000 osób była tylko jedna komora medyczna, a w dodatku całość była kompletnie odcięta od jakiegokolwiek dowodzenia? O tym, że totalną głupotą jest fakt, że kapsuły  nie mają żadnego alarmu? I chyba naprawdę lepiej jest pominąć milczeniem sposób, w jaki główny bohater rozwiązał problem w decydującym momencie, kiedy to zupełnie inne i mniej dramatyczne było na wyciągnięcie ręki...
Ale "Pasażerowie" to coś więcej niż niedociągnięcia i efekty specjalne. To przy okazji całkiem przyjemna historia i dobre aktorstwo. Film zbudowany właściwie na trójce bohaterów nie ma łatwego zadania - aktorzy muszą zapełnić swoistą pustkę, która jest na ekranie. I muszę przyznać, że idzie im to świetnie. Zarówno Lawrence, jak i Pratt radzą sobie doskonale i ja ani przez moment nie czułam się znudzona. Oboje mają tak ciekawe postaci, a relacja między nimi jest na tyle złożona i wciągająca, że mogłabym oglądać film opowiadający tylko i wyłącznie o nich. Dla mnie jednak najlepszych aktorem jest Micheal Sheen - zatrudnienie go do roli androida było najgenialniejszym, co zrobił Morten Tyldum jako reżyser. Ten człowiek swoją mimiką i manierą kradnie dokładnie każdą scenę, w której się znajduje i nie sposób go chyba nie pokochać. Mówiąc o obsadzie muszę wskazać jednak na zabieg, który mnie osobiście nieco zirytował - wprowadzanie postaci na siłę i na chwilę. Mowa o bohaterze granym przez Laurence'a Fishburne'a - szczerze, to nawet nie pamiętam jego imienia, właśnie tak był istotny i interesujący. Pan kapitan pojawia się tylko w celu ułatwienia wszystkiego i pchnięcia fabuły na siłę do przodu, a potem jest już niepotrzebny. Po co? Czy naprawdę nie można było rozwiązać tego twistu fabularnego inaczej? Po co mi postać, która mnie nie obchodzi, która właściwie to nie powinna też obchodzić głównych bohaterów, bo właściwie dlaczego? To strasznie tani zabieg, świadczący chyba o braku pomysłów scenarzysty i reżysera...
Ale chyba prawdziwym problemem jest tempo filmu. Dopóki historia kręci dokoła Jima i Aurory to całość wciąga i prezentuje się świetnie. Widzimy co prawda, że na statku nie wszystko jest w porządku, ale nie poświęcamy temu jakiejś specjalnej uwagi - wszak dużo ważniejszy wydaje się romans bohaterów. Potem jednak pojawia się postać Fishburne'a i wszystko odwraca się o 180 stopni - nagle najważniejsze są psujące się roboty i raporty o błędach. Od tej pory akcja znacznie przyspiesza, ale... Nie idzie to w dobrym kierunku i zdecydowanie nie w odpowiedni sposób. Wyjaśnienia są zepchnięte na margines i niedostatecznie wytłumaczone, cała akcja mocno nakierowana na dramat... Szczerze mówiąc odrobinę niepotrzebny i głupi? Wyjście z sytuacji było dużo prostsze, w dodatku ta pojedyncza kapsuła medyczna... Jedyne co dobre, to fakt, że zakończenie przynosi dużo satysfakcji... Bo jest właściwie idealne dla tej produkcji i bardzo podobało mi się przesłanie, które niosło.
Czy więc mimo tych wad "Pasażerowie" mi się podobali? Tak, to dobry film, który warto obejrzeć choć dla świetnych scenografii, efektów czy aktorów. Tylko po prostu... Trzeba przymknąć oko na pewne sprawy - uwierzcie, że naprawdę nie psują one całkowitego odbioru.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz