wtorek, 26 grudnia 2017

"Zakazany owoc" czyli bezpiecznie o kontrowersji

Wybierając komedię romantyczną chcemy raczej lekkiej historii ze szczęśliwym zakończeniem. Sądziłam więc, że tak będzie, kiedy włączyłam sobie "Zakazany owoc" - zabawnie, słodko, może odrobinę naiwnie, ale jednak z sensem i polotem. No cóż... Świat rozczarowuje, prawda?
Brian (Edward Norton) i Jake (Ben Stiller) są najlepszymi przyjaciółmi od dzieciństwa. Pierwszy z nich został katolickim księdzem, drugi - rabinem i razem głoszą chwałę Bożą, każdy na swój sposób i w swojej świątyni. Ich życie układa się spokojnie, aż pewnego dnia w mieście pojawia się ich dawna przyjaciółka Anna (Jenna Elfman). Piękna, bezpośrednia i pełna uroku kobieta od razu zwraca na siebie uwagę i doprowadza obu panów do szaleństwa... Z miłości.
Już sam zamysł na fabułę przywodzi mi na myśl bardziej dramat, niż komedię romantyczną i prawdę mówiąc, wydaje mi się, że scenarzysta pogubił się w pisaniu, nie będąc pewnym, czy chce stworzyć jedno, czy drugie. Początkowy, lekki nastrój szybko zostaje zburzony przez rozterki bohaterów, intrygi i tajemnice, które zaczyna się pojawiać między tą trójką i człowiek już nie wie, czy się śmiać, czy może przeżywać? Całość zwieńczona jest chyba najgorszym i najgłupszym zakończeniem, jakie tylko można sobie wyobrazić - pozwólcie mi powiedzieć tylko tyle, że prawdopodobieństwo leży i kwiczy w kącie, a całość wieńczy konkurs karaoke. Właściwie ten film to taki typowy średniak - ani ziębi, ani grzeje, obsada gra na niezłym poziomie, ale nie ma chyba sceny, która zapadłaby mi jakoś bardziej w pamięć. Sądząc po początku, to mógł być zabawny film, ale temat, który podjął, po prostu nie nadawał się do lekkiego podejścia. Naiwności jest za dużo, stanowczo też przesadzono z uproszczeniami, a zapomniano, że nie każdą sytuację da się rozwiązać w tak prosty i bezbolesny sposób.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz