wtorek, 1 sierpnia 2017

"Dystrykt 9" czyli segregacja międzyplanetarna

Wiele jest filmów, które ukazują nienawiść i rasizm. Różne są tła, w których fabuła ma miejsce - raz jest to II Wojna Światowa, raz konflikty w Stanach, a kiedy indziej... Tajemniczy statek kosmiczny, w którym roi się od obcych.
W latach '80. nad Johannesburgiem zawisł ogromny statek kosmiczny. W jego wnętrzu znaleziono ogromną populację obcych, których sprowadzono na Ziemię i zamknięto na terenie Dystryktu 9 - ograniczonej przestrzeni, przypominającej getto. Po prawie 28 latach populacja kosmitów ogromnie się zwiększyła i musi dojść do przesiedlenia. Wikus van de Merwe (Sharlto Copley) ma wręczać obcym powiadomienia o eksmisji i przypadkowo spryskuje się tajemniczą cieczą, która zamienia go powoli w jedną z "krewetek". Rozpoczyna się wyścig - z czasem, z rządem i z własnym teściem, a na mecie czeka możliwość wyleczenia.
Nie spodziewałam się tak ciekawego obrazu - przyznaję to od razu. Na początku nieco irytował mnie dokumentalny styl prezentowania faktów - sytuację, otoczenie, bohatera poznajemy w formie wywiadu i reportażu, przez co tempo jest duże, a widz zostaje zbombardowany ogromną ilością informacji, których nie ma do końca czasu przyswoić. Potem jednak wszystko zwalnia, mamy więcej czasu, by poznać Wikusa i Christophera (takie imię nosi jeden z obcych), a akcja rozwija się w kierunku dużo ciekawszym niż polityka imigracyjna. To taki inny sposób na pokazanie, jak rasistowscy i ksenofobiczni są ludzie, jak boją się inności, jak bardzo czują się "lepsi" od wszystkiego, co nie wygląda tak jak oni. Na dobrą sprawę to mniejsza wersja "Avatara" czy "Pocahontas", z tym, że pozbawiona wątku miłosnego. Ale to działa, bo historia jest czymś świeżym, obcy mają świetny wygląd (i faktycznie trochę przypominają krewetki), a cała opowieść utrzymana jest w dobrym tempie. Do tego zakończenie nie jest tak przewidywalne, jak można by się tego spodziewać.
Wadą dla mnie jest zdecydowanie zbyt mało informacji na temat obcych - ich społecznego porządku, inteligencji, czy chociażby płci! Widzimy jaja, a nawet nie wiemy, czy te stworzenia są obojnakami! Tak, być może przeszkadza to tylko mnie - jestem skłonna w to uwierzyć - ale przeszkadza i nic na to nie poradzę! Ale największym negatywem jest postać głównego bohatera. Wikus van de Merwe to najbardziej irytujący, denerwujący, męczący człowiek, jakiego dane mi było zobaczyć na ekranie. Jest głupi, naiwny, wkurzająco przekonany o własnej wyższości, do tego jest po prostu okrutny (odłączanie jaj i oglądanie, jak larwy powoli giną - NIKT nie przekona mnie, że to niewinne postępowanie, to zwykłe okrucieństwo!) i to wszystko sprawia, że miałam jeden, bardzo poważny problem podczas oglądania tego filmu.
Ponieważ moim największym marzeniem było zobaczyć, jak Wikus umiera.
Owszem, zgodzę się, że takie przedstawienie bohatera jest celowe - mężczyzna z naiwnego korpo-szczura ma przejść przemianę wewnętrzną i odkryć swoje człowieczeństwo... I faktycznie, trochę się może i zmienia, ale na pewno nie w takim stopniu, żebym miała zacząć go tolerować, o lubieniu nawet nie wspomnę. Ja do końca filmu miałam nadzieję, że zobaczę trupa głównego bohatera, bo to moim zdaniem byłaby dla niego faktyczna nauczka i lekcja. Co prawda faktyczne zakończenie również wpasowało się w moje gusta i uznaję je za nie tylko dobre, ale wręcz najlepsze, jakie można było tu stworzyć, jednak przykro mi było oglądać perypetie człowieka, którego do tego stopnia nienawidziłam i którym aż tak gardziłam. To absolutnie nie wina aktora, choć Copley był raczej nijaki w tej roli - sama postać budziła we mnie takie uczucia.
Czy jednak polecam "Dystrykt 9"? Tak i to gorąco. Bo to jednak coś innego, bo zakończenie jest świetne, bo uważam, że takich historii nigdy za wiele - one zawsze są aktualne i warto je pokazywać, abyśmy nigdy nie zapomnieli, że zagrożeniem jest nienawiść w nas samych.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz