środa, 9 sierpnia 2017

"Ida" czyli dramat

Broniłam się długo przed "Idą" Pawła Pawlikowskiego. Naprawdę długo, bo to już przecież prawie cztery lata. Starałam się ją omijać na wszystkich kanałach telewizyjnych, usilnie odmawiałam czytania jakichkolwiek recenzji, jednak ciągle docierały do mnie zachwyty, ochy i achy, którymi zarzucano tenże film. W końcu dostał Oscara! A przy okazji także nagrodę BAFTA, cztery Orły, nominację do Złotego Globu... I jeszcze kilka nagród i nominacji. A ja po czterech latach stwierdziłam, że się przemogę. Obejrzę. No i obejrzałam...
Młoda Anna (Agata Trzebuchowska) jest sierotą i od dziecka wychowuje się w zakonie. Sama także pragnie przyjąć śluby, jednak przed tym matka przełożona wysyła ją do nieznanej ciotki (Agata Kulesza). To tu Anna odkryje, że tak naprawdę nazywa się Ida Lebenstein i jest córką pary Żydów, którzy zmarli podczas wojny. Wraz z ciotką - byłą prokurator, obecnie poważaną sędzią - rozpocznie podróż, która doprowadzi je obie do zdarzeń z przeszłości i prawdy o nich samych.
Muszę przyznać, że dawno nie widziałam filmu tak pretensjonalnego i aspirującego do bycia "subtelnym", jak "Ida". Wszystko tutaj aż krzyczy "jestem poważnym filmem, traktujcie mnie serio!" - zaczynając od tematyki, a na czarno-białej konwencji kończąc. Fakt, że obraz jest monochromatyczny nie byłby dla mnie problemem - choć raczej wolę piękne i estetyczne filmy, niż te kręcone z minimalistycznym podejściem do scenografii i formy - gdyby tylko faktycznie całość nadrabiała treścią, dialogami, aktorstwem, muzyką, słowem - czymś, co byłoby uzupełnieniem. Tutaj zupełnie tego nie ma. Mamy więc zupełnie zupełny minimalizm estetyczny- czarno-białe zdjęcia (swoją drogą - kadrowanie w tym filmie doprowadzało mnie do szału. Naprawdę, nie mam ochoty oglądać twarzy bohaterki wciśniętej w róg, uciętej od nosa w dół, kiedy resztę kadru wypełnia ściana.), ubogą scenografię, niewiele wnętrz czy krajobrazów, które mogłyby cieszyć oko widza. Wizualnie - zupełne nic. Ale tak jak mówiłam - to byłoby nawet uzasadnione, wszak akcja rozgrywa się w Polsce Ludowej z lat 60, można zrozumieć pewien ascetyzm. Jednak w tym wypadku trzeba było widza zainteresować czymś innym, warstwą fabularną.
A ta prezentuje się raczej miernie. Historia jest do bólu przewidywalna, do tego przedstawiona w taki sposób, że ja zaczęłam ziewać mniej więcej po dwudziestu minutach. Temat sprawy Żydów i stosunków, jaki mieli do nich Polacy podczas II Wojny Światowej i bezpośrednio po niej podejmowało już wcześniej "Pokłosie" i zrobiło to o niebo lepiej - dosadniej, prawdziwiej, po prostu dużo bardziej wiarygodnie. W "Idzie" tajemnica tajemnicą wcale nie jest - z zachowania ciotki można wywnioskować, że od początku wiedziała, jak zginęła jej siostra, nie zaskoczyło jej to w ogóle. To absolutnie nie ujmuje tragedii, jednak po co udawać przed widzem, że mamy do czynienia z jakąś zagadką, kiedy całą sprawę, można było wyjaśnić podczas pierwszych piętnastu minut? To kręcenie sztucznego dramatu, próba wymuszenia tego, że osoba oglądająca się przejmie, westchnie, zrobi jej się żal. Szczerze? Nie. Nie odczułam żadnej z tych emocji, bo miałam wrażenie, że nawet główna bohaterka ich nie odczuwa. I w tym chyba tkwi największy kłopot filmu - dlaczego ja mam w ogóle przejmować się dramatem i tragedią tych ludzi, kiedy sama Ida zdaje się mieć absolutnie wylane (żeby dosadniej tego nie określić) na to, co się stało z jej rodziną? Na jej twarzy nie widać żadnych emocji (choć to chyba wina miernego aktorstwa, do którego za moment wrócę), z jej ust nie pada ani jedno słowo współczucia, żalu, pretensji, zrozumienia, słowem - nic, co pokazywałoby, że w ogóle dotarła do niej ta sytuacja. Nie sposób czuć cokolwiek podczas seansu, kiedy nie mamy żadnego punktu zaczepienia. Tak, grana przez Kuleszę ciotka reaguje, reaguje w sposób dość żywiołowy, ale kiedy jest to zestawione z obojętnością Idy... Cóż, wypada to niestety nieco karykaturalnie i teatralnie.
Dodatkowo... Wątek romansu Idy. Dlaczego. Po co. Tak bardzo niepotrzebny. Tak bardzo głupi i wyciągnięty typowo z czarnej dziury fabularnej. Nieuzasadniony, nieumotywowany, niewyjaśniony, ciśnięty widzowi w twarz na zasadzie "masz, ciesz się, pokazaliśmy ci taką SUBTELNĄ scenę!". W tamtym momencie gryzłam już poduszki ze złości, bo nie byłam w stanie wytrzymać nadmiaru głupoty, która lała mi się z ekranu na kolana.
Oprócz tego scenariusz ma jedną, podstawową wadę, a są nią dialogi. Jest ich przerażająco niewiele, co samo w sobie utrudnia zadanie stworzenia dobrego filmu. Zgadzam się, że sceny nieme są najbardziej wyraziste i emocjonalne, jednak kiedy większość scen taka jest, to niestety tracą one swój wyraz. Kiedy już pojawią się kwestie postaci to są one... Niezręczne, głupie i po prostu nierealne. Mój ulubiony przykład, który w sumie niczego nie spoileruje - na drugi dzień, po spotkaniu ciotki Ida udaje się z nią w podróż do rodzinnego domu. I właśnie wtedy pada z ust Wandy pytanie "Czy miewasz czasem grzeszne myśli natury cielesnej?".
. . .
Przyznacie sami - tak się nie zaczyna niezobowiązującej pogawędki z siostrzenicą, którą w sumie ledwo się zna. I tak to właśnie wygląda! Kiedy już coś pada z ust postaci to jest to tak zupełnie oderwane od rzeczywistości, że nie jestem w stanie w to uwierzyć! Nie istnieją żadne rozmowy, które nie byłyby "poważne" i "dramatyczne"! Jaki geniusz stwierdził, że to wyjdzie dobrze?!

Koszmarny scenariusz, dialogi, zupełnie nieudana fabuła... Więc może chociaż aktorzy się spisali?
. . .
Nie.
Grająca Idę Agata Trzebuchowska jest koszmarna. Powiem szczerze, że z przyjaciółkami ochrzciłyśmy ją mianem polskiej Kristen Stewart... Choć z drugiej strony, żeby przez 80 minut filmu nie zmienić wyrazu twarzy to też trzeba mieć talent, prawda? Jakby mało było tego, że jej postać jest irytująca i zupełnie nijaka, aktorka sprawia, że jest równocześnie trudna do oglądania - bo co to za przyjemność patrzeć na kawał drewna na ekranie?  Nieco lepiej sprawa wygląda w przypadku Agaty Kuleszy, jednak uważam, że ten występ był całkowicie poniżej jej możliwości aktorskich. Dochodzi jeszcze przerysowanie, o którym już pisałam - tak całkowicie różne reakcje wypadają po prostu źle i niewiarygodnie, przez co Wanda w moich oczach stała się postacią nierzeczywistą. Jej postępowanie jest dla mnie irracjonalne - początkowo przecież nie chce się w ogóle widzieć z siostrzenicą, by później tak naprawdę sprawiać wrażenie jedynej osoby, której zależy na ich podróży. Ta przemiana jest natychmiastowa, nic do niej nie prowadzi, brak motywacji. Ot, po prostu uwierzcie nam na słowo. Jak zresztą przez cały film.

Dodajmy jeszcze do tego beznadziejny dźwięk i fatalną dykcję aktorów. Nieważne jak głośno człowiek ustawiał odbiornik - nie dało rady dokładnie usłyszeć, co mówią do siebie postaci w tych rzadkich momentach, gdy postanawiały się w ogóle do siebie odezwać. Czy naprawdę proszę o tak wiele? Chcę tylko obejrzeć polski film bez konieczności:
1. Oglądania go z napisami, żeby w ogóle rozumieć co tam się dzieje
2. Manipulowania dźwiękiem co pięć sekund, kiedy dialogi są jakieś dziesięć razy cichsze niż muzyka czy dźwięki tła?

Czuję się oszukana. Oszukana przez ten film, przez Akademię, przez wszystkich krytyków, przez każdą jedną nagrodę i nominację. Cała otoczka wokół tego obrazu dodatkowo potęguje moje rozczarowanie i sprawia, że moja ocena jest wręcz fatalna. Nie było niczego, co mogłabym ocenić w tym filmie typowo na plus - są rzeczy mniej lub bardziej irytujące, są w końcu takie, które są mi zupełnie obojętne (jak chociażby muzyka), ale nic nie wzbudza mojej aprobaty! Nie do pomyślenia wydaje mi się fakt, że tak napompowano balonik z popularnością, podczas kiedy dużo lepsze "Pokłosie" jest przez publikę linczowane i nigdy nie zostało w szerszy świat puszczone. Depresja mnie dopada na myśl o tej abominacji filmu. Nie rozumiem, nie zrozumiem, nie chcę zrozumieć co takiego jest w tym czymś, że aż tyle osób się zachwyciło. Ja absolutnie nie podzielam ich zdania.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz