piątek, 11 sierpnia 2017

"Sils Maria" czyli spore zaskoczenie!

Powiedzieć, że nie uważam Kristen Stewart za dobrą aktorkę to jak stwierdzić, że Adolf Hitler nie przepadał za Żydami - niedopowiedzenie roku. Oglądałam wszystkie części "Zmierzchu" (tak, jestem masochistką), nie obca jest mi również "Królewna Śnieżka i Łowca" i we wszystkich tych tytułach ta dziewczyna była zwyczajnie koszmarna. Jakie więc było moje zdumienie, kiedy w pierwszej scenie "Sils Maria" pojawiła się na ekranie! W pierwszym momencie nie wierzyłam - z własnej woli, sama sobie to robię?! Szybko jednak wyjaśniło się o co chodzi, kiedy zerknęłam na resztę obsady - Juliette Binoche i Chloe Grace Moretz są tego warte. Zacisnęłam zęby i... Przeżyłam szok.
Maria (Binoche) jest znaną aktorką, która osiągnęła olbrzymi sukces, kiedy w wieku 18 lat zagrała w jednej ze sztuk teatralnych Wilhelma. Mężczyzna został jej wieloletnim przyjacielem i teraz kobieta wraz ze swoją asystentką, Valentine (Stewart), zmierza, by odebrać za niego nagrodę literacką. W pociągu jednak dostaje wstrząsającą wiadomość - Wilhelm zmarł. Załamana postanawia jednak kontynuować podróż i spędzić tydzień w pięknym domku w Alpach, gdzie będzie przygotowywać się do swojej kolejnej roli - być może najważniejszej w karierze. Praca, rozmowy z Valentine, a także konfrontacja z młodą Jo-Anne (Moretz) pozwolą jej na nowo odkryć siebie i dorosnąć do nowej sytuacji.
Nie spodziewałam się, że tematyka tego filmu aż tak mnie ruszy. Historia o odkrywaniu siebie nie wydaje się szczególnie odkrywcza - tym bardziej jestem pod wrażeniem jak ciekawego sposobu użyto, by ją nieco ubarwić. Przeplatanie życia i teatru to genialny zabieg - kiedy bohaterka przygotowuje się do roli, czytając swoje kwestie i analizując je po kolei widz może podziwiać, jak bardzo odnoszą się one do jej życia i relacji z ludźmi. Mocnym punktem jest też wielowymiarowość i otwartość fabuły - mam wrażenie, że każdy może interpretować poszczególne wydarzenia zupełnie inaczej, przez co otwiera się przed nim zupełnie inna wersja całości. To duża sztuka tak pokierować poszczególnymi wątkami, by niezależnie od sposobu ich zrozumienia zgrywały się w jedną, spójną całość. To nie jest film ani o żałobie (czego bałam się na samym początku) ani też o skrywanych tajemnicach - to historia dorastania i godzenia się z czasem, zrozumienie, że to wcale nie tak, że upływające lata są naszym wrogiem. Temat sam w sobie ciekawy, do tego podany w niebanalny sposób - duże brawa.
Największy problem miałam z główną bohaterką. Maria to osoba oryginalna, silna i zdecydowana, jednak wewnętrznie mocno pogubiona we własnym życiu. Nie daje sobie do końca rady z własnym dojrzewaniem, zostałaby najchętniej w momencie, kiedy miała 18 lat i była niewinną, ale pewną siebie kobietą. Problem w tym, że gdzieś w połowie filmu jej upór i niechęć do zaakceptowania samej siebie zaczyna się robić... Irytujący. Jest zamknięta na jakiekolwiek zmiany, rozmowy, w dodatku działa na zasadzie pasywnej agresji - kiedy tylko ktoś powie jej coś, co nie do końca pozostaje w zgodzie z jej zdaniem zaczyna wywoływać w tej osobie wyrzuty sumienia. Taki zabieg stosuje wielokrotnie wobec Valentine i jest to potwornie wkurzające! Binoche nie błyszczy jakoś wyjątkowo jasno - choć pasuje do tej roli i widać, że się w niej odnajduje to brakuje jej iskry, polotu, "tego czegoś".
Za to jasnym punktem jest właśnie Valentine i grająca ją Stewart. Nigdy nie sądziłam, że to powiem, ale ta dziewczyna naprawdę pokazała, że nie musi wcale być tą, na której wiesza się psy. Nie twierdzę, że jej gra była porywająca i genialna - mam wrażenie, że po prostu nie jest to aktorka ekspresyjna - ale oglądało się ją przyjemnie, stworzyła ciekawy obraz młodej dziewczyny, która... No właśnie, tu interpretacje są różne. Zakochała się? Była zmęczona? Chciała czegoś nowego od życia? Zdania są podzielone, ja swojego nie zdradzę, by zbyt wiele też nie zepsuć podczas seansu. Dość, że jest to postać interesująca, która pozostawia po sobie lekki niedosyt. Muszę też przyznać, że Kristen mnie zaciekawiła i chyba skuszę się na kolejny film z nią - może zrobiła faktyczny progres i z filmu na film pokazuje coraz więcej?
Co do młodej Moretz... Cóż, jest jej tu mało i ciężko ocenić jej występ. Jo-Anne tak naprawdę ma być jedynie przeciwstawieniem dla Marii i równocześnie ucieleśnieniem jej samej w młodości - ambitna aktorka z wielką karierą, odważna i szalona, popełniająca własne błędy. Moretz udało się to zagrać poprawnie i przekonująco, ale podobnie jak Binoche - bez płomienia, choć miała na to zdecydowanie mniej czasu na ekranie.
Można jeszcze wspomnieć o pięknych zdjęciach Alp i cudownych ujęciach chmur - to wszystko jest ubarwieniem ciekawego filmu, który... Jednak nie powalił mnie na łopatki. Tak, wciągnęłam się w tę historię i tak, nawet dwa dni po obejrzeniu filmu wciąż o nim rozmyślam, jednak nie czuję się urzeczona czy całkowicie kupiona. Irytująca bohaterka, a dodatkowo brak soczystej puenty, która może nieco dosadniej podkreśliłaby koniec filmu - to sprawiło, że film uznaję za zaledwie dobry. Jednak myślę, że warto go zobaczyć, bo jest nieco inny niż standardowe produkcje, które wypływają na ekrany kin.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz