niedziela, 27 sierpnia 2017

"Milion sposobów jak zginąć na Zachodzie" czyli pomieszanie z poplątaniem

Dziś trochę o filmie, który ostatnio obejrzałam po raz drugi. Na początku miałam świetne wrażenie i takie też mi zostało - wspominałam "Milion sposobów..." jako naprawdę zabawną komedię, która rozbawiła mnie do łez. Nic więc dziwnego, że nieco bałam się ją zobaczyć po raz drugi - co, jeśli nie jest taka, jaką ją zapamiętałam?
Albert (Seth MacFarlane) nie ma zbyt wiele szczęścia - jest niezbyt bystrym pasterzem owiec, które bez przerwy mu uciekają, rodzice niezbyt go doceniają, a w dodatku rzuca go jego ukochana Louise (Amanda Seyfried). Mężczyzna myśli o opuszczeniu znienawidzonego Dzikiego Zachodu, kiedy do miasta sprowadza się piękna Anna (Charlize Theron). Albert zaprzyjaźnia się z kobietą nie mając pojęcia, że jest ona żoną najsłynniejszego zabijaki w okolicy - przerażającego Clincha (Liam Neeson).
Nie wiem w sumie czego oczekiwałam, ale wiem, że okrutnie się zawiodłam. Za drugim razem film wydał mi się miałki, ale przede wszystkim... Prymitywny i obrzydliwy. Konwencja całości była całkiem ciekawa - oto mamy Dziki Zachód, gdzie wszystko próbuje człowieka zabić, ludzie giną na festynie i w sumie już dawno populacja miasteczka przestała się przejmować, że kojoty rozszarpują ciało burmistrza. Te sytuacje często nawet wywołują uśmiech czy też chichot, jednak zaraz dostajemy na twarz żartami o seksie, wypróżnianiu się, a dla odmiany jeszcze o seksie - wszystkie zaserwowane w obrzydliwie wulgarny sposób, który przyprawia po piątym razie o odruch wymiotny. Chyba jedyną prawdziwie zabawną sceną była ta, w której Neil Patrick Harris tańczy do piosenki o wąsach - poważnie, gdyby nie ta postać oceniałabym film o wiele surowiej. Jednak widać, że Seth MacFarlane chciał pojechać na tym, co tak wielu ludzi "urzekło" w "Tedzie" - na wulgarnej rozrywce i żartach, których subtelności i humoru nie powstydziłby się gimnazjalista. Żal aż, że Theron i Neeson w tym zagrali - ich postaciom na szczęście się aż tak nie oberwało i wypadają całkiem sympatycznie, jednak... Kiedy już człowiek zaczyna się dobrze bawić to obrywa na przykład litanią, jak to Albert "mieszka" w waginie Anny. Naprawdę? To jest to, co powinno mnie bawić w komedii? Nie zrozumcie mnie źle - ja jestem fanką "American Pie", nie mam kija w tyłku i rozumiem raz na jakiś czas dwuznaczny żart czy odrobinę niesmacznych tematów. Jeśli jest to w równowadze z resztą scenariusza i nie jest jedynym, co reżyser wpycha widzowi do gardła, to zazwyczaj wychodzi to nawet fajnie. Tu jednak do czynienia mamy z drugą opcją i to niestety nie działa. Co na plus? Obsada, bo jednak Theron jest urocza, Neeson jest świetnym postrachem, a Harris jest absolutnie cudowny. Całkiem przyjemnie słucha się tu też muzyki, która dość zgrabnie buduje klimat. Szkoda, że mało ambitny scenariusz wszystko zepsuł, bo ten film miał potencjał - same wydarzenia, choć lekko przewidywalne, mają w sobie coś ciekawego i przyciągają przed ekran. Cóż, szkoda.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz