poniedziałek, 7 sierpnia 2017

Remake kontratakuje! - "Bez przebaczenia"

Mam mieszane uczucia co do osoby Clinta Eastwooda. Z jednej strony... Nie przepadam z nim, jako za aktorem. Z drugiej filmy, które kręci naprawdę mi się podobają! Kiedy więc zobaczyłam, że Eastwood zarówno wyreżyserował jak i zagrał w "Bez przebaczenia" musiałam chwilę bić się z samą sobą. Jednak cóż, w końcu się skusiłam. Jakież było moje zdziwienie, gdy odkryłam, że dwadzieścia lat później tę samą historię postanowił opowiedzieć japoński reżyser Sang-il Lee!



Historie są bardzo podobne - mężczyzna, który w swoim życiu dokonał wiele złego obecnie żyje samotnie, wychowując dwójkę dzieci i wciąż opłakując stratę żony. Jednak nie wiedzie mu się dobrze - brakuje pieniędzy, a on boi się, że jego rodzina będzie głodować. Dlatego decyduje się po raz kolejny zabić na zlecenie. Jego zleceniodawcami są prostytutki, chcące się zemścić na mężczyznach, którzy pocięli twarz jednej z nich. Jednak na straży porządku w miasteczku stoi okrutny szeryf, zlecenie więc może nie okazać się takie proste, jak początkowo wydawało się bohaterowi i jego wspólnikom.
Tak wygląda ogólny zarys, z tym, że obie produkcje podeszły do niego inaczej. Podobny jest czas - akcja dzieje się pod koniec XIX wieku. Eastwood swój film osadził w realiach dzikiego zachodu. Willy jest starym kowbojem, zabijaką, w filmie możemy oglądać masę mężczyzn prezentujących pistolety i popisujących się umiejętnościami strzelania. Muszę przyznać, że przez to film ma świetny klimat - małe, zapyziałe miasteczko, którym rządzi tak naprawdę szeryf, a głównym ośrodkiem kulturalnym jest burdel, to coś, co widzieliśmy już w kilka opowieściach i do czego jesteśmy przyzwyczajeni. Lee podszedł do sprawy zupełnie inaczej i słusznie! Tutaj mamy do czynienia z wioską na wyspie Hokkaido, bohater jest starym samurajem, a wszystkie niesamowite potyczki rozgrywane są przy pomocy broni białej. W dodatku pojawia się konflikt między Japończykami, a rdzennymi mieszkańcami Hokkaido, Ajnosami. Problem pojawia się jednak w niewiedzy przeciętnego widza - myślę, że aby w pełni docenić film, trzeba by było znać historię Japonii, a to nie jest wiedza, którą prezentuje każdy. Dla mnie dodatkowe wątki były czymś ciekawym i ubarwiającym, jednak rozumiem, że dla części oglądających mogłyby być niezrozumiałe. Do tego... Cóż, muszę przyznać, że chyba bardziej pasuje mi klimat zachodni, kiedy mowa o tego typu historii - walki o sprawiedliwość, dywagacji, czym ta sprawiedliwość w ogóle jest i jakich środków można użyć, by ją osiągnąć. Japończycy mają swój własny styl i muszę przyznać, że ich wersja jest równie dobra (pod względem fabularnym) co oryginał, dużo klimatu dodają też walki mieczami, jednak... Mimo wszystko punkt dla Eastwooda.

Ale wszyscy wiemy, że fabuła i akcja to jedno. Równie ważny jest główny bohater - często jego postawa i wybory mogą nam zepsuć całą frajdę z oglądania.


Nie spodziewałam się, że to powiem kiedykolwiek, ale urzekł mnie Eastwood. Pełen sprzecznych emocji Will wydaje się być jego typem postaci - to twardziel, który nigdy się nie waha, szybko strzela, a dopiero potem zadaje pytania - i początkowo nie pałałam do niego sympatią. Myślałam "ot, typowa kreacja Eastwooda, już to widziałam". Ale potem jednak ten bohater zaczął się rozwijać, pokazywać więcej emocji i to bardzo mi się spodobało. Clint zrobił to fantastycznie - połączył twardego kowboja z człowiekiem z problemami, który boi się śmierci i tęskni za ukochaną żoną. Watanabe jest... Inny. Brakuje mu tej powierzchowności, która początkowo mi tak przeszkadzała - patrząc na niego ciężko uwierzyć, że naprawdę był pogromem całej okolicy i jego sława okrążyła całą Hokkaido. Paradoksalnie jego postać niespecjalnie się wyróżnia - uwagę kradną inne, przez co on sam traci zainteresowanie widza. Brakowało mi więcej wyrazu, choć jego występ oceniam jako naprawdę dobry! Po prostu... Eastwood był lepszy. 

Jednak moje serce od początku należało do przeciwnika naszego bohatera - szeryfa, który rządzi miasteczkiem. Zarówno w amerykańskiej, jak i japońskiej wersji to osoba wpływowa, potężna i charyzmatyczna, ciesząca się posłuchem i szacunkiem. Który z aktorów stworzył lepszą kreację tejże postaci?


Obie te role wbrew pozorom są podobne, obie wersje bardzo do siebie zbliżone. Hackman wprowadził więcej okrucieństwa w swoją grę - jego szeryf to postać, co do której można powiedzieć, że ma nawet zapędy dyktatorskie, wszak wymaga zupełnego posłuszeństwa. Jednak to, co zrobił Sato podbiło mnie zupełnie. Postać Ichizo to zimny drań, który z uśmiechem wypełnia swe obowiązki, jednak nie waha się wyciągnąć miecza i zaatakować intruzów. Jego chłodna postawa idealnie pasowała mi do konceptu japońskiego stróża prawa - honor i szacunek przede wszystkim, zasady to świętość, nawet jeśli w egzekwowaniu ich pewną granicę się przekroczy to wszystko jest uzasadnione. Obaj panowie wywiązali się ze swoich zadań po mistrzowsku, a ja uważam ich postaci za najlepsze i najbardziej wyraziste w całym filmie, ale Sato... Cóż, on właśnie był jednym z aktorów, który totalnie przyćmił Watanabe, a to samo mówi, jak niesamowity występ dał.
Tu jeszcze jedno wtrącenie - punt dla obydwu scenarzystów za stworzenie tak cudownych postaci. Ich dwuznaczność, ich motywy - to wszystko jest po prostu genialne. To idealny przykład postaci, którym powinniśmy kibicować, bo przecież są dobre i stoją na straży prawa, jednak nie jesteśmy w stanie się do nich przekonać, bo mają w sumie mniej honoru, niż główny bohater-morderca.

Werdykt? Mimo wszystko Clint Eastwood zrobił to lepiej. Nie licząc postaci szeryfa jego film po prostu... Ma to "coś". Doliczmy do obsady Morgana Freemana w świetnej roli, doskonałe kreacje prostytutek czy młodego chłopaczka, który bardzo chce zostać lokalnym zabijaką, a naprawdę wychodzi nam świetny film. Jasne, w japońskiej wersji również to wszystko jest, ale... Brakuje tej iskry, tego przekonania widza. Mocnym punktem remake'u mogły być dodatkowe wątki (konflikt etniczny), ale mam wrażenie, że reżyser nie dość mocny akcent na nie położył. Może trzeba było zrezygnować z dokładnego odwzorowania fabuły oryginału, a pójść bardziej w stronę nowego i świeżego? Cóż, tego się nie dowiemy, ale jednak "Bez przebaczenia" sprawia, że zaczynam się do Eastwooda przekonywać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz