środa, 10 maja 2017

"Tajemnice lasu" czyli baśnie braci Grimm od kuchni

Wczoraj wróciłam do domu okropnie zmęczona. Nie miałam siły ani na ambitne kino, ani tym bardziej na naukę. Kiedy więc siedziałam patrząc w ścianę, przyłapałam się, że po głowie chodzi mi piosenka "Agony" z musicalu "Into the woods". A przecież głowa nie może się mylić, prawda? Namówiłam więc przyjaciółkę na seans - dla naszej dwójki to był już kolejny raz, jak obejrzałyśmy ten film, tak więc recenzja nie będzie na podstawie pierwszego wrażenia. Choć w przypadku tego akurat obrazu to nie jest wada.
Zaznaczam od razu - nie widziałam broadwayowskiej wersji, słyszałam jedynie kilka piosenek w tamtej aranżacji, tak więc nie jestem w stanie porównać zmian, których dokonano, poziomu aktorstwa czy wykonania poszczególnych piosenek. Na pewno podobała mi się bardzo wielowątkowość - fabuła splata ze sobą losy poszczególnych bajkowych postaci: Kopciuszka, Roszpunki, Czerwonego Kapturka, Głupiego Jasia, a także Czarownicy, piekarza i jego żony, czy dwóch przystojnych książąt. Każde z nich ma swoje marzenie, do którego spełnienia dążą. Aby tego dokonać postaci udają się do tajemniczego lasu, by odnaleźć to, czego im potrzeba i przekonać się, że to, czego chcą nie zawsze jest tym, o co proszą.
Technicznie powiem, że kiedy pierwszy raz oglądałam musical... Cóż, piosenki nie wpadły mi szczególnie w ucho. Minął jednak rok, a w tym czasie wracałam do nich kilka razy - przez przypadek czy celowo, jakimś cudem zawsze kończyłam słuchając tego soundtracku. I wiecie co? Polubiłam go. Naprawdę. Mało jest piosenek, które w ogóle nie przypadły mi do gustu - część mnie nie powala, ale większość okazała się mieć "to coś", co dociera do człowieka po dziesiątym przesłuchaniu. Teksty są ciekawe, niektóre dużo bardziej skomplikowane i głębsze, niż by się mogło wydawać na pierwszy rzut oka, muzyka przyjemna i idealna do nucenia sobie pod nosem.
Jednak aby odpowiednio ocenić film trzeba go nie tylko odbierać jako całość, lecz trzeba go też rozebrać na części. Poszczególne postaci mają mniej, lub więcej czasu antenowego, ale każda z nich coś wnosi do ogółu. Dlatego też pragnę przyjrzeć się im osobno.
W mojej ocenie najważniejsi są piekarz (James Corden) i jego żona (Emily Blunt). Oboje bezskutecznie starają się o dziecko, o którym marzą od wielu lat. Kiedy dowiadują się, że nigdy nie powiększą swojej rodziny, dopóki nie zdejmą rzuconej przez Czarownicę klątwy, postanawiają wyruszyć do lasu, by pozbierać potrzebne im do odczynienia uroku przedmioty. To sprawdzian dla ich małżeństwa i miłości - ale także okazja do uporania się z własnymi problemami. Bowiem każde z bohaterów, oprócz wspólnej misji, ma swoje demony, które go nawiedzają. Piekarz w dzieciństwie został porzucony przez ojca, przez co sam boi się nim zostać, zaś jego żona... Cóż, muszę przyznać, że postać Emily Blunt na początku okropnie mnie drażniła, jednak po kolejnym obejrzeniu doceniłam ją dużo bardziej. Blunt idealnie połączyła tęsknotę za dzieckiem, ciepłem i rodziną z troską o męża, ale także z nieuzasadnionym pragnieniem "czegoś więcej". Aktorka stworzyła ciekawą postać, dużo bardziej skomplikowaną, niż może się to wydać na pierwszy rzut oka. Corden spisuje się całkiem nieźle, choć moim zdaniem nie oddaje zbyt dobrze zmiany, która zachodzi w piekarzu w pierwszym akcie. Za to w drugim, kiedy cała odpowiedzialność spoczywa na nim - cóż, jest świetny. Współczujemy mu w ciężkich chwilach, ale wierzymy też, że sobie poradzi z tym, co na niego spada. Ta dwójka to wątek romantyczny, komediowy i trochę tragiczny w jednym, zmusza do przemyśleń, by za chwilę świetnie bawić. Jeśli chodzi o głos to zdecydowanie bardziej pasował mi śpiew Emily, ale Corden też radzi sobie całkiem dobrze.
O Czarownicy mówiąc - w tej wersji nie jest jedynie podłą istotą bez uczuć. Wychowuje Roszpunkę i najbardziej przeraża ją, że któregoś dnia ją utraci. Do tego nie rozumie otaczających ją ludzi i uważa ich za mało rozważnych, a na dodatek kompletnie nielogicznych. Jest inteligentna, cwana, ale też egoistyczna i dość bezkompromisowa. Ja się w niej zakochała, nie tylko dlatego, że gra ją Meryl Streep (przysięgam, że to nie jest jedyny powód!) - jej sposób myślenia mi się podoba i choć na początku wydawała mi się czysto komediowym elementem z czasem ewoluowała w naprawdę ciekawą postać, z własnymi marzeniami i problemami. Choć można się spierać, czy Meryl powinna czy też nie powinna śpiewać, ja uważam, że na pewno w "Tajemnicach lasu" robi to lepiej niż w "Mamma Mia" - ma kilka dobrych piosenek, potrafi rozbawić, by za chwilę przerazić do szpiku.
Choć wątek Roszpunki (Mackenzie Mauzy, której uroda powaliła mnie na łopatki) i jej księcia (Billy Magnussen) nie jest szczególnie rozbudowany jest bodaj jedyną bajką (poza Czerwonym Kapturkiem może), w którą nikt nie ingerował i która kończy się zgodnie z oryginałem. Roszpunka mając dosyć tkwienia w wierzy zakochuje się w przystojnym księciu. Ta dwójka jest w stanie być ze sobą nawet, jeśli on zostanie oślepiony, a ona wygnana na bagna. I choć fakt, że kochają się na tyle mocno, by trwać przy sobie jest budujący... To ja naprawdę nie znoszę Roszpunki. Wiem, że powinnam uważać, że ma rację, kiedy odwraca się od Czarownicy i opuszcza ją dla księcia. Ale wcale tak nie myślę! Moim zdaniem jest okropnie niewdzięczna - ta kobieta dawała jej wszystko, troszczyła się o nią, kochała ją! Nie popieram zamykania dzieci w wieży, ale Roszpunka nigdy się nie skarży - za to chętnie oszukuje matkę, a potem wścieka się, że ponosi tego konsekwencje. Gdyby ktoś pokazał, że ona faktycznie się buntuje, pragnie wolności, wtedy być może inaczej oceniałabym jej zachowanie, ale tak... No cóż, zdania nie zmienię - to niewdzięczna pannica, która miała więcej szczęścia, niż rozumu.
Wszyscy znamy bajkę o Kopciuszku. Ale gdyby tak Kopciuszek (Anna Kendrick) wcale nie była zdecydowana, czy chce poślubić księcia? I co gdyby książę (Chris Pine) wcale nie był ideałem? Przez rozterki bohaterów historia stała się zdecydowanie ciekawsza, do końca właściwie nie wiadomo co zrobią i jak cała sytuacja się rozwiąże. Uwielbiam Chrisa Pine'a, a wraz z Magnussenem zaśpiewali jedną z moich ulubionych piosenek - "Agony" jest idealnie komediowa, wpadająca w ucho i łatwa do zapamiętania, do tego obaj panowie robią w niej świetne show. Problem w tym wątku miałam za to z Anną Kendrick... Nie lubię jej. Naprawdę, jej twarz i mimika mnie drażnią, a jej głos uważam za irytujący, choć technicznie śpiewa czysto i w ogóle. Jej Kopciuszek jest okrutnie irytujący przez swoje nierozgarnięcie i niezdecydowanie - to taka mameja, która w każdej sytuacji będzie narzekać, że trawa w ogródku sąsiada jest bardziej zielona.
Nie obchodzi mnie, że ta postać jest na ekranie przez dwie sceny, serio. Johnny Depp ukradł je całkowicie i stworzył taki portret wilka, którego nie sposób zapomnieć. Wszyscy wiedzą, że historia Czerwonego Kapturka była przestrogą dla małych dziewczynek, aby nie ufały obcym, bo ci mogą je skrzywdzić. Jednak seksualny podtekst aż się wylewa z piosenki "Hello little girl", którą śpiewa Depp. Nie wiem, czy tak mu kazali, czy to jego własna inwencja - w każdym razie wyszło po prostu genialnie. Wilk jest groźny, ale równocześnie czarujący i przekonujący - dokładnie taki, jaki powinien być. Nic dziwnego, że Kapturek mu zaufała.
Swoją drogą, skoro już jesteśmy przy Kapturku... Uwielbiam ją. Jest cwana, inteligentna, wygadana, bezczelna, do tego aktorka - Lilla Crawford - ma piękny głos i jej partie wokalne od razu wchodzą do głowy. Razem z Deppem tworzą wspaniały duet i żałuję, że nie mogłam oglądać ich razem więcej... Ciekawe jest to, że Kapturek odgrywa w filmie rolę nawet po śmierci wilka - niewielką, ale jednak, a w końcowym rozrachunku okazuje się bardzo ważną postacią. Szczerze mówiąc ta młoda aktorka mnie zafascynowała, ciekawa jestem, czy jej kariera się rozwinie i czy dane mi będzie ją zobaczyć w czymś jeszcze. Chętnie posłuchałabym więcej jej śpiewu.
Mamy też Głupiego Jasia, który - gdyby spojrzeć na niego obiektywnie - wcale nie jest taki głupi, jakby się mogło zdawać. Jasne, to naiwne dziecko, które mówi do swojej krowy per "on", daje się oszukać i podpuszczać, ale... Mam wrażenie, że to wynika raczej z dziecięcej niewinności i dobroci, niż z głupoty. Osobiście uwielbiam głos Daniela Huttlestone'a (można go było usłyszeć również w "Nędznikach", gdzie grał postać Gavroche'a), jest niesamowicie mocny jak na głos piętnastolatka! Jego postać jest sympatyczna, wzbudza współczucie, ale z drugiej strony nie jest słaba - ten chłopiec ma w sobie wiele odwagi, a i na brak pomysłów nie narzeka.

Na pewno film nie jest idealny - czasem nieco się dłuży, a piosenki w drugim akcie moim zdaniem są gorsze niż te w pierwszym (choć i tam znaleźć można perełki). Niektóre zachowania bohaterów są idiotyczne (patrz - akapit o Roszpunce), a część postaci denerwuje (tu patrz - akapit o Kopciuszku). Ale poza tym chyba nic nie można zarzucić tej produkcji, bo choć nie jest to najlepszy musical, jaki widziałam na pewno jest jednym z tych, do których lubię wracać.

1 komentarz:

  1. Natknęłam się na ten musical, kiedy szukałam czegoś lekkiego do obejrzenia, zobaczyłam logo Disneya i włączyłam. Nie dostałam tego, czego się spodziewałam, ale absolutnie nie żałuję. Chciałabym zobaczyć to na scenie!

    OdpowiedzUsuń