czwartek, 18 maja 2017

"Czerwoni" czyli zabójczy idealizm

To przedostatni film z tej tury - został mi jeszcze pewien specjalny tytuł, ale ciii... Do tego dojdziemy w swoim czasie. "Czerwoni" znaleźli się na liście ze względu na (po raz kolejny) Jacka Nicholsona. Kiedy wczoraj włączyłam sobie ten tytuł, przeczytałam pobieżnie opis i zobaczyłam, że całość trwa trzy godziny... Cóż, wiedziałam, że będzie ciężko. Nie spodziewałam się jednak, że aż tak.
Historia Johna Reeda (Warren Beatty) - dziennikarza, działacza politycznego i rewolucjonisty - który zafascynowany rewolucją październikową pragnie zaprowadzić socjalizm w USA. Jego życie nie byłoby takie samo, gdyby nie ukochana kobieta, Louise Bryant (Diane Keaton). Ich wspólne losy nie były łatwe i często doświadczane przez liczne próby - czy to choroby, czy uwięzienie w Finlandii, czy w końcu nieporozumienia i kłótnie.
Ciężko mi szło przebrnięcie przez ten film, głównie z powodu jego długości. Żeby zrobić trzygodzinne widowisko, które przyciągnie uwagę widza i nie znudzi go, potrzeba naprawdę dobrze zrealizowanego ciekawego pomysłu. Tu pomysł był, bo sama postać niewątpliwie interesująca i godna poznania, forma dość zaskakująca, ponieważ między fabularne sceny wpleciono prawdziwe wypowiedzi ludzi, którzy znali Reeda i Bryant - jednak wszystko jest tak nienaturalnie rozwleczone, że miałam dość już po pierwszej godzinie. Tak naprawdę polityczną działalność Reeda możemy oglądać gdzieś od połowy, 2/3 filmu - pierwsza część opowiada o jego romansie z Louise... I chyba właśnie ten wątek sprawił, że negatywnie nastawiłam się do filmu i nie byłam w stanie potem go już polubić.
Bo - Bóg mi świadkiem - bohaterowie okrutnie mnie drażnili.
Pierwsza część filmu właściwie bardziej skupia się na Louise, na jej pragnieniach, rozterkach i marzeniach. Ledwo się powstrzymałam, żeby nie wyłączyć już wtedy komputera - nie mam pojęcia, czy ta kobieta naprawdę była taką potworną jędzą, ale jeśli tak, to głęboko współczuję jej mężowi, Reedowi i kochankowi. Jej niezdecydowanie, marudzenie, kaprysy - to wszystko sprawiało, że miałam ochotę ją spoliczkować. Nie chcę słyszeć, że była pionierką feminizmu - jeśli naprawdę zachowywała się w taki sposób, jak w filmie, to była jedynie rozhisteryzowaną kobietą, która sama nie miała pojęcia, czego chciała. Jej postępowanie budziło we mnie tak głęboką niechęć, że marzyłam, aż zniknie z ekranu. Ciężko mi powiedzieć, czy Keaton wypadła jakoś specjalnie wybitnie w tej roli - nie powaliła mnie, a między nią, a Beattym nie ma żadnej chemii, przez co dodatkowo ciężko uwierzyć w płomienną namiętność ich łączącą.
Jedynym jasnym punktem tej sekwencji był - no nie zgadniecie! - Jack Nicholson, grający niestroniącego od butelki poetę. Jego cynizm, postawa, sposób wypowiadania kolejnych kwestii - wszystko było po prostu cudowne i było chwilą oddechu od rozhisteryzowanej Keaton. Żałuję, że było go tak niewiele...
Druga część skupia się już dużo bardziej na samym Reedzie, jednak nawet te wydarzenia nie potrafiły skutecznie przyciągnąć mojej uwagi - John jawi się jako idealista, którego nawet twarda rzeczywistość nie otrzeźwia. Kiedy trafia do Rosji i widzi, jak niszczy ją bolszewizm, jak ludzie umierają, a w dodatku nie potrafi się dogadać z Rosjanami wciąż wierzy, że Stany potrzebują dokładnie tego samego. To niestety sprawia, że postrzegam go jako osobę naiwną i wręcz głupią. Mężczyzna, który na początku mówił o zakończeniu wojny, po jakimś czasie sam wojnę chce wywołać, uznając, że jego czyn będzie miał więcej sensu. Wszystko w imię socjalistycznych ideałów. Nie potrafiłam więc choćby zrozumieć Reeda, nie mówiąc już o polubieniu go.
Bohaterowie nie do polubienia, film rozwleczony... Może więc chociaż tło historyczne ukazane w ciekawy sposób? No cóż, nie tym razem. Rewolucja październikowa ogranicza się do kilku scen strajków i okrzyków wznoszonych na ulicach, tło amerykańskich rozruchów nie było nakreślone dość dobrze - nie na tyle, by osoba nie znająca tych realiów mogła się odnaleźć. Jedyne, co nieźle wyszło, to przedstawienie "towarzyszy" Rosjan, choć tego wątku akurat było mi za mało.
Ciężko było mi przebrnąć przez ten film, a jeszcze ciężej zrozumieć, za co zebrał tyle nagród i pochwał. Być może jest to temat, który podoba się Amerykanom, jednak dla mnie ta produkcja była najzwyczajniej na świecie nudna i nieciekawa. Nie polecam, sądzę, że więcej dać może przeczytanie artykułów na wikipedii anglojęzycznej - swoją drogą lepiej ona wyjaśnia kontekst wydarzeń z filmu, który w fabule został pominięty.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz