poniedziałek, 3 kwietnia 2017

Remake kontratakuje! - "Czerwony smok"

Też macie czasem przemyślenia na temat tego, po co właściwie ludzie robią remake'i? Ja bardzo często, bo większość tych, które widziałam, jest dużo gorsza niż oryginały. To sprawiło, że wpadałam na pomysł nowej kategorii - nie wyznaczam jej zupełnie cykliczności pojawiania się, bo to zdecydowanie zależy od tego, na jakie filmy trafię. Dziś zacznę od "Czerwonego Smoka" - pierwszej części cyklu filmów (i książek przy okazji), w których pojawia się Hannibal Lecter.


W 1981 roku Thomas Harris wydał powieść "Czerwony smok", w której po raz pierwszy pojawia się Hannibal Lecter. W 1986 Micheal Mann stanął za kamerą pierwszej wersji filmowej adaptacji tej historii. 16 lat później, po wielkim sukcesie "Milczenia owiec" i "Hannibala" Brett Ratner postanowił zrobić nową wersję "Smoka". Czy był to dobry pomysł?

Fabuła w obu filmach jest prowadzona zasadniczo w podobny sposób - od dwóch miesięcy po USA grasuje morderca, którego media ochrzciły mianem "Zębowej wróżki". Zdesperowany Jack Crawford prosi o pomoc Willa Grahama - byłego agenta FBI, który ma niezwykły talent, polegający na niezwykle empatycznym podejściu do zbrodniarzy, umiejętności wczucia się w ich sytuację i przewidywaniu ich kolejnego ruchu. Will odszedł po złapaniu słynnego Hannibala Lectera, ponieważ to wydarzenie nadszarpnęło jego psychikę na tyle mocno, że nie był już w stanie pracować. Teraz jednak zgadza się pomóc. Początkowo komfortowa sytuacja komplikuje się, gdy zaczynają się konsultacje z diabolicznym Lecterem, który zza więziennych krat bawi się rzeczywistością.
Jednak zamysł to jedno. Jak produkcje z niego wybrnęły? Cóż... Wygrywa zdecydowanie nowsza wersja. "Smok" z '86 roku nie pokazuje nam co się wydarzyło między Willem a Lecterem, wszystkie wątki są skrócone i ucięte - co jest dziwne, bo oba filmy trwają mniej więcej dwie godziny, a drugi dużo lepiej rozwinął chociażby postać Zębowej Wróżki. Do tego absolutnie zepsuł zakończenie - jest skrócone maksymalnie, naiwnie poprowadzone i nieciekawe. Wygląda to w taki sposób, jakby ktoś stwierdził "cholera, mamy już dwie godziny filmu, a tu zakończenie na następne piętnaście minut... Nie, utnijmy to i skróćmy do dwóch, nikt nie zauważy!". No więc niestety ja zauważyłam. Remake bije oryginał na głowę - podobny czas trwania, ale lepiej zagospodarowany, wszystko lepiej rozwinięte, zakończenie doskonałe.

Wszyscy jednak wiemy, jak wiele film może stracić lub zyskać dzięki odpowiedniej obsadzie i dobrze rozwiniętym postaciom. Jak to wygląda w tej kwestii? Zacznijmy od głównego bohatera.

Will Graham nie jest najlepiej napisaną postacią w ogóle - raczej jest tłem wydarzeń niż ich motorem. Mimo wszystko to piekielnie inteligentny facet, który jest mistrzem w swoim fachu, dostrzega rzeczy, które innym umykają, w dodatku nie waha się użyć swoich psychologicznych umiejętności w starciu z Lecterem. Zasadniczo to taki sympatyczny typ, któremu właściwie kibicujemy, ale tak w sumie to pozostaje nam obojętny zarówno na początku jak i na końcu opowieści. Obaj panowie więc nie mieli szczególnego wyzwania, jednak wydaje mi się, że mimo wszystko Norton wybrnął lepiej. Petersen (którego nie byłam w stanie oglądać bez uśmieszku, bo wciąż widziałam go w roli z CSI: Las Vegas) był... Zbyt beznamiętny, jakby absolutnie nic go nie obchodziło. "O, znalazłem dowód w sprawie... Pójdę na kawę", tak mniej więcej to widziałam. Jedynie jego interakcje z dziennikarzem były trochę bardziej emocjonalne, ale to była kwestia minuty na ekranie, a mówimy o całym filmie. Do szału mnie doprowadzał fakt, że podczas swoich monologów krzyczał z kamienną twarzą, jakby kompletnie miał gdzieś fakt, że właśnie widzi ofiary morderstwa. Norton po prostu lepiej to odegrał - był dużo bardziej ludzki i naturalny, choć nie uczynił z Grahama ciekawszej postaci niż Petersen - ale wydaje mi się, że to naprawdę nie wina aktorów...

Nie oszukujmy się jednak - kto by się tam przejmował jakimś Willem, kiedy na ekranie ma pojawić się sam słynny Hannibal?

Świat kocha Hannibala Lectera. Za co? No cóż, jest idealnym przykładem psycho- i socjopaty, eleganckim, uprzejmym, a przy tym... Kurde, ten facet zjada ludzi, dobra?! Wydaje mi się, że to po prostu bardzo ciekawa postać, taki człowiek, którego nikt nie chciałby poznać osobiście, ale oglądanie go na ekranie daje masę frajdy.
Zdecydowanie więcej czasu dostał Hopkins, ponieważ Coxa oglądamy właściwie tylko w dwóch scenach, w dodatku dość krótkich. Lepiej też wszedł w rolę - Cox jest beznamiętny, wydaje się być znudzony faktem, że w ogóle musi tu być, Hopkins za to jest uprzejmie zainteresowany tematem rozmowy, a równocześnie wciąż wprowadza atmosferę niepewności - cóż czai się za tym miłym uśmiechem? Jaki chory plan rodzi się w tej głowie? Choć ich kwestie są momentami nawet identyczne ciągle ciekawiej oglądało mi się Hopkinsa. Cox chyba za bardzo skupił się na tej "złej" stronie Lectera i ją chciał pokazać, a zapomniał o przyjemnych pozorach, jakie stwarzał ten psychopatyczny kanibal. Plus, mały element techniczny - umieszczenie jednego z najgroźniejszych przestępców za zwykłymi kratami do mnie nie przemawia, wersjo z '86!

Ale totalnie najlepsze zostawiłam sobie na koniec. Mówi się, że Thomas Harris stworzył jedne z najlepszych psychologicznych dreszczowców - jednak nie roztrząsa w nich ani głównego bohatera ani zasadniczo samego Lectera. Kogo psychikę możemy więc zgłębić? Ano morderców. W tym przypadku jest nim Francis Dolarhyde.

Muszę przyznać, że już kiedy czytałam książkę zakochałam się dosłownie w tej postaci. Ciężkie dzieciństwo, niekochany przez nikogo, znalazł sobie cel w postaci "przemiany", instruowany przez Czerwonego smoka... A równocześnie kiedy poznaje niewidomą Rebę dostrzega szansę na zmianę swojego życia. Toteż właśnie na nim skupiłam największą uwagę podczas oglądania i muszę przyznać, że w oryginalnej wersji mocno się rozczarowałam. Zupełnie inaczej sobie wyobrażałam Francisa - Tom Noonan wręcz prosi się o nazwanie go dziwadłem, zwraca na siebie uwagę! W dodatku od razu poznajemy go jako psychopatycznej mordercę i zupełnie nie widzimy jego drugiego oblicza. Sceny z nim są pocięte, niechlujne, jego postać spłaszczona. Nie podobała mi się zupełnie ta interpretacja, nie tego oczekiwałam po tak (bądź co bądź) złożonej postaci. Jego relacja z Rebą jest chaotyczna, niewiele można z niej w ogóle wywnioskować, poza tym... Właściwie nic nie ma na temat jego chorej fascynacji Smokiem, a to jest przecież jedna z kluczowych rzeczy!
Kiedy zobaczyłam wśród obsady nazwisko Fiennesa wiedziałam, że to będzie dobre. I było, uwierzcie mi. To było wręcz wspaniałe. Ten mężczyzna chyba urodził się do takich ról (choć z drugiej strony nie wiem, czy widziałam rolę, w której byłby chociażby przeciętny...). Był dokładnie takim Francisem, jakie oczekiwałam - maniakalnym, szalonym, a z drugiej strony nieśmiałym i niepewnym. Dostał też dużo więcej czasu na ekranie, więc jego postać jest głębsza, zdecydowanie lepiej rozwinięta. Mamy więc zupełnie sprzecznego bohatera, który w jednym momencie jest uroczy i słodki, a w drugim z chorą żądzą patrzy na zdjęcia ze swoich morderstw. Mimiką oddaje zdecydowanie więcej, niż jego poprzednik, sceny, w których występuje, przyciągają uwagę i jeszcze kilka dni po seansie chodzą po głowie (absolutnie wybitna - rozmowa ze "Smokiem" odnośnie Reby, dalej mam dreszcze na samą myśl!) Nie mam wątpliwości, że Ralph Fiennes okazał się dużo lepszym Dolarhydem niż Tom Noonan.

Na plus dla starszej wersji muszę jednak zapisać Stephena Langa w roli Freddiego Loundsa - wścibskiego dziennikarza, który zdecydowanie nie wie, kiedy powinien przestać się wtrącać w nie swoje sprawy. W remake'u w tej roli oglądamy Philipa Seymoura Hoffmana, który jest niezły, ale Lang przemówił do mnie bardziej - więcej w nim było zadziorności, bezczelności. Zdecydowany plus, jednak szczerze mówiąc jest to chyba jedyna rzecz, w której zwycięża oryginalny film.

Obie produkcje mają świetną muzykę, ale cóż... Danny Elfman tym razem góruje nad Michelem Rubinim i po raz kolejny remake wygrywa. Po prostu jego soundtrack był lepiej dopasowany do filmowych wydarzeń, to naprawdę cała tajemnica. Wraz z filmem tworzył jedną, spójną całość, podczas kiedy starsza ścieżka dźwiękowa momentami wcale nie pasowała.

Podsumowując - czy remake był w ogóle potrzebny? TAK. Od samego początku "Czerwony Smok" z 1986 roku miał swoje problemy i aż prosił się, by opowiedzieć go na nowo. Zdecydowanie wersja z 2002 podołała temu zadaniu w każdej sferze - zarówno fabularnej, jak i aktorskiej. Jeśli do tej pory widzieliście tylko nowszą produkcję... Cóż, nie straciliście zbyt wiele, jednak polecam zapoznać się ze starą - ot, chociażby do porównania. A może uznacie, że wcale nie mam racji i oryginał wypada dużo lepiej, nawet po latach? Czy znacie historię Czerwonego smoka? Co o niej sądzicie? Koniecznie dajcie znać!
Trzymajcie się ciepło!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz