środa, 3 stycznia 2018

"Blade runner 2049" czyli sequel, który powstać nie powinien

Ci z was, którzy czytali moją recenzję "Blade runnera", wiedzą, że film nie przypadł mi do gustu - delikatnie mówiąc. Jednak po usłyszeniu wielu pochlebnych opinii, a także namowach narzeczonego, uznałam, że w sumie czemu nie - zgodziłam się obejrzeć sequel. I wiecie co? Żałuję. Naprawdę żałuję, bo w tym momencie jestem skłonna powiedzieć, że oryginał był wybitny w porównaniu z tym, co obejrzałam.
W roku 2049 replikanci starej generacji są eliminowani - często przez przedstawicieli swojego własnego "gatunku". Takim przykładem jest właśnie oficer K (Ryan Gosling) - wierny, bezwzględny, niesamowicie skuteczny. Podczas jednej z rutynowych akcji trafia jednak na echa sprawy, która może pogrążyć w chaosie resztki zniszczonego świata. Staje do wyścigu z potentatem Wallacem (Jared Leto), a stawką są informacje o tym, co wydarzyło się prawie 30 lat temu. Być może zaginiony Rick Deckard (Harrison Ford) będzie w stanie pomóc agentowi K...
Mroczna wizja, którą roztacza przed nami Denis Villeneuve, mnie osobiście od razu się nie spodobała. Cały świat spowity jest w oparach mgły (smogu...? Dymu?), szary i bezbarwny nie zachęca zbytnio do odkrywania go. Odpychające, turpistyczne wręcz wnętrza sprawiają, że oczekuję pięć razy więcej od fabuły - po prostu nie jest to moja nisza "artystyczna", więc jeśli tego typu filmy nie mają solidnego zaplecza i nie przyciągają mnie scenariuszem, stają się niestety dużo mniej atrakcyjne. "Blade runner 2049" niestety mnie nie przyciągnął. To film, o którym można powiedzieć, że bierze wszystkie dziury fabularne swojego poprzednika, po czym poszerza je do wielkości Rowu Mariańskiego i cieszy się, bo ma w sobie kilka wybuchów.
Po raz kolejny całość rozbija się o zasadnicze pytanie - czym tak naprawdę są Replikanci? Tworzeni raz za razem, udoskonalani, wciąż wydają się być jednak budowani przez skrajnych idiotów, którzy nie przewidują konsekwencji swoich decyzji. Czy stworzone przez nich androidy to całkowite roboty? Może to organiczne twory, jedynie podrasowane? A może to ludzie, dobrowolnie zgadzający się na zabieg? Każda z tych opcji sprawiałaby, że mogłabym się odnieść jakkolwiek do wydarzeń pokazanych w filmie - bez tego po prostu jest to niemożliwe. Jak mam zrozumieć zasady świata, o którym nic nie wiem? Nie zmienia to faktu, że bawienie się biologią i medycyną zawsze będzie mnie drażnić, jeżeli jest zrobione w sposób błędny i niechlujny. Czym innym jest stwierdzenie, że Replikanci wyewoluowali własną świadomość i poczucie swojego "ja", czym innym teoria, że dorobili się macic i gamet. Jeżeli mam w to uwierzyć, to chcę znać jakieś logiczne podłoże takiego pomysłu!
Mamy więc świat, w którym nic nie ma sensu i więcej jest pytań, niźli odpowiedzi. Zapowiada się fantastycznie, prawda? To dorzućmy sobie do tego jeszcze fakt, że główny bohater jest tak okrutnie miałki i nijaki, że widz - przez prawie trzy godziny! - nie daje rady się z nim zżyć, czy chociażby poznać go na tyle, by zaczął go w ogóle obchodzić. Ryan Gosling nie pasuje mi do tej roli ani trochę, po prostu jego aparycja i sposób gry sprawiają, że mam ochotę nim potrząsnąć, a jego bohater to bodaj najbardziej dramatyczny android w historii kina. Tu też pojawia się wiele pytań, które - zgadliście - pozostają bez odpowiedzi: dlaczego K mieszka z hologramem (muszę przyznać, że młoda Ana de Armas spisała się nieźle, choć jej postać, przez swoją bezsensowność, była mi cały czas wrzodem na pośladku)? Czy to w ogóle legalne, przecież to może doprowadzić do wykształcenia uczuć, przywiązania? Nie kryje się z tym specjalnie, dlaczego nikt na to nie reaguje? Jakim cudem zaczyna nagle łamać wszystkie dostępne zasady ("androidy nie kłamią" powiedział ktoś kiedyś, zgadnijcie, co robią przez pół filmu), choć jest "nowszej generacji" i teoretycznie nie powinno mu to przyjść tak łatwo?
Reszta obsady... No cóż, muszę was rozczarować - reżyser oszukał absolutnie wszystkich, ponieważ Harrison Ford, którego szeroką rolę obiecują zarówno trailer, plakat jak i opis dystrybutora, pojawia się... Na czterdzieści minut filmu. Filmu, który trwa w całości minut sto sześćdziesiąt. Jared Leto? Och, dwie czy trzy sceny, a jego bohater jest tak przerysowany, że człowiek nie wie, czy ma się śmiać, czy płakać. Dorzućmy więc jeszcze Sylvię Hoeks w roli jego prawej ręki - przysięgam, że jest to duet tak okrutnie źle dobrany, że zasługuje na osobną nagrodę. Rozumiem kontrast, ale nie kontrast podniesiony do potęgi setnej, do tego jeszcze przejaskrawiony i podkreślony w każdy możliwy sposób!
No i sama fabuła, tak okrutnie przewidywalna, wykorzystująca KAŻDY możliwy schemat, do tego podziurawiona i zwyczajnie głupia. Na pierwszy rzut oka wszystko jest gładkie i piękne, ale kiedy człowiek na moment zastanowi się na jedną, czy drugą sceną, zaczyna w nich dostrzegać braki, rysy, pęknięcia, niedopracowania i kolejne pytania, masę pytań, która napływa do głowy jak nieprzerwana struga wody ze strumienia. Oczywiście, że żadne z nich nie doczekuje się odpowiedzi, to by było zbyt proste! Wszystko prowadzone jest w wolny, raczej rozwleczony sposób (co chyba jest ostatnio ulubioną zagrywką pana Villeneuve'a, a mnie drażniło już w "Nowym początku") i choć praca kamery i zdjęcia są dobre, to ciężko mi się zachwycać filmem, który jest zwyczajnie niedopracowany na poziomie scenariusza. Jasne, mamy tu klimat mrocznej przyszłości, ale mam wrażenie, że to resztki tego, co pozostało z pierwszej części.
Nie mam pojęcia, dlaczego film zebrał tak wiele pozytywnych recenzji - dla mnie to jedna z najgorszych produkcji, jakie widziałam. Fabuła skamle, logika dogorywa, a jedyny kolor, jaki w tym filmie zobaczycie, to różowe pośladki ogromnego hologramu. Naprawdę, nie warto sobie marnować czasu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz