niedziela, 7 stycznia 2018

Remake kontratakuj! - "Karate Kid"

"Karate Kid" to swego rodzaju legenda kina rozrywkowego. Lekka opowieść pełna humoru i efektownych sztuk walki to dobra propozycja na gorszy humor, lub po prostu deszczowy wieczór, w który nie chce się za wiele myśleć. Nic więc dziwnego, że ktoś w końcu postanowił zrobić remake, oczekując dobrego zarobku i podobnej popularności. Jednak czy wersja z 2010 roku zbliżyła się choćby do tej z 1984?


W oryginale Daniel Larusso przeprowadza się wraz z matką. Kompletnie nowe otoczenie nie jest chłopakowi na rękę, ale kiedy poznaje piękną Ali, sprawy mają okazję się ułożyć. Nie jest to jednak na rękę Johnny'emu, który pretenduje do bycia chłopakiem Ali - specjalista od karate spuszcza Danielowi manto, a w dodatku od tej pory dręczy go wraz z kolegami. Chcąc się bronić Daniel zaczyna trenować karate wraz z dozorcą swojego bloku, panem Miyagi. Zwieńczeniem jego starań będzie pojedynek podczas turnieju karate.
Cóż, przyznacie, że fabuła jest prosta, mało złożona i przewidywalna. Cóż, tak też jest w remake'u... Oprócz tego, że Dre, który jest tutaj bohaterem, przeprowadza się z matką do Chin.
. . .
I trenuje kung-fu.
Rozumiecie.
W Karate Kid nie ma karate.
. . .
Nie mam słów na tę głupotę. Serio, czy tak ciężko było przenieść młodego Smitha do Japonii? Ach, no tak, wtedy nie można by było wcisnąć do tego filmu Jackiego Chana. Zasadniczo poza tym, film jest bliźniaczo podobny. Na plus mogę zapisać rozwinięcie relacji między Dre a Meiying, na minus - zbytni dramatyzm, który tu wrzucono, głównie związany z postacią pana Hana. Ta głupota, związana ze zmianą stylu walki, a w dodatku sztuczne nakręcanie powagi sprawiają, że remake wypada dużo gorzej. Film, który z założenia miał być lekką rozrywką, nagle staje się (a raczej chce się stać) ciężkim i poważnym kinem, które na siłę chce wywołać emocje. No cóż, to nie działa, a więc punkt dla oryginału.

Co można powiedzieć o głównym bohaterze? To młody chłopak, który pragnie się obronić przed dręczycielami, a w dodatku chce coś sobie udowodnić. Niby nie tak ciężko przedstawić taką postać, prawda? Ale komu udało się to lepiej?


Jeżeli przez sekundę pierwszego "Karate Kid" pomyślałam, że postać Ralpha Macchio jest irytująca, to cofnęłam wszystko po zapoznaniu się z kreacją Jadena Smitha. Choć tę dwójkę, w momencie, w których wcielali się w rolę, dzieli tylko dwa lata, to Jaden wypada dużo bardziej dziecinnie, marudnie i po prostu denerwująco. Ralph stworzył postać nieco zagubionego, ale sympatycznego i pomysłowego nastolatka, który chce odnaleźć siebie, ale potrafi też okazać szacunek i wykazać się cierpliwością. Dre Jadena to męczący, pozerski bachor, który wszystko chce na tu i teraz, a jego "zabawne" kwestie są po prostu dramatyczne. No i cóż, młody Smith zbyt dobrym aktorem po prostu nie jest. Tak więc... Zdecydowana wygrana wersji z 1984, bez dwóch zdań.

Ale dużo ciekawszym bohaterem jest trener karate... Tudzież kung fu. 



Pan Miyagi to po prostu genialna postać - zabawna, mądra, to taki typowy "taktyczny" Japończyk, który zawsze ma odpowiednie słowo i jest wtedy, kiedy być powinien. Równocześnie skrywa w sobie głęboką tragedię i to jest chyba najlepsze - oglądając Pata Moritę w ogóle nie widać, że ta postać ma taki problem! Cudownie odgrywa stoickiego wręcz trenera, którego nic nie jest w stanie zdenerwować, a którego komentarze są dosadne i zabawne.
Jackie Chan to zupełnie inna sprawa - pan Han to postać z założenia smutna i tragiczna. To widać właściwie na pierwszy rzut oka, nawet nie znając oryginału (w końcu nie wszystko musiało zostać wykorzystane w remake'u, prawda?). I to chyba najbardziej mi przeszkadzało - tajemnica mistrza nie robi już takiego wrażenia, jest dużo bardziej napompowana, a przez to zmieniają się również jego relacje z chłopcem. To już nie relacja "uczeń-mistrz" ale bardziej "syn-ojciec" i... Chyba nie do końca mi to pasuje. Sam Jackie nie gra źle, ale mimo wszystko Morita bije go na głowę.

Nikogo chyba nie zaskoczy, że w tym pojedynku zdecydowanie wygrywa wersja z '84. Przykro mi (tak naprawdę to nie), ale jest po prostu DUŻO lepsza, nawet jeśli remake ma przyjemne zdjęcia (piękne ujęcie Cesarskiego Miasta) - nie można całego filmu zbudować tylko i wyłącznie na chińskich widoczkach. Nie wiem właściwie po co robić takie remake'i - to tak, jakby ktoś wpadł na odświeżenie "Rocky'ego" albo "Rambo". To zwyczajnie nie ma sensu - żaden z tych filmów nie jest szczególnie odkrywczy, ale ich siła polega na tym, że są stare, oryginalne (na swoje czasy) i unikatowe. Podrabianie ich jest z góry skazane na porażkę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz