sobota, 13 stycznia 2018

"TRON: Dziedzictwo", czyli Wilde, Sheen i średniak

Mania robienia sequeli nigdy mnie nie przestanie zadziwiać. Oczywiście, nie jestem na tyle naiwna, by nie wiedzieć o co chodzi - pieniądze wszak są potrzebne wszystkim, a jeśli taka kontynuacja by się udała, to reżyser i aktorzy mogą liczyć na rozgłos i dobre honorarium. Tym razem zabieram się za "TRON: Dziedzictwo".
Kevin Flynn (Jeff Bridges) zaginął kilka lat po tym, jak stworzył komputerowe imperium. Osierocił syna - Sam (Garrett Hedlund) nie przejął jednak firmy ojca, trzymając się z boku i od czasu do czasu hakując to i owo. Po kilkunastu latach przychodzi do niego jednak wiadomość, pochodząca od dawno zaginionego Kevina. Sam odkrywa tajne biuro i sprzęt, za pomocą którego przenosi się do wirtualnego świata. Jednak zasady mocno się tu zmieniły i teraz chłopak, wraz z ojcem i jego oddaną Quorrą (Olivia Wilde), będzie musiał stoczyć grę na śmierć i życie. Stawką jest bezpieczeństwo Ziemi.
Z oryginalnym "TRONEM" ten film ma niewiele wspólnego - nowy bohater, stary też zupełnie odmienny (starszy, dojrzalszy - to nie zarzut, to fakt), inne zasady, zupełnie nowe efekty, a tym samym inna architektonika świata. Zresztą tytułowego TRONa mamy tu jak na lekarstwo. Na pewno wzrok może przyciągnąć wizualna strona filmu, choć ja nie czuję się jakoś specjalnie powalona na kolana - jest poprawnie, ale szczególnie ciekawie też nie. Historia jest dość standardowa, poprowadzona w całkiem dobrym tempie, które nie nuży i nie przyspiesza za mocno. Problem w tym, że główny bohater jest kompletnie nijaki - to nie ten sprytny Flynn, którego mieliśmy okazję oglądać w pierwszej części, choć wyraźnie pretenduje do bycia nim. Przyjemnie się ogląda piękną Olivię Wilde, jednak czy jej uroda jest wystarczająca, by przyciągnąć do tej produkcji? To typowy średniak - jeśli go obejrzycie, to pewnie żałować nie będziecie, bo nie jest jakoś bardzo głupio, ale nie dostaniecie też tu zbyt wielu emocji. Wątek relacji na linii ojciec-syn mógłby być ciekawy, gdyby tylko był właściwie rozwinięty - niby dostajemy jakieś wspólne sceny, świadczące o ich wzajemnym uczuciu, ale powiem szczerze, że ja go jakoś nie czułam. Dość zabawnym epizodem jest Michael Sheen - nie widziałam go w tak przerysowanej roli od czasów Aro z sagi "Zmierzch", wypada dość komicznie.
Kontynuacja "TRONa" jest niepotrzebna, ale nie wypada tragicznie. To po prostu taki sobie film, który fanom gatunku może sprawić przyjemność, a fanom serii - frajdę z oglądania większej ilości wyścigów czy walk na dyski.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz