wtorek, 18 lipca 2017

"Był sobie chłopiec" czyli o dojrzałości kilka słów

Tak, wiem. Jak to się mogło stać, że ja, fanka akcentu Hugh Granta, fanka lekkich i uroczych historii, nie widziałam wcześniej tego tytułu? Szczerze mówiąc - nie mam pojęcia, jakoś się po prostu nie złożyło. Na szczęście mój chłopak wpisał go na listę i przyszła pora na zapoznanie się z nim.
Will (Hugh Grant) to dorosły playboy całe życie utrzymujący się z dobytku ojca. Jego głównym zajęciem jest poznawanie nowych kobiet i zostawianie ich po krótkim czasie. Kiedy odkrywa zalety spotykania się z samotnymi matkami postanawia dołączyć do klubu samotnych rodziców. Próbując poderwać jedną z towarzyszek poznaje 12-letniego Marcusa (Nicholas Hoult) i jego matkę (Toni Collette). Will jeszcze nie wie, że ta dwójkę na zawsze odmieni jego życie.
Widziałam wiele tego typu luźnych filmów o niezbyt skomplikowanej fabule i dość uroczym morale. Tutaj muszę przyznać, że choć całość nie wywarła na mnie nie wiadomo jakiego wrażenia, to opinia moja jest pozytywna. Całość absolutnie nie aspiruje do bycia czymkolwiek więcej niż komedią o szybkim kursie dorastania, który zostaje zafundowany głównemu bohaterowi. Żarty są w porządku, postaci są sympatyczne, a cała fabuła nawet dość oryginalna - czego więcej chcieć? Można nawet rozważać, czy tytułowym chłopcem jest nastoletni Marcus, czy też dorosły (nie mylić z "dojrzały") Will - zostawiam to do waszej interpretacji. Nie nabędę jakiegoś specjalnego sentymentu do tego tytułu, ale zasadniczo cieszę się, że się z nim zapoznałam - Grant jest uroczy, choć gra typową dla siebie postać dupka-podrywacza, do tego młody Hoult radzi sobie świetnie, a całości dopełnia doskonała Collette. Do tego "Killing me soflty" już nigdy nie będzie takie samo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz