Fabuła jest zasadniczo prosta - młoda Carrie White żyje w małym miasteczku, w którym uchodzi powszechnie za dziwadło. Nie ubiera się modnie, nie zadaje z rówieśnikami, mieszka za to z fanatyczną matką, często się modli i raczej odstaje od grupy. Wszystko zaczyna się zmieniać, kiedy Carrie dostaje pierwszej w życiu miesiączki, a razem z nią budzą się zdolności telekinetyczne, które do tej pory były stłumione. Dziewczyna, zaproszona na bal przez szkolnego przystojniaka, wierzy, że jej życie na reszcie się odmieni - wyrwie się spod władzy despotycznej mamy, zacznie sama o sobie decydować i kto wie, może jej życie się odmieni? Carrie pada jednak ofiarą okrutnego żartu. Oblana świńską krwią nie wytrzymuje napięcia i wybucha nieokiełznaną furią, którą miasteczko zapamięta na zawsze.
Każdy z filmów zaczął naprawdę dobrze, budując klimat i zapoznając nas z bohaterką. I choć każda z kreacji tytułowej Carrie jest inna (do czego wrócę za moment), każda wersja idzie zasadniczo podobnym stylem. Jednak mniej znany obraz Davida Carsona z 2002 roku szybko się wyłamuje - wprowadza zupełnie niepotrzebne wątki obyczajowe, które przekształcają całość w wyjątkowo słabo poprowadzony serial dla nastolatków. Filmy De Palmy i Peirce spisują się lepiej... Aż do czasu zakończenia, które moim zdaniem jest zmarnowane w każdej wersji.
Poważnie. Ja uwielbiam książkowe zakończenie "Carrie" i zdaję sobie sprawę, że może jestem nadmiernie krytyczna, ale jak można w tak, bądź co bądź, subtelnej opowieści o wyobcowaniu, granicach ludzkiej wytrzymałości i niedopasowaniu społecznym walnąć zakończenie niczym z najtańszego horroru? Przyznaję, na moment oszukał mnie Carson, ale niestety także on postanowił zrobić psikusa i stwierdzić "King napisał świetne zakończenie swojej powieści... Wyrzucę je do kosza i zrobię nowe!". Rozumiem, że wszystko to jest adaptacją i może nawet tak bardzo by mnie to nie bolało, gdyby którekolwiek z zakończeń miało sens i nie było tak okropnie... Naiwne, śmieszne i tanie zarazem.
Jednak zdecydowanie najlepiej całą fabułę oddał De Palma, który ujął najwięcej klimatu, magii i uczuć, które targają mną, gdy czytam literacki pierwowzór. Nie mogę wybaczyć mu zakończenia, jednak cała reszta wyszła świetnie. Peirce bardzo się starała, jednak zabrakło jej świeżości i właśnie tego niesamowitego i niepowtarzalnego klimatu. W dodatku postanowiła dodać kilka zupełnie żałosnych sztuczek komputerowych (latająca Moretz, latająca Moretz, która łamie mi serce...), a to już w ogóle obniża ocenę.
O ile sama fabuła skomplikowana nie jest, tak rolę Carrie uważam za bardzo wymagającą. To bohaterka złożona, pełna sprzecznych emocji i działań. W trakcie całego filmu przechodzi przemianę - z cichej, nieco nawet głupawej mamei w rozszalałą z wściekłości kobietę. Która z pań udźwignęła tę rolę i czy którakolwiek to zrobiła?
Najlepsza jest jednak Spacek i tu nie ma co się kłócić. Choć do szału doprowadza mnie jej wytrzeszczanie oczu i brakuje mi u niej rozjuszenia Moretz... To cóż, jest absolutnie fantastyczna. Jej niewinność, strach, histerie - to wszystko jest idealne, nie zamierzam się spierać, że którakolwiek z pań tę rolę odegrała lepiej.
Niezwykle ważną postacią dla historii jest też Margaret White, matka Carrie. Fanatyczna, psychodeliczna kobieta znęcająca się nad dziewczyną psychicznie i fizycznie - potrzeba nie lada talentu aby dobrze odegrać taką rolę. Która z aktorek poradziła sobie najlepiej?
Najbardziej chyba zawiodłam się na Julianne Moore, po której spodziewałam się od samego początku naprawdę wiele. Jej pierwsza scena jest świetna - rodząca Margaret nie ma pojęcia co się dzieje, sądzi, że umiera. Moore jest... Jest tu naprawdę genialna - przerażona, targana fanatycznymi wizjami, rozmyślaniami, gotowa zabić noworodka, którego właśnie powiła. Gdyby cały film w jej wykonaniu wyglądał w taki sposób, nie powiedziałabym złego słowa. Ale reszta jej kreacji... Jest przejaskrawiona, przesadzona i po prostu nierealna. Ciekawym motywem są skłonności autodestrukcyjne, ale ich też pojawia się zwyczajnie za długo - Margaret wydaje się po prostu chora psychicznie, a nie typowo zła. Moje serce pozostaje więc przy Laurie.
Nietrudno z moich rozważań zauważyć, że pozostaję wierna wersji z 1976 roku w reżyserii Briana De Palmy. Choć ma ona swoje wady (zakończenie, to cholerne zakończenie!) to jest niedoścignionym wzorem, którego żaden remake nawet nie osiągnął, nie mówiąc o przeskoczeniu. Czy jest idealna i czy powinno się zakończyć próby opowiadania tej historii na nowo? Chyba nie, ale obawiam się, że klimat, który został tam stworzony, a także kreacje aktorskie (nie tylko głównych aktorek, ale chociażby Johna Travolty czy Nancy Allen) zbyt głęboko zapadły już w pamięć widzom, by cokolwiek mogło je zdetronizować. Ja chętnie obejrzałabym nową "Carrie", jednak po rozczarowaniu, które przyniosła mi wersja z 2013 na ten moment muszę się chyba zadowolić dziełem De Palmy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz