środa, 26 lipca 2017

Remake kontratakuje! - "Carrie"

Oto jest. Moja ukochana, najwspanialsza "Carrie". Na początku zaznaczam, że jestem wielką fanką Kinga, zbieram jego książki i pochłaniam je niczym najlepsze ciasta. Ostatnio postanowiłam więc zacząć od nowa jego twórczość i stopniowo poznawać też ekranizacje jego książek. Po sześciu latach wróciłam do najlepszej na świecie "Carrie" - mojej pierwszej, jednej z ulubionych. Mam do tego tytułu ogromny sentyment, podchodzę niezwykle krytycznie do filmów na jego podstawie... Jakie więc było moje zdumienie, kiedy odkryłam, że aż troje reżyserów zabierało się do tej historii! Z jakim skutkiem?


Fabuła jest zasadniczo prosta - młoda Carrie White żyje w małym miasteczku, w którym uchodzi powszechnie za dziwadło. Nie ubiera się modnie, nie zadaje z rówieśnikami, mieszka za to z fanatyczną matką, często się modli i raczej odstaje od grupy. Wszystko zaczyna się zmieniać, kiedy Carrie dostaje pierwszej w życiu miesiączki, a razem z nią budzą się zdolności telekinetyczne, które do tej pory były stłumione. Dziewczyna, zaproszona na bal przez szkolnego przystojniaka, wierzy, że jej życie na reszcie się odmieni - wyrwie się spod władzy despotycznej mamy, zacznie sama o sobie decydować i kto wie, może jej życie się odmieni? Carrie pada jednak ofiarą okrutnego żartu. Oblana świńską krwią nie wytrzymuje napięcia i wybucha nieokiełznaną furią, którą miasteczko zapamięta na zawsze.
Każdy z filmów zaczął naprawdę dobrze, budując klimat i zapoznając nas z bohaterką. I choć każda z kreacji tytułowej Carrie jest inna (do czego wrócę za moment), każda wersja idzie zasadniczo podobnym stylem. Jednak mniej znany obraz Davida Carsona z 2002 roku szybko się wyłamuje - wprowadza zupełnie niepotrzebne wątki obyczajowe, które przekształcają całość w wyjątkowo słabo poprowadzony serial dla nastolatków. Filmy De Palmy i Peirce spisują się lepiej... Aż do czasu zakończenia, które moim zdaniem jest zmarnowane w każdej wersji.
Poważnie. Ja uwielbiam książkowe zakończenie "Carrie" i zdaję sobie sprawę, że może jestem nadmiernie krytyczna, ale jak można w tak, bądź co bądź, subtelnej opowieści o wyobcowaniu, granicach ludzkiej wytrzymałości i niedopasowaniu społecznym walnąć zakończenie niczym z najtańszego horroru? Przyznaję, na moment oszukał mnie Carson, ale niestety także on postanowił zrobić psikusa i stwierdzić "King napisał świetne zakończenie swojej powieści... Wyrzucę je do kosza i zrobię nowe!". Rozumiem, że wszystko to jest adaptacją i może nawet tak bardzo by mnie to nie bolało, gdyby którekolwiek z zakończeń miało sens i nie było tak okropnie... Naiwne, śmieszne i tanie zarazem.
Jednak zdecydowanie najlepiej całą fabułę oddał De Palma, który ujął najwięcej klimatu, magii i uczuć, które targają mną, gdy czytam literacki pierwowzór. Nie mogę wybaczyć mu zakończenia, jednak cała reszta wyszła świetnie. Peirce bardzo się starała, jednak zabrakło jej świeżości i właśnie tego niesamowitego i niepowtarzalnego klimatu. W dodatku postanowiła dodać kilka zupełnie żałosnych sztuczek komputerowych (latająca Moretz, latająca Moretz, która łamie mi serce...), a to już w ogóle obniża ocenę.

O ile sama fabuła skomplikowana nie jest, tak rolę Carrie uważam za bardzo wymagającą. To bohaterka złożona, pełna sprzecznych emocji i działań. W trakcie całego filmu przechodzi przemianę - z cichej, nieco nawet głupawej mamei w rozszalałą z wściekłości kobietę. Która z pań udźwignęła tę rolę i czy którakolwiek to zrobiła?



Od razu pragnę zaznaczyć, że zarówno Spacek, jak i Bettis były dużo starsze od roli, którą grały (kolejno 27 i 29 lat). Nie twierdzę, że to złe - obie wyglądają młodo, dziewczęco i to absolutnie nie przeszkadza w odbiorze, jednak mam wrażenie, że wpłynęło to na fakt, że były dużo bardziej dojrzałe aktorsko i nie miały problemów z odegraniem głównej roli. Dla Moretz to była naprawdę duża rzecz - w wieku 16 lat dostała swój własny film, w dodatku nagłośniony i od razu skazany na ostrą krytykę, jako remake dzieła De Palmy. I... No cóż. Mam wrażenie, że odrobinę się tego wszystkiego przestraszyła, może też reżyserka nie była w stanie odpowiednio jej pokierować. Uważam, że to naprawdę zdolna aktorka i dostrzegam w niej olbrzymi potencjał, ale... Czegoś zabrakło. Początek był naprawdę dobry, ale z czasem jej grymasy i poza zagubionego dziecka zaczęły się robić odrobinę karykaturalne, a końcówka w jej wykonaniu wypadła... Cóż, prawdopodobnie tak miało być, ale dalej uważam, że to było złe - dużo lamentowania, płaczu, zupełnie niepotrzebna histeria. Muszę jej oddać jednak, że jest JEDYNĄ aktorką, u której naprawdę zobaczyłam wściekłość! Bettis, choć dość dobrze odgrywała niedostosowaną społecznie (momentami wyglądając nawet na lekko upośledzoną) nie umiała odpowiednio pokazać furii - zamiast tego pojawił się jakiś dziwaczny trans, a aktorka wyglądała, jakby chciała powiedzieć "i tak mnie to nie obchodzi".
Najlepsza jest jednak Spacek i tu nie ma co się kłócić. Choć do szału doprowadza mnie jej wytrzeszczanie oczu i brakuje mi u niej rozjuszenia Moretz... To cóż, jest absolutnie fantastyczna. Jej niewinność, strach, histerie - to wszystko jest idealne, nie zamierzam się spierać, że którakolwiek z pań tę rolę odegrała lepiej.

Niezwykle ważną postacią dla historii jest też Margaret White, matka Carrie. Fanatyczna, psychodeliczna kobieta znęcająca się nad dziewczyną psychicznie i fizycznie - potrzeba nie lada talentu aby dobrze odegrać taką rolę. Która z aktorek poradziła sobie najlepiej?



Każda z pań zupełnie inaczej podeszła do roli. Piper Laurie stworzyła Margaret dokładnie taką, jaką ją sobie wyobrażałam - pozornie dobrą, jednak w głębi chorą osobę, która nie waha się uderzyć, pociąć nożem. Jej dobrotliwy uśmiech wywołuje we mnie dreszcze ilekroć na niego spojrzę. Patricia Clarkson zagrała to już nieco inaczej - jej Margaret jest dużo chłodniejsza, ale przez to też wydaje się być bardziej wyrachowana i okrutna. To również dobre podejście do sprawy, choć Laurie dużo bardziej mi się spodobała.
Najbardziej chyba zawiodłam się na Julianne Moore, po której spodziewałam się od samego początku naprawdę wiele. Jej pierwsza scena jest świetna - rodząca Margaret nie ma pojęcia co się dzieje, sądzi, że umiera. Moore jest... Jest tu naprawdę genialna - przerażona, targana fanatycznymi wizjami, rozmyślaniami, gotowa zabić noworodka, którego właśnie powiła. Gdyby cały film w jej wykonaniu wyglądał w taki sposób, nie powiedziałabym złego słowa. Ale reszta jej kreacji... Jest przejaskrawiona, przesadzona i po prostu nierealna. Ciekawym motywem są skłonności autodestrukcyjne, ale ich też pojawia się zwyczajnie za długo - Margaret wydaje się po prostu chora psychicznie, a nie typowo zła. Moje serce pozostaje więc przy Laurie.

Nietrudno z moich rozważań zauważyć, że pozostaję wierna wersji z 1976 roku w reżyserii Briana De Palmy. Choć ma ona swoje wady (zakończenie, to cholerne zakończenie!) to jest niedoścignionym wzorem, którego żaden remake nawet nie osiągnął, nie mówiąc o przeskoczeniu. Czy jest idealna i czy powinno się zakończyć próby opowiadania tej historii na nowo? Chyba nie, ale obawiam się, że klimat, który został tam stworzony, a także kreacje aktorskie (nie tylko głównych aktorek, ale chociażby Johna Travolty czy Nancy Allen) zbyt głęboko zapadły już w pamięć widzom, by cokolwiek mogło je zdetronizować. Ja chętnie obejrzałabym nową "Carrie", jednak po rozczarowaniu, które przyniosła mi wersja z 2013 na ten moment muszę się chyba zadowolić dziełem De Palmy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz