sobota, 14 stycznia 2017

"Styczniowy człowiek" czyli dzień z Rickmanem

Co tu dużo mówić, 14 stycznia zeszłego roku był dniem, kiedy po raz pierwszy naprawdę przejęłam się śmiercią sławnej osoby. Nie należę do osób, które po pogrzebie muzyka czy aktora nagle zostają jego fanem, jednak Alan Rickman pozostawał dla mnie jednym z najlepszych aktorów za swojego życia, więc naturalne, że i po swojej śmierci dalej nim pozostaje. Postanowiłam więc sobie, że co rok, właśnie w ten dzień, będę oglądać jeden z jego filmów, którego do tej pory nie widziałam (miał bardzo bogatą filmografię, więc mam zajęcie na kilkanaście lat...). Przyjaciółka wylosowała mi rok 1989, więc wybór padł na film "Styczniowy człowiek".


Historia Nicka Starkeya (w tej roli Kevin Kline), byłego policjanta, ekscentrycznego, ale genialnego śledczego, na pewno nie jest dziełem wybitnym, ale wprowadziła mnie w dobry nastrój i dostarczyła odpowiedniej rozrywki. Bohater został zwolniony za domniemaną korupcję, stracił ukochaną (tu Susan Sarandon), która wyszła za jego brata i zamieszkał sam, odwiedzany jedynie przez przyjaciela - malarza równie dziwnego jak on sam (Rickman). Wszystko się zmienia, kiedy w mieście dochodzi do jedenastego już zabójstwa - tym razem ginie przyjaciółka córki burmistrza, tak więc na nogi zostają postawione wszystkie służby. Brat Nicka, również policjant, zgłasza się do niego o pomoc, bojąc się o swoją karierę. Tak zawiązuje się główna akcja i całość toczy się dość szybko, bez niepotrzebnych scen, wątków. Poznajemy bliżej głównego bohatera, możemy go polubić lub nie, ale nie można mu odmówić, że naprawdę zna się na swojej robocie. Film utrzymany jest w tonie sensacji, ale nie jest specjalnie poważny, dużo tu scen humorystycznych (jak chociażby ostateczny pościg za zabójcą, czy scena, w której Rickman maluje nagą kobietę na kanapie), ale nie psują one ogólnego wrażenia filmu (wiecie, w czym rzecz - czasem film wtrąca gagi, sceny, które są kompletnie niepotrzebne i tylko psują jego ogólny odbiór). Za wadę można uznać szybkie rozwiązanie zagadki mordercy - od początku wiemy, że Nick myśli nieszablonowo, dlatego uznawany jest za jednego z najlepszych, ale żeby w jedno popołudnie wpaść na coś, na co nie wpadł nikt od przeszło roku...? Nieco to naciągane, ale doceniam, że ktoś faktycznie postarał się o zaplanowany sposób zabijania, zazwyczaj scenarzyści idą w stronę "zabija przypadkowo, bo nie trzeba wymyślać schematu", szkoda tylko, że nie wiemy do końca skąd nasz zbrodniarz miał tak szeroką wiedzę z zakresu matematyki, astronomii, muzyki? Jak już wspominałam film na pewno nie jest wybitny, ani jako komedia, ani jako sensacyjny kryminał, jednak naprawdę polecam do obejrzenia, kiedy macie ochotę na coś lekkiego, z dobrą obsadą aktorską. Ogólna moja ocena to 7/10.

Dziś ode mnie to tyle. Jutro możecie się spodziewać moich wrażeń po filmie "Po prostu przyjaźń", a w środę szykuję małą niespodziankę. Do usłyszenia!

1 komentarz:

  1. Tytuł w ogóle nie budzi skojarzeń z treścią, którą przedstawiłaś. Chyba z ciekawości sama zajrzę co ten film rzeczywiście oferuje. No i fajnie, lekko czyta się recenzje, czekam też na więcej anegdotek z pracy w kinie ;)

    OdpowiedzUsuń