poniedziałek, 9 stycznia 2017

"Quiz show" czyli dzień dobry!

Witajcie! Kłania się przed wami po raz pierwszy Kinomaniaczka. Ostatnio przyjrzałam się swojemu kontu na filmweb.pl i stwierdziłam, że moje życie ostatnio stało się jednym wielkim maratonem filmowym. Wystarczy odrobina wolnego od uczelni i od razu siadam, by obejrzeć kolejny film. W pracy też nie da się tego uniknąć, tak więc w cztery dni obejrzałam pięć projekcji, nowych i starych. Postanowiłam, że przeleję wszystkie swoje wrażenia, emocje w tego bloga - a nóż widelec komuś to pomoże? Albo ktoś odkryje w mojej opinii coś bratniego, bo sam miał dokładnie takie same odczucia? Chcę pisać nie tylko o najnowszych hitach kinowych, ale też filmach z lat '80 i '90, komentować najbliższe rozdanie Oskarów (na które już cieszę się, jak dziecko), opisywać wam swoje ulubione i zdecydowanie nielubiane produkcje. Pewnie co jakiś czas dostanie się też klientom kina, bo niełatwo o niektórych zapomnieć, a sporo anegdotek mam w zanadrzu.

Dziś po powrocie do domu stwierdziłam, że absolutnie odmawiam nauki - głowa już nie taka, kiedy człowiek od trzech dni nic tylko patrzył na wzory i czytał formułki. Idąc według mojej listy "Do obejrzenia" (która swoją drogą niedługo przekształci się w Mur Chiński...) wybór padł na "Quiz Show" z 1994 roku, wyreżyserowany przez Roberta Redforda. Szybkie zerknięcie na obsadę, dostrzegam nazwisko Ralpha Fiennesa, twarzyczka zaczyna się sama cieszyć. Wygodnie usadawiam się na łóżku, laptop na kolanach i akcja!

Prawdziwe historie zawsze mają to do siebie, że zastanawiamy się, na ile wiernie opowiadają rzeczywiste wydarzenia. Ciężko powiedzieć, czy cokolwiek jest tu podkoloryzowane, ale cała fabuła przedstawia się naprawdę realistycznie - w telewizji rekordy oglądalności bije teleturniej "21" polegający na wszechstronnej wiedzy uczestników, coś jak nasze "Jeden z dziesięciu". Nikt jednak nie zdaje sobie sprawy, że cały program jest ustawiony - producenci wybierają sobie mistrza, który od początku do końcu zna pytania, a kiedy nudzi się publiczności po prostu każą mu się podłożyć i wybierają sobie nową gwiazdę. Do teleturnieju zgłasza się Charles Van Doren (w tej roli Fiennes), który wydaje się być idealnym kandydatem na idola publiki - pochodzi z dobrej rodziny, jest wykładowcą na uniwersytecie, inteligentny, czarujący. Ma zastąpić Herberta Stempela (granego przez Johna Turturro), który przestał przyciągać uwagę. Charlie zgadza się zagrać, choć początkowo jego sprzeciw budzi niemoralne postępowanie producentów. Jednak nie jest pierwszym, dla którego pieniądze są ostatecznym argumentem... Stempel zaś jest rozgoryczony, poniżony i przede wszystkim wściekły - postanawia zgłosić cały proceder władzom.
Cała fabuła może nie jest specjalnie nowatorska czy nieprzewidywalna - bardziej skupia się na Charliem i jego rozterkach niż na faktycznym śledztwie w sprawie oszustwa - ale mimo wszystko film oglądało się naprawdę przyjemnie. Postaci są sympatyczne, historia  jest ciekawa, aktorstwo jest na przyzwoitym poziomie. Nie jest to obraz, który jakoś bardzo zapada w pamięć, ale myślę, że warto się z nim zaznajomić, choćby dla przemyśleń o sile telewizji i tym, jak łatwo jest zmanipulować ludzi za jej pomocą. No i cóż... Pozostaję wierną fanką Fiennesa i jego przeuroczego uśmiechu

i muszę przyznać, że wyjątkowo umilił mi ten film. Podobnie Turturro robi kawał dobrej roboty, grając mężczyznę zawiedzionego, nieco rozhisteryzowanego, żądnego zemsty. Przyznaję, że jest to moje pierwsze zetknięcie z tym aktorem, ale po takim pierwszym wrażeniu być może spróbuję go odnaleźć w czymś innym.
Moja całościowa ocena to "dobry", ot 7/10. Przyzwoity film do jednokrotnego obejrzenia.
Odmeldowuję się, pozdrawiam i życzę wam miłego wieczoru, dnia czy nocy, w zależności od pory, która zastała was nad tym postem. Do usłyszenia!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz