środa, 4 kwietnia 2018

"Pearl Harbor" czyli TO TAK SIĘ DA?

Kontynuuję moje wojenne podboje. Tym razem nieco z innej strony, od innego reżysera i w innej tematyce. Michael Bay proponuje wam (i mi przy okazji) swoją wersję historii, a konkretnie ataku na Pearl Harbor.
Rafe (Ben Afleck) i Danny (Josh Harnett) są przyjaciółmi od dziecka. Nierozłączni jak bracia, nawet do wojsk lotniczych wstępują razem. Jednak miłość do jednej kobiety (Kate Beckinsale) to już za wiele do dzielenia. Mimo wszystko ten problem zejdzie na dalszy plan, gdy neutralna dotąd Ameryka stanie przed wizją konfliktu zbrojnego, a Japończycy zaatakują miejsce, które miało być najbezpieczniejsze - Pearl Harbor na Hawajach.
Muszę przyznać, że byłam bardzo sceptycznie nastawiona - po ostatnich bitwach z "Plutonem" naprawdę nie wiedziałam, czy jestem gotowa na więcej wojny w filmach. Ale obiecałam narzeczonemu, a z tego wykręcić się po prostu nie mogłam. I... Wiecie co? Na dobrą sprawę naprawdę nie żałuję.
Tak, ten film ma wady. Nawet ja - laik - je widzę. Wiem, że Japończycy nie ostrzelali szpitala (choć ja dalej tego ostrzelania tu nie widzę...? To znaczy zaatakowali miasto, ale to nie był atak na pojazdy wojskowe...?), wiem, że może trochę tu za dużo naiwności (tak tak, dyslektyk dopuszczony do bycia pilotem, wiem), ale... Naprawdę mi się podobało. W odróżnieniu od tak wielu, super-realistycznych filmów wojennych, ten wprowadza FABUŁĘ i bohaterów z charakterem. Nie bardzo skomplikowanym, bo nie są to postaci specjalnie złożone, ale jakimś! Wyróżniają się, po zakończeniu filmu wciąż pamiętam ich imiona i potrafię powiedzieć cokolwiek poza "e, strzelali?". Jasne, wątek miłosny jest... Trochę dziwny, ale przy tym prawdopodobny - dwóch mężczyzn zakochanych w jednej kobiecie to nie jest jakiś specjalny ewenement, a to, że ona odwzajemnia ich uczucie też się zdarza. A dzięki temu, że Bay robi nam odpowiednie wprowadzenie, zapoznaje z bohaterami i ich życiem, buduje ten, na pozór, bezpieczny świat wokół nich, możemy potem odpowiednio przeżyć cały atak. To nie jest zupełnie anonimowe bombardowanie - zżyliśmy się z postaciami, teraz możemy ich opłakiwać, faktycznie przejąć się ich losem! Ja autentycznie płakałam, kiedy widziałam martwą parę, trumny, zniszczenia. Obchodził mnie los tych ludzi, bo ich poznałam!
Co jeszcze doceniam? Sceny walki w powietrzu, które moim zdaniem naprawdę robią wrażenie. Świetnie pokazany szpital - ludzi, którzy, przyzwyczajeni do picia drinków, wpadają w panikę i radzą sobie z tym, co mają (oznaczanie pacjentów szminką itp). Okay, boleli mnie trochę aktorzy - Afleck i Harnett jeszcze dają radę (choć nie błyszczą, po prostu są), ale Beckinsale... Ona po prostu stara się ZA BARDZO. Jej spojrzenie, jej wydęte usta, to po prostu robi tak kuriozalne wrażenie, że momentami patrzyłam na nią z politowaniem. Podobał mi się soundtrack Zimmera, ładne zdjęcia i montaż. Tak, montaż! Bo okazało się, że da się tak zmontować film akcji/wojenny, że widz dokładnie widzi, co się dzieje na ekranie i nie gubi się w położeniu poszczególnych elementów!
Podsumowanie? Kurcze, naprawdę mi przykro, że niektórzy uważają "Pearl Harbor" za zły film, bo na mnie zrobił bardzo pozytywne wrażenie. Zgadzam się, że jest trochę za długi - mógłby się skończy zaraz po ataku, bowiem końcówka wchodzi już w lekkie idealizowanie Amerykanów i robienie z nich super herosów (co też się może nie podobać, mnie faktycznie lekko ubodło, ale nie zmienia mojego zdania o całości) - ale dalej dał mi naprawdę dużo frajdy, której dawno nie miałam na tego typu filmach. A chyba o to chodzi, prawda?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz