sobota, 7 kwietnia 2018

"Pluton" czyli wietnamska trylogia, część pierwsza

Wiecie co? Jestem masochistką.
Po pierwszych dziesięciu minutach "Plutonu" wiedziałam, że go znienawidzę. Po dwudziestu całą siłą woli skupiałam się na nie wyłączeniu go. Po trzydziestu... Cóż, po trzydziestu musiałam zrobić przerwę.
Ale wytrwałam i zrobiłam to chyba tylko po to, by móc wam teraz marudzić. Przykro mi, musicie przez to przejść!
Chris (Charlie Sheen) trafia do Wietnamu na własne życzenie. Pełen ideałów i pompatycznych haseł o wolności i obowiązku, szybko odkrywa, że w dżungli to wszystko zupełnie się nie liczy. Skłócone dowództwo nie bardzo wie, co robić, a każdy dzień przynosi jedynie kolejną walkę. Chris szybko zaczyna odliczać dni, które zostały mu do końca morderczej misji.
Muszę wam się przyznać - mam problem z filmami, w których już od pierwszej sceny reżyser wali we mnie śmiertelnym stężeniem testosteronu. Mamy więc półnagich facetów, którzy obrzucają się wyzwiskami, mamy oglądanie zdjęć dziewcząt i komentowanie "co to ja nie będę z nią robił, jak tylko wyjdę", a w końcu mamy też mentalne porównywanie przyrodzenia, poprzez przechwałki i darcie się na siebie.
. . . Tak, możecie sobie wyobrazić, jak zachęcona się poczułam.
Ale w porządku, nie takie rzeczy się przeżyło, może ten film niesie za sobą większe przesłanie, jakieś świeże podejście do tematu?
. . . Nie, nie niesie.
Naprawdę, wszystko, co zobaczyłam w "Plutonie", widziałam już wcześniej. Amerykanie rozliczają się z wojną wietnamską po dziś dzień - rozumiem to i szanuję, bowiem wywarła ona spory wpływ na ich postrzeganie świata i historię ich kraju. Mimo to nie jestem w stanie pojąć, jak można uznać, że coś jest przełomowe, kiedy wciąż i wciąż mieli ten sam temat. Mamy więc żołnierzy pełnych ideałów, którzy dostają w tyłek i nagle zdają sobie sprawę, że wojna to nie zabawa - powiedzcie sami, czy naprawdę nie spotkaliście się nigdy z takim przedstawieniem całości? I nie musi to być Wietnam - to samo ukazują reżyserzy traktujący o II Wojnie Światowej czy każdym cholernym konflikcie zbrojnym. To motyw stary i przerobiony na wszystkie strony! To, że do naszych "mężczyzn" dociera, że tak naprawdę nie są na wakacjach, wywołuje już u mnie jedynie pogardliwy uśmiech, bowiem nic mnie tak nie bawi, jak kilku nadętych młodzieńców, przechwalających się swoim żelaznym charakterem i niezłomnością, kiedy równocześnie siedzą na kanapie w bezpiecznym domu. Nie mam krzty litości dla takiej niedojrzałości, więc kiedy "Pluton" obrzucił mnie czymś takim, wiedziałam już, że nie polubię bohaterów. I tak się zresztą stało.
Bowiem ja naprawdę ich znienawidziłam. To nieciekawi, głośni faceci i powiem szczerze - nawet nie potrafię wam wymienić ich imion czy podać choć jednej cechy charakteru. Mamy "tych złych", zdeprawowanych i pozbawionych hamulców, ale tak między nami... No cóż, czy tak bardzo różnią się od głównego narratora całości? Po jednej z ostatnich scen mam spore wątpliwości. Nie umiem nawet nic powiedzieć o kreacjach aktorskich, bowiem... Zupełnie mnie nie porwały. Tak, gra tu Willem Dafoe, Forest Whitaker i podobno Johnny Depp (podobno, bo zauważyłam go na napisach końcowych...), ale muszę przyznać, że zamiast tych panów moglibyśmy tu wstawić zupełnie dowolnych aktorów - te postaci i tak nie mają żadnej indywidualności, co za różnica...
Nie rozumiem, dlaczego to właśnie "Pluton" ma być tym świetnym, docenianym i obsypanym uwielbieniem filmem wojennym. Jasne, nie jestem znawcą gatunku, bo, dużo bardziej niż na realia, zwracam uwagę na ciekawy rys fabularny czy dobrze napisane postaci. Naprawdę jest mi przykro, że pan Stone tak przeżył wojnę w Wietnamie. Uwierzcie, że współczuję mu z całego serca i mam nadzieję, że jednak się z tym wszystkim uporał, albo chociaż to zrobi. Ale jasna cholera, ile można?!

PS. . . . Gdybym pisząc to wiedziała, że "Pluton" spodoba mi się bardziej niż "Urodzony czwartego lipca", to chyba bym się pochlastała, wiecie?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz