niedziela, 8 kwietnia 2018

"Hannibal. Po drugiej stronie maski" czyli zupełnie niepotrzebne burzenie magii

Postanowiłam na chwilę odpocząć od wojny i skończyć wreszcie filmy o Hannibalu Lecterze. Ostatnia część książek Harrisa podobała mi się zdecydowanie najmniej, wydawała mi się niepotrzebna i rozdmuchana, jednak... Zdarzało się, że film potrafił zrobić coś lepiej niż książka, podeszłam więc do tego tytułu z dystansem.
Zanim Hannibal Lecter (tym razem w tej roli Gaspard Ulliel) został lekarzem i znanym więźniem, był dzieckiem. Jako syn litewskiego szlachcica wiódł szczęśliwe życie, dopóki wojna nie dosięgnęła także jego. Osierocony, zdany na łaskę okrutnych kolaborantów, próbował ratować siebie i swoją siostrzyczkę, jednak... Tu pamięć Hannibala się urywa. Jako nastolatek odnajduje w Paryżu swoją ciotkę, panią Murasaki (Li Gong) i znów staje się szczęśliwy. Jednak przeszłość wywarła na niego wpływ, którego nie da się już usunąć...
Pierwsze, co mnie uderzyło, to niezwykle skondensowane wydarzenia, które szybko następują po sobie - kiedy czytałam książkę miałam wrażenie, że wlecze się ona w nieskończoność, a tutaj było zupełnie odwrotnie, bowiem wydarzenia wręcz mnie atakowały, jedno po drugim. Czy to dobrze? Em... Niekoniecznie? Film mocno spłyca, upraszcza, dużo wycina. Maniakalny wyraz twarzy Gasparda chyba miał przerażać i przywoływać na myśl Anthony'ego Hopkinsa, ale to jednak nie ta liga i klasa - ten angaż z całą pewnością nie był dobrym posunięciem (chociaż uważam, że była większa obsadowa klapa, ale o tym za moment). Niestety, fabuła dalej kuleje, jeśli chodzi o logikę - tak, to wina autora książki, ale ciągle pozostaje to faktem. Zacznijmy od tego, że... Lecter. Czy to nie brzmi jak starolitewskie nazwisko, powiedzcie sami? Zestawienie imion Hannibal i Misza - mam uwierzyć, że rodzice wybierali je na chybił trafił? Hannibal uczący się władać kataną - panie, za co. Dlaczego. Po co.
Takich bzdur jest mnóstwo i nie będę wam ich wszystkich wymieniać, bo mimo wszystko są to spoilery. Sami jednak widzicie, że historia o psychopacie-kanibalu powoli zaczyna przypominać opowiastkę na dobranoc - dużo mniej tu inteligentnych rozgrywek, które prowadził Lecter znany nam z "Czerwonego smoka" czy "Milczenia owiec", a dużo więcej przemocy i "tropienia", które wcale tropieniem nie jest.
Ale jeszcze słowo o obsadowym błędzie. I nawet nie chodzi o same umiejętności aktorskie pani Gong, bo te nie wypadły jakoś... Bardzo źle. Ale widzicie, pani Murasaki (swoją drogą bardzo ważna postać, która w filmie została tak maksymalnie spłaszczona, że to aż BOLI) jest Japonką. Japonką.
Wiecie, kim jest Li Gong?
. . .
Chinką.
Ja wiem, że ludzie się śmieją, że "he he, wszyscy Azjaci wyglądają tak samo, nie ma różnicy". No więc jest, uwierzcie mi. I boli mnie, kiedy pozwala się na takie niedbalstwo! Pewnie zaraz usłyszę, że czemu się czepiam - w końcu Litwina grał Francuz - ale cholera, bolą mnie takie rzeczy! Jasne, że aktor nie musi być tej samej narodowości, co postać przez niego grana, ale może jednak zadbać o choć JEDEN szczegół, kiedy robi się film? Tylko jeden?! Bo tu nie ma ani prawdopodobieństwa, ani ciekawych wydarzeń, ani nawet jakiś estetycznych elementów, które przyciągnęłyby oko. To zwykły średniak - do obejrzenia, ale bez szału. A szkoda, naprawdę szkoda, że historia Hannibala została zakończona w taki sposób.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz