piątek, 16 marca 2018

"Stowarzyszenie umarłych poetów" czyli wyjątkowo trafny obraz edukacji

Uznałam, że czas wrócić do trochę starszych filmów po tym, jak zafundowałam sobie mały maraton z oscarowymi propozycjami. Na początek - późne lata 80. opowiadające o 60., a wciąż aktualne w XXI wieku.
W prestiżowej męskiej szkole pojawia się nowy nauczyciel, John Keating (Robin Williams). Choć sam wychowany w murach czcigodnej placówki, nie bardzo przejmuje się jej zasadami - dyscypliną, honorem, tradycją i doskonałością. Uczy swoich podopiecznych rozumienia poezji, wyrażania swoich myśli i podejmowania własnych decyzji, nawet, jeśli nie są one zgodne z oczekiwaniami otoczenia. Grupa uczniów reaktywuje Stowarzyszenie Umarłych Poetów, ale czytanie wierszy to jedynie wstęp do przemian, które zajdą w ich życiu.
Wiecie, co mnie kompletnie rozbiło? To, jak idealnie ten film trafił w problemy edukacji i dorastania. To stara historia, ale absolutnie się nie przedawniła - wręcz przeciwnie, z roku na rok nabiera chyba tylko jeszcze więcej siły i wymowy. Pan Keating to nauczyciel idealny - wspierający, szczery, zawsze wierzący w swoich uczniów i upewniający ich w dążeniach do własnych marzeń. Z drugiej strony barykady stoją rodzice i dyrekcja szkoły - to ludzie stateczni i wykształceni, którzy uważają, że samodzielne myślenie nie jest potrzebne siedemnastolatkom. A w to wszystko wmieszani młodzi, dorastający dopiero chłopcy - zagubieni, niedoświadczeni, trochę naiwni i przerażeni wymaganiami, jakie im się stawia. Czy to naprawdę nie brzmi znajomo?
Siła tkwi głównie w scenariuszu i genialnej obsadzie, idealnie dobranej do odgrywanych postaci. Ten pierwszy nie daje ani na chwilę odetchnąć, wciąż podsuwa nam nowe obrazy, nad którymi chcemy się zastanowić i które dostarczają ogromnych emocji. Nawet pozornie niewinne sceny, jak spotkania Stowarzyszenia czy chłopięce przepychanki, są tak naprawdę wspaniałym kontrastem do dziejących się gdzieś w tle dużo poważniejszych wydarzeń. Od początku wiemy, że każdy z tych chłopców jest pod ogromną presją rodziców i film też nie daje nam o tym zapomnieć - wypowiedzi "rodzice mnie zabiją", "ojciec mi nie pozwoli" czy "od dziecka mnie zmuszali" są na porządku dziennym. To wszystko tworzy bardzo sugestywny obraz, który jedynie z wierzchu jest lekki i przyjemny. Tak naprawdę, to potwornie smutna opowieść.
Wspominałam o aktorach... Robin Williams to klasa sama w sobie i chyba nikomu tego udowadniać nie trzeba - oddaje ciepło i mądrość Keatinga, jak nikt inny. Oprócz tego na mnie zrobił wrażenie Robert Sean Leonard - dwudziestoletni wówczas aktor to był świetny wybór, bowiem ma ten słodki i naiwny wyraz twarzy, który sprawia, że całkowicie jestem w stanie uwierzyć w jego autentyczność. Może nieco więcej oczekiwałam od Ethana Hawke'a, ale z drugiej strony... Miał tu dziewiętnaście lat, była to jego trzecia rola, naprawdę wybaczam mu ten średni poziom, który i tak dał mi wiele radości.
To ten film, który trzeba po prostu zobaczyć - ani moje pochwały, ani żadne inne opisy nie zastąpią wam czystej przyjemności, jaką daje ten seans. Tak, jest smutno, jest nieco przygnębiająco, ale bywa też optymistycznie, a przede wszystkim - bardzo mądrze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz