sobota, 24 marca 2018

O serialu słów kilka, czyli "Dynastia Tudorów"

Nigdy nie pisałam tu o serialach (a na pewno nie poświęcałam im osobnych postów), ale ostatnio przyszło mi do głowy, że w sumie "czemu nie?". Dosłownie kilka dni temu skończyłam oglądać (po raz czwarty) "Dynastię Tudorów" - serial, który zakończył się już osiem lat temu, a mimo to ja wciąż do niego wracam i pozostaję nieodmiennie pod wpływem jego czaru.
Henryk VIII to jeden z najsławniejszych i najbardziej kontrowersyjnych władców Anglii. Władca okrutny, porywczy, oszalały na punkcie posiadania syna, znany głównie z kolejnych małżeństw i wyprowadzenia Anglii spod władzy papieża. Tak, to ten koleś od kościoła anglikańskiego. Tak, ten, który ścinał żony (tak naprawdę to tylko dwie!). Człowiek fascynujący, przerażający i wciąż tajemniczy. Mimo licznych filmów, które opowiadają o jego życiu, temat wciąż nie jest wyczerpany, tak więc ciągle powstają kolejne. I tak, w roku 2007, pojawiła się "Dynastia Tudorów", która podbiła moje serce.
Nie jest łatwo upchnąć kilkadziesiąt lat w serialu, ale kiedy ma się rozsądnych twórców, to to naprawdę może się udać. "Tudorom" po prostu się udało - Michael Hirst, który tworzył całość, zna się na robocie. Sposób, w jaki każdy odcinek jest rozplanowany, jest absolutnie genialny. Niczego tu nie brak, nic się nie dłuży, każde wydarzenie idealnie zazębia się z następnym. Poznajemy nie tylko Henryka i jego kolejne kobiety - dane jest nam odkryć sekrety jego dworu, zaznajomić się z jego przyjaciółmi i wrogami, a także przekonać się, jak przebiegała reformacja "od środka". Nie ma się co dziwić - ten sam Hirst jest scenarzystą "Elizabeth" i "Elizabeth: Złoty wiek", a także twórcą "Rodziny Borgiów" (który to serial na pewno będę musiała obejrzeć!), więc można powiedzieć, że po prostu wie, jak robić filmy i seriale kostiumowe.
Solidny scenariusz to podstawa, ale w "Tudorach" nie brak też estetycznych wstawek, które tylko podnoszą poziom widowiska. Kostiumy, zaprojektowane przez Joan Bergin, cieszą oko, wnętrza są po prostu piękne, a muzyka Trevora Morrisa... Cóż, dość powiedzieć, że ja soundtracku słucham sobie w różnych momentach, świetnie uspokaja, ale też wzrusza czy smuci - po prostu jest perfekcyjnie dobrany. I tak, zdaję sobie sprawę, że niektóre suknie czy męskie stroje nie są "idealnie" dobrane do epoki, bo rozjeżdżają się o kilkadziesiąt lat. Ale wiecie co? Dla kogoś, kto się na tym nie zna, nie robi to specjalnej różnicy - są cudownie uszyte, robią niesamowite wrażenie i wprowadzają wrażenie przepychu i dobrostanu, a przecież o to chodzi! Popatrzcie tylko na suknię ślubną Jane Seymour! To cudo nieodmiennie sprawia, że mam ochotę sobie takie sprawić na własny ślub (ale zaraz potem przypominam sobie, ile by mnie to kosztowało i trochę mi mija...)
A co powiem o obsadzie? Cóż, można się kłócić, czy Jonathan Rhys Meyers był najlepszym wyborem, jeśli chodzi o rolę Henryka, ale nikt mu nie może zabrać tego, że stworzył dobrą i wiarygodną kreację. Tak, nie jest rudy i tak, w późniejszych sezonach nie postarano się o odpowiednie oddanie tego, jak otyły był król... Ale cholera! Jonathan przez cztery sezony DOSKONALE oddawał, jak niezrównoważony był Henryk, jak zmienne były jego nastroje. Zagubiony, stanowczy, uparty - to wszystko tu jest, wszystkie jego wady i zalety są doskonale widoczne! Sama uważam, że nie jest najlepszym Henrykiem, ale na pewno jest dobry i nie mam mu absolutnie nic do zarzucenia. Trochę mi szkoda, że o tym aktorze nigdy nie jest specjalnie głośno...? Widziałam go w kilku filmach i naprawdę wydaje mi się, że ma w sobie olbrzymi potencjał, który da się wykorzystać. No cóż, ja w każdym razie o nim nie zapominam i ciągle mam na oku.
Maria Doyle Kennedy jako Katarzyna Aragońska to absolutny strzał w dziesiątkę. Jedyny zarzut można poczynić jej wiekowi - aktorka jest 17 lat starsza od swojego serialowego małżonka, zaś Katarzynę i Henryka dzieliło "zaledwie" lat 7 - tak, to trochę robi różnicę w odbiorze, ale na dobrą sprawę bez przesady. Jej sposób gry, charakter, który tchnęła w tę postać... To wszystko jest absolutnie genialne. Tak właśnie wyobrażam sobie tę majestatyczną i pełną pokory kobietę, która z wiarą i nadzieją trwała u boku swego męża, nawet gdy pocieszał się w ramionach innych kobiet po stracie kolejnych dzieci. Ogromnie mi się podobało, że twórca zadbał o to, by panią Kennedy nauczyć tych kilku wstawek po hiszpańsku - to dodaje autentyczności całej jej postaci, bo przecież to logiczne, że hiszpańska księżniczka chętnie wraca do swego rodzimego języka, prawda?
Jednak to Natalie Dormer jako Anna Boleyn zdobyła moje serce. Jest uparta, jest narwana, jest rozdarta, często agresywna, ale równocześnie piękna, pełna wdzięku i uwodzicielska do granic przyzwoitości. Fascynuje i przyciąga wzrok, wręcz nie pozwala od siebie oderwać oczu. I proszę mi jej nawet nie porównywać do Natalie Portman (. . . Nie, o tym opowiem innym razem...)! Kreacja panny Dormer to istny majstersztyk i w momencie, kiedy po drugi sezonie znika z ekranu... No cóż, ja czułam jej brak, choć oczywiście inne wydarzenia wciąż pchały fabułę na przód. Jestem w niej do szaleństwa zakochana, mogłabym ją oglądać ciągle. Jest jednym z tych powodów, dla których (bardzo powoli) przymierzam się do "Gry o tron" i wciąż poszukuję filmów, w których by występowała. Na razie... No cóż, oglądam wyrwane z kontekstu sceny z "Tudorów" (polecam scenę la volty, nie dość, że niesamowicie zmysłowa, to Natalie daje tam niezły popis).
Z obsady wyróżniłabym jeszcze Henry'ego Cavilla, który wciela się w Charlesa Brandona, a także Jamesa Fraina - odtwórcę roli Thomasa Cromwella. Obaj panowie tworzą tak barwne i dwuznaczne kreacje, że ich postaci mogłyby spokojnie dostać osobny film, a oni wciąż nie nudziliby widzów swą grą i wielowymiarowością swoich ról. Właściwie nie sposób tu wymienić wszystkich - postaci jest zbyt wiele, a większość aktorów naprawdę świetnie sobie radzi.
Wiele osób zarzuca "Tudorom" niepoprawność historyczną. I trzeba przyznać, że ona tu jest - zmiksowanie dwóch sióstr Henryka w jedną osobę, przekłamania z wiekiem poszczególnych postaci, pewne niedopatrzenia w kwestiach małżeństw niektórych bohaterów czy ich dzieci to tylko niektóre z przykładów. Ale wiecie co? Mnie to zupełnie nie przeszkadza. Jeśli ktoś chciałby traktować "Tudorów" jako podręcznik do historii i na ich podstawie budować swoją wiedzę, to pewnie miałby srogie braki. Ale jeśli chcecie się po prostu dobrze bawić, a przy okazji zapoznać z - bądź co bądź ciekawą - wizją twórcy na życie w XVI-wiecznej Anglii, to myślę, że się nie zawiedziecie. Jest tu kilka teorii spiskowych i wymysłów, które nie mają żadnego oparcia w historii (albo opierają się na plotkach), ale to serial fabularny, na wszelkie świętości! Nie można oczekiwać, że będzie z dokładnością co do miesiąca pokazywał suche fakty, bo przecież wtedy nigdy by się nie sprzedał!
Polecałabym "Tudorów" jako pozycję obowiązkową wszystkim fanom opowieści kostiumowych - jest tu masa dworskich intryg, romansów i tego cudownego okrucieństwa, które wypełniało tamte czasy. Warto, chociażby ze względu na świetne kobiece postaci - silne, uparte i zdecydowane, prące do przodu, mimo usilnych starań mężczyzn, by je ograniczyć. Panom powiem, że można być mężczyzną i czerpać z "Tudorów" frajdę - przetestowałam na swoim, żyje i ma się dobrze!



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz