czwartek, 22 marca 2018

"Magnolia" czyli o co tu właściwie chodzi?!

Czasem zastanawiam się, czy to ja zupełnie nie mam wrażliwości, czy jednak niektórzy scenarzyści za bardzo "jadą po bandzie". A potem trafiam na jakiś film, który wzrusza mnie do cna, sprawia, że myślę o nim kilka dni. Albo słucham piosenki, od której nie mogę się oderwać przez najbliższe tygodnie, bo tak strasznie mnie porusza.
. . .
Wniosek jest taki, że chyba jednak to nie ze mną jest coś nie tak. Ewentualnie po prostu nie dociera do mnie przesłanie Paula Thomasa Andersona.
Po przejściu przez "Nić widmo", postanowiłam zabrać się za "Magnolię". Opinie ma świetne, oceny też - cóż, naprawdę chciałam dać jej szansę. A jak wyszło? . . . Em...
Jeden dzień pokazany z perspektywy kilku osób, których losy splatają się ze sobą. Frank (Tom Cruise) to playboy z własnym programem, który uczy mężczyzn jak uwodzić i wykorzystywać kobiety. Linda (Julianne Moore) jest żoną umierającego Earla (Jason Robards) i zupełnie nie radzi sobie z jego chorobą. W trudnych chwilach wspiera ją pielęgniarz Phil (Philip Seymour Hoffman). Program, którego producentem jest Earl, bije rekordy popularności - teleturniej, w którym główną gwiazdą jest Stanley (Jeremy Blackman), pozwala wykazać się dzieciom inteligencją. Jednak wygranie go wcale nie pomogło Donniemu (William H. Macy), który dziś jest tylko smutnym i samotnym człowiekiem w średnim wieku. Prezenter Jimmy (Philip Baker Hall) umiera na raka, jednak nawet te okoliczności nie pozwalają mu pogodzić się z córką (Melora Walters). Młoda narkomanka będzie zaś musiała poradzić sobie z wizytą ekscentrycznego policjanta (John C. Reilly).
Zgubiliście się w samym opisie? No cóż, nie da się ukryć, że ja też. W fabule też się zgubiłam, mimo, że nie jest ona powalająco rozbudowana. Mimo tylu postaci, reżyser chyba nie miał do powiedzenia kompletnie nic. Pozornie to film o uczuciach, ale nie ma tu nic oryginalnego, jest za to każdy schemat, który odkryć może każdy, kto widział w życiu coś więcej niż Ukrytą prawdę i Szpital (choć chyba nawet widzowie tych programów wpadliby na te "błyskotliwe" powiązania między bohaterami). Co jest problemem?
Sam scenariusz. Jest po prostu dziwny, głupi i nudny. Większość postaci niczym nie zaciekawia - po trzech godzinach (tak, to cudo trwa ponad 180 minut, a ja męczyłam je trzy dni) dalej zupełnie nie obchodziła mnie większość z nich. Dalej nie rozumiem, dlaczego miałabym się nimi przejmować - dlatego, że na Stanleya krzyczy ojciec i nikt go nie rozumie? Bo Donnie nie umie wybaczyć rodzicom, że zabrali mu pieniądze z wygranej? Okay, to przykre, ale wiesz co filmie? To za mało. Te postaci zwyczajnie mnie denerwowały, bo wydawały się robić dramat z niczego. Widziałam kilka filmów o ludziach z problemami i nie, nie tak się to robi!
Zaciekawiła mnie postać grana przed Toma Cruise'a - ale chyba po prostu dlatego, że wypowiadane przez nią tezy były tak irytujące, że nie dało się obok nich przejść obojętnie - i ta, w którą wcielała się Julianne Moore. I w sumie chętnie obejrzałabym ich więcej, ale kiedy ich wątki zaczynały nabierać tempa, były ucinane, bo przecież trzeba wcisnąć więcej postaci! Więcej postaci, żeby było bardziej poetycko i bardziej nowatorsko! Dwóch głównych bohaterów jest dla słabych, lepiej wcisnąć dziewięciu!
No niestety, trzeba umieć prowadzić wielowątkową historię, a Andersonowi się to po prostu nie udało. Ten film traci też na dialogach, które są... Sztuczne. Nierzeczywiste. NIKT tak nie rozmawia! Nie da się powiedzieć, że coś jest zwykłym dniem z życia zwyczajnych ludzi i równocześnie wcisnąć im w usta tak absurdalne kwestie. Przykro mi, nie.
Aktorstwo? Cóż, zawiodłam się, bo poza Julianne Moore w sumie nikt nie zrobił na mnie dobrego wrażenia. Zawód dotyczył zwłaszcza Seymoura Hoffmana, który wciąż w mojej pamięci funkcjonuje jako ksiądz z "Wątpliwości". Nie wiem dlaczego, ale ta rola mi się zupełnie nie podobała - był nijaki, właściwie niewiele robił, niewiele pokazywał, w sumie nie poznałam jego postaci... W ogóle. Nie mówię, że to wina aktora - jak już pisałam, scenariusz swoje narzucił, trzeba było pokazać więcej świńskich występów Toma Cruise'a - ale zawód i niesmak pozostały. Reszta obsady? Trochę przemknęła mi w tle, w sumie to mogłoby ich nie być?
Po tym filmie mam ogromną traumę do Andersona - jego historie po prostu do mnie nie trafiają, zupełnie nie rozumiem zachwytów nad jego twórczością. Oficjalnie "Magnolia" po prostu mnie zmęczyła. A właściwie umęczyła, bo żeby usiąść do napisania tej recenzji musiałam też sporo odpocząć - po seansie miałam tak dość, że nie byłam w stanie myśleć o tym filmie, a co dopiero o nim pisać. Jeśli ktoś z was rozumie, co tu się wydarzyło, to chętnie się dowiem, ale powtarzam - dla mnie to jeden ze słabszych tytułów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz