czwartek, 8 lutego 2018

"Trzy billboardy za Ebbing, Missouri" czyli mocny kopniak prosto w czułą strunę

Coraz bardziej zniechęcona włączyłam sobie "Trzy billboardy...". Po dwudziestu minutach byłam zaciekawiona, po czterdziestu zachwycona, a po godzinie zbierałam szczękę z kolan i dosłownie wchodziłam w ekran, by dowiedzieć się, co będzie dalej.
Kilka miesięcy temu Mildred (Frances McDormand) straciła córkę. Angela została zgwałcona i zamordowana, jednak do dziś policji nie udało się odnaleźć sprawcy. Zrozpaczona kobieta wynajmuje trzy billboardy, który stoją przy skraju miasta i umieszcza na nich prowokacyjne pytania, w których wzywa szefa policji (Woody Harrelson) do podjęcia jakichkolwiek działań. Nerwowa Mildred szybko wpadnie w konflikt z narwanym policjantem Jasonem (Sam Rockwell), a cała sprawa przerodzi się w otwartą wojnę, w której - chcąc nie chcąc - będzie miało udział całe miasto.
Można powiedzieć, że to nie jest szczególnie oryginalna historia - kobieta po przejściach wchodzi na wojenną ścieżkę z miejscowymi władzami. Jednak przedstawiona jest tak, że nie sposób się jej oprzeć - człowiek wczuwa się w nią każdą komórką i z zapartym tchem podziwia kolejne sceny, wsłuchuje się w ostre dialogi i... No cóż, kiedy przychodzi koniec odczuwa niedosyt, bo film jest tak dobry, że powinien trwać bez końca. "Trzy billboardy..." skojarzyły mi się ze stylem Tarantino, ale na szczęście jest on złagodzony i więcej w nim fabuły niż epatowania przemocą i seksem. Tak, krew się leje, mamy bójki, mamy drastyczne sceny (. . . Ta u dentysty zostanie mi chyba w głowie na zawsze), ale z drugiej strony znajdziemy tu też wewnętrzne przemiany, przemyślenia dotyczące poszczególnych postaci i ciężkie tematy, jak samobójstwo czy samosądy.
Przede wszystkim cały obraz stoi na genialnym scenariuszu. Dosadne dialogi, ani jednej zbędnej sceny, idealnie wyważone napięcie, emocje tam, gdzie są potrzebne i akcja tam, gdzie być powinna - to wszystko składa się w genialną całość, która zaskakuje, wzrusza i przeraża równocześnie. Jeśli myślicie, że wiecie, jak potoczy się fabuła, to mogę was zapewnić, że się mylicie - wydarzenia, które się tu dzieją są zupełnie nieprzewidywalne i to jest piękne. W tle przewija nam się mentalność amerykańskiej prowincji, gdzie prawo prawem, ale w sumie to jednak moje musi być na wierzchu. Mamy delikatnie zaznaczony problem rasizmu (podkreślam - delikatnie, to naprawdę sprawa epizodyczna), mamy kilka subtelniejszych scen i motywów (zagubiona odznaka Dixona, szeryf spędzający czas z rodziną).
Do tego dorzućmy jeszcze grę aktorską, która po prostu zachwyca. Mamy Frances McDormand, która genialnie nam przedstawia całą frustrację i wściekłość swojej bohaterki, mamy Woody'ego Harrelsona, który jest nie tylko wyluzowanym policjantem, ale też głęboko smutnym człowiekiem, mamy Sama Rockwella, który zmaga się z własnymi demonami... Z ról mniejszych wyróżniają się Lucas Hedges i Caleb Landry Jones - obaj młodzi, ciekawi i kreujący postacie niebanalne.
Ja czuję się totalnie podbita przez panią McDormand. Sposób, w jaki przekazuje nam tak ogromny ładunek emocjonalny jest po prostu niesamowity - wszystko to jest ukryte za jej wściekłą miną i wiązankami, które rzuca na prawo i lewo, ale mimo to da się dokładnie zobaczyć jej żal i ból. Do tej pory to najlepsza aktorka z oscarowych propozycji, jej rola jest najbardziej złożona i zdecydowanie najlepiej zagrana.
Bardzo chciałabym, żeby nagroda przypadła Harrelsonowi, ale muszę przyznać, że Rockwell skopał chyba w tym roku konkurencji tyłek. Na początku sądziłam, że oficer Dixon będzie postacią typową - niezrównoważonym gliną, który lubuje się w przemocy dla przemocy. Jakie było moje zdumienie, gdy w miarę filmu zaczął ewoluować w naprawdę ciekawego bohatera! Rochwell świetnie się tu odnalazł - jest porywczy, jest szalony, ale kiedy przychodzi czas oddaje całą refleksję, równocześnie aż tak bardzo nie zmieniając charakteru, więc nic nie wychodzi sztucznie. Genialna rola, wielki szacunek.
Scenariusz i obsada - można by pomyśleć, że ten film lepszy nie będzie. Ano nie, postanowił dokopać nam jeszcze jednym - przepięknym soundtrackiem. Powiem szczerze, że aktualnie mam problem, czy wolę tę muzykę, czy tę towarzyszącą "Kształtowi wody" - obie mają w sobie coś niesamowitego, co wywołuje dreszcze.
Polecam "Trzy billboardy", bo to najlepszy film, jaki do tej pory obejrzałam w tym sezonie oscarowym. Na pozór szorstki i twardy, tak naprawdę pokazuje strach i bezradność, które towarzyszą chyba każdemu z nas. Absolutny majstersztyk.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz